▲▼
Na ten piątek zaplanowaną miała wizytę u brata. Musiała pomóc mu w wyborze pierścionka zaręczynowego, co zresztą też obiecywała mu od jakiegoś tygodnia. Sprawę tak dla niego ważną i naglącą trzeba było załatwić, niezależnie od niekorzystnej przepowiedni dzisiejszego horoskopu. Zapowiadało się całkiem nieźle. Wstała wcześniej niż zwykle, dzień rozpoczynając swoją poranną rutyną sportowego świra. Koło dziesiątej była gotowa, wymalowana jak do kościoła, bo zapowiadała się istna pielgrzymka po jubilerach i modlitwy, żeby znaleźć coś odpowiedniego i w dobrej cenie. Jedno spojrzenie w lustro wypełniło jej serce i duszę chęcią do pokazywania się światu przez cały dzień – dzisiaj wyglądała zdecydowanie świetnie.
Danielek musi wiedzieć, że sobie radzę bez jego protektoratu.
Spotkanie przebiegło najpomyślniej na świecie. Najpierw posiedzieli godzinkę w kawiarni, gdzie przeszukiwali oferty okolicznych jubilerów. Wybrali najkorzystniejsze, żeby nie latać w tę i z powrotem, a potem wyruszyli na łowy in real life. Objazd Vancouver zajął im ponad cztery godziny, przyjmując, że każdy salon okupowali średnio pół godziny, to i tak wynik mieli zdecydowanie niezły. Szczęśliwym trafem dwa konkretne modele, które spodobały się panu młodemu z tego wszystkiego najbardziej, błyszczały na wystawie w tym samym lokalu, więc miał szansę przyglądać się im do woli, zmyślać wszelkie za i przeciw w akompaniamencie przytakiwania i szczerego komentowania swojej siostrzyczki. Towarzystwo Daniela nigdy jej się nie nudziło, więc problemu ze zmarnowaniem czasu na takie bzdety nie miała żadnego. Ba! Była wdzięczna światu i wszystkim bożkom, że dzisiejszy horoskop nie sprawdził się ni w kropkę. Poranny lęk, że coś mogłoby nie pójść po jej myśli, praktycznie zniknął, a zastąpiło go czyste szczęście.
Nic nie mogło jej tego zepsuć, dosłownie nic.
Z ostatniego jubilera wyszli przed zamknięciem. Poszli na jeszcze jedną kawę i rozstali się w tysiącu ciepłych uścisków i milionie serdecznych buziaków. Do akademika było blisko, pogoda miała się świetnie – tak jak jej samopoczucie – więc zdecydowała się na mały spacer. Okolica wcale nie była taka niebezpieczna, a w razie czego miała na nogach wygodne buty. Niezbyt się dziewczynie chciało przejmować jakąś tam wizją ataku napastników.
Chyba już wspomniałam, że nic nie mogło jej tego dnia zepsuć?
Gwiazdy zdecydowały się ukarać Ikke za lekceważące podejście do woli nieba... albo po prostu miała mieć dzisiaj pecha i już. Owe nieszczęście czekało na odpowiedni moment cały dzień, by nagle i z impetem wjechać w nią na pieprzonym parkingu, bo chciała tylko sobie trochę drogę skrócić. Próbowała odskoczyć, ale samochód był zdecydowanie szybszy, co skutecznie zwaliło ją z nóg. Odleciała trochę lądując na brzuchu, twarzą dosłownie centymetry od jezdni, a krew błyskawicznie uderzyła do tej rudej głowy, co dodatkowo przyśpieszyło akcję chorowitego serca. Spanikowała, sądziła, że gość nie zauważy swojej ofiary i podjedzie dalej. Najgorsze w tym było to, że kończyny dosłownie zmiękły jej jak galaretka, więc nie była w stanie się podnieść!
Na szczęście się zatrzymał, potem wysiadł. Przymknęła oczy próbując usilnie opanować panikę i szum w uszach. Nie spodziewała się czegoś takiego. Trochę zdarła sobie ręce, ale poza tym nic nie uszkodziła, chociaż naprawdę mocno zakręciło jej się w głowie. Próbowała powiedzieć na głos, że ma atak arytmii i musi się położyć na plecach, ale nie wiedziała, czy w ogóle jakiekolwiek słowo wydostało się z jej ust. Coś zaczęła szeptać! Lekko uniosła się na drżących rękach i dotknęła serca. Jeśli sam jej nie pomoże, pewnie sama runie jak ten trup na plecy.
...czyli wiele miejsc dla wielu ludzi do robienia wielu rzeczy. Arterie miasta ze ścianami ze szklanych wieżowców, złogami korków, krwinkami mieszkańców i zawałami wypadków.
Kontynuacja rozgrywki z tematu: KLIK
_________
Attila spojrzał na dłonie towarzysza i zaczął zastanawiać się nad znaczeniem gestów. Zupełnie, jakby akcentował swoją otwartość. Mowa niewerbalna czasami potrafiła zdziałać naprawdę wiele, jeśli druga osoba wiedziała, jak winno się ją odczytywać. Albo – przynajmniej – próbować to zrobić.
Tymczasem Węgier stał sztywno i w międzyczasie nie wykonał nawet najmniejszego ruchu dłonią.
- Istnieje subtelna różnica pomiędzy czytaniem słów z kartki, a patrzeniem autorowi w oczy. - Powiedział po chwili gruntowniejszego zastanowienia. - Nie będę sprawdzać pana co do słowa. To raczej... Zdaję się teraz na intuicję. Nie zadam panu żadnych, konkretnych pytań. Nie sądzi pan, że można wywnioskować bardzo dużo po samym sposobie wypowiedzi oraz emocjach temu towarzyszących, które ujawniają się w zwykłej, luźnej rozmowie? Proszę tez nie myśleć, że kompletnie bez powodu przyszedłem, by rozdrapać stare rany. Powód istnieje. Ale chciałbym do niego dojść po swojemu. Chyba, że pan mi to w jakiś sposób – świadomy lub nie – uniemożliwi. Wtedy zapytam wprost. Choć wolałbym tego uniknąć.
Mężczyzna pokręcił głową, wykonując kilka, drobniejszych kroków. Znów na moment odpłynął w toku własnych myśli.
- Nuda. Ciekawość. Pieniądze. Jeśli taka wersja jest dla pana łatwiejsza do przyjęcia, to proszę się jej trzymać.
_________
Attila spojrzał na dłonie towarzysza i zaczął zastanawiać się nad znaczeniem gestów. Zupełnie, jakby akcentował swoją otwartość. Mowa niewerbalna czasami potrafiła zdziałać naprawdę wiele, jeśli druga osoba wiedziała, jak winno się ją odczytywać. Albo – przynajmniej – próbować to zrobić.
Tymczasem Węgier stał sztywno i w międzyczasie nie wykonał nawet najmniejszego ruchu dłonią.
- Istnieje subtelna różnica pomiędzy czytaniem słów z kartki, a patrzeniem autorowi w oczy. - Powiedział po chwili gruntowniejszego zastanowienia. - Nie będę sprawdzać pana co do słowa. To raczej... Zdaję się teraz na intuicję. Nie zadam panu żadnych, konkretnych pytań. Nie sądzi pan, że można wywnioskować bardzo dużo po samym sposobie wypowiedzi oraz emocjach temu towarzyszących, które ujawniają się w zwykłej, luźnej rozmowie? Proszę tez nie myśleć, że kompletnie bez powodu przyszedłem, by rozdrapać stare rany. Powód istnieje. Ale chciałbym do niego dojść po swojemu. Chyba, że pan mi to w jakiś sposób – świadomy lub nie – uniemożliwi. Wtedy zapytam wprost. Choć wolałbym tego uniknąć.
Mężczyzna pokręcił głową, wykonując kilka, drobniejszych kroków. Znów na moment odpłynął w toku własnych myśli.
- Nuda. Ciekawość. Pieniądze. Jeśli taka wersja jest dla pana łatwiejsza do przyjęcia, to proszę się jej trzymać.
Zaczynał się godzić na takie testowanie jego wiarygodności, chociaż nie uważał, by to miało większy sens czy sprawdzalność, w końcu w pewnym stopniu powiązany był z naukami zajmującymi się poznawaniem i kontrolowaniem zachowań. Musiał włączyć zaprogramowaną latami praktyki opcję nie wtrącaj się, obserwuj. Podejrzewał, jakie pytanie chce mu zadań nieznajomy, pewnie było to coś w stylu 'czy miałeś z nim romans'? Albo 'czy naprawdę go nie zabiłeś?', ewentualnie 'czemu go nie powstrzymałeś?', ale i tak uznał, że pozwoli poprowadzić tę rozmowę według planu mężczyzny.
– O, nie. Wolę nie myśleć, że będzie pan poruszał ten temat po to, bym płacił panu za spokój. – Widać było, że Frank nie brał tej możliwości na poważnie, ale dla bezpieczeństwa wolał pokazać, że trzyma rękę na pulsie.
Odkąd parę chwil temu wyszli zza rogu na prosty odcinek chodnika, Francis obserwował przejeżdżające samochody, unikając przy tym patrzenia w stronę budynków, obok których przechodzili. Nagle zatrzymał się i wskazał na wejście do szklanego wieżowca przed nimi.
– Tutaj. Tutaj mieliśmy nasze biuro.
– O, nie. Wolę nie myśleć, że będzie pan poruszał ten temat po to, bym płacił panu za spokój. – Widać było, że Frank nie brał tej możliwości na poważnie, ale dla bezpieczeństwa wolał pokazać, że trzyma rękę na pulsie.
Odkąd parę chwil temu wyszli zza rogu na prosty odcinek chodnika, Francis obserwował przejeżdżające samochody, unikając przy tym patrzenia w stronę budynków, obok których przechodzili. Nagle zatrzymał się i wskazał na wejście do szklanego wieżowca przed nimi.
– Tutaj. Tutaj mieliśmy nasze biuro.
Zatem – w tym momencie – każde z nich włączało podobny program na temat poznawania i kontrolowania zachowań. Z tą różnicą, że zarówno Attila, jak i sam Francis, posiadali w tym temacie kompletnie inne doświadczenia.
Węgier był biznesmenem - człowiekiem, który nadziewał się i w praktyce poznawał, nierzadko, gorsze strony charakterów ludzi. By dopiąć transakcji, możliwie, najkorzystniej dla swojej strony, musiał nauczyć się używać mowy jak broni. Odważnie perswadować, jednocześnie będąc uprzejmym oraz taktownym.
Nie wspominając o pracownikach, jakich miał pod sobą. Tych – przede wszystkim – musiał organizować, motywować, besztać czy dawać im wskazówki.
- Zatem niech pan nie myśli. Nie wypraktykowałem tego, ale, podobno, szczęśliwsi są ci, którzy mało rozmyślają.
Wyczuł intencje mężczyzny, ale sam odpowiedział mu podejrzanie sucho. Niestety – Attila miał bardzo specyficzny sposób bycia, do którego trzeba było się – w miarę możliwości – przyzwyczaić. Przystanął, kiedy Francis wskazał mu pewien budynek. Wbił w niego wzrok. Ciężko dokładnie określić, co wówczas czaiło się w jego oczach. Zaskoczenie? Może nostalgia. Albo pewien, bardzo osobliwy rodzaj rozczulenia.
- Więc.. to tu wszystko miało miejsce? – Zapytał w pewnym momencie, by po chwili krótkiej dywagacji, dodać:
- Nadal pan tu pracuje?
Węgier był biznesmenem - człowiekiem, który nadziewał się i w praktyce poznawał, nierzadko, gorsze strony charakterów ludzi. By dopiąć transakcji, możliwie, najkorzystniej dla swojej strony, musiał nauczyć się używać mowy jak broni. Odważnie perswadować, jednocześnie będąc uprzejmym oraz taktownym.
Nie wspominając o pracownikach, jakich miał pod sobą. Tych – przede wszystkim – musiał organizować, motywować, besztać czy dawać im wskazówki.
- Zatem niech pan nie myśli. Nie wypraktykowałem tego, ale, podobno, szczęśliwsi są ci, którzy mało rozmyślają.
Wyczuł intencje mężczyzny, ale sam odpowiedział mu podejrzanie sucho. Niestety – Attila miał bardzo specyficzny sposób bycia, do którego trzeba było się – w miarę możliwości – przyzwyczaić. Przystanął, kiedy Francis wskazał mu pewien budynek. Wbił w niego wzrok. Ciężko dokładnie określić, co wówczas czaiło się w jego oczach. Zaskoczenie? Może nostalgia. Albo pewien, bardzo osobliwy rodzaj rozczulenia.
- Więc.. to tu wszystko miało miejsce? – Zapytał w pewnym momencie, by po chwili krótkiej dywagacji, dodać:
- Nadal pan tu pracuje?
Obserwował chodnik przed budynkiem, jakby z odległości czegoś na nim szukając i wydawał się przy tym lodowato poważny.
– Nie – odpowiedział, nadal patrząc przed siebie, a potem znów zaplótł ramiona na piersi. – Zaraz po zakończeniu dochodzenia zabrałem najpotrzebniejsze rzeczy i od tamtego czasu tu nie wracałem. – Powoli, krok za krokiem podszedł do biurowca, ale stanął przy wejściu i obrócił się przodem do ulicy, a przy okazji do nieznajomego. W milczeniu obserwował go, w żaden większy sposób nie zdradzając, co tak naprawdę dzieje się w jego głowie... Aż w końcu nie wytrzymał, zmarszczył brwi i szybko zbliżył się do towarzyszącemu w tej ponurej przechadzce mężczyzny na tyle, że na pewno przełamał jakikolwiek grzecznościowy dystans. Nabrał powietrza, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale... nie potrafił, nie umiał. Stał tu po takim czasie, tu, w tym miejscu, twarzą w twarz z kimś, kto... Szlag. Szlag! Nie potrafił.
Pokręcił głową i odetchnął znów spuszczając wzrok. Cofnął się, najwyraźniej chcąc wrócić w kierunku, z którego tu przyszli.
– Nie – odpowiedział, nadal patrząc przed siebie, a potem znów zaplótł ramiona na piersi. – Zaraz po zakończeniu dochodzenia zabrałem najpotrzebniejsze rzeczy i od tamtego czasu tu nie wracałem. – Powoli, krok za krokiem podszedł do biurowca, ale stanął przy wejściu i obrócił się przodem do ulicy, a przy okazji do nieznajomego. W milczeniu obserwował go, w żaden większy sposób nie zdradzając, co tak naprawdę dzieje się w jego głowie... Aż w końcu nie wytrzymał, zmarszczył brwi i szybko zbliżył się do towarzyszącemu w tej ponurej przechadzce mężczyzny na tyle, że na pewno przełamał jakikolwiek grzecznościowy dystans. Nabrał powietrza, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale... nie potrafił, nie umiał. Stał tu po takim czasie, tu, w tym miejscu, twarzą w twarz z kimś, kto... Szlag. Szlag! Nie potrafił.
Pokręcił głową i odetchnął znów spuszczając wzrok. Cofnął się, najwyraźniej chcąc wrócić w kierunku, z którego tu przyszli.
Attila wbijał analityczny wzrok w modernistyczne przeszklenia budynku. Powoli kierował spojrzenie po stalowych łączeniach – ku górze – jakby wypatrując odpowiedniego okna. Podświadomie łudził się, że dostrzeże pomieszczenie wspomnianego wcześniej biura. Wbrew własnej woli zaczął wyobrażać sobie przebieg wydarzeń tamtej tragicznej nocy. Coś niezidentyfikowanego i kującego chwyciło go wówczas za serce.
Z krótkiego letargu wyrwały go słowa Francisa. Z, możliwie, beznamiętnym wyrazem twarzy skierował ku niemu swoją uwagę.
- To zrozumiałe. Na pana miejscu... chyba też nie potrafiłbym tu wrócić.
Po tych słowach zrównał się ze swoim rozmówcą. Nastąpiła chwila kontemplacyjnego milczenia, podczas której...-
Szybko, nie dając Attili zbyt wiele czasu na przeanalizowanie sytuacji, zbliżył się i tym samym zaburzył prywatną przestrzeń osobistego komfortu. To wywołało na twarzy Węgra zauważalne drgnięcie emocji. Lekko uniósł brwi, taksując jasnowłosego mężczyznę przed sobą czymś na kształt zdezorientowania, zaskoczenia i – być może - subtelnej, chłodnej obawy. Uniósł dłonie, jakby chciał go od siebie machinalnie odsunąć, ale w ostatnim momencie zmienił zamiary. Złapał za spinkę na swoim krawacie. Niepotrzebnie ją poprawił.
- Jeśli- – Zaczął wreszcie – Jeśli chciał pan coś powiedzieć, to proszę to zwyczajnie z siebie wyrzucić. To miała być obelga? Coś niemiłego? Chciał mnie pan uderzyć? Jeśli tak, nie będę zbytnio tym zaskoczony.
Z krótkiego letargu wyrwały go słowa Francisa. Z, możliwie, beznamiętnym wyrazem twarzy skierował ku niemu swoją uwagę.
- To zrozumiałe. Na pana miejscu... chyba też nie potrafiłbym tu wrócić.
Po tych słowach zrównał się ze swoim rozmówcą. Nastąpiła chwila kontemplacyjnego milczenia, podczas której...-
Szybko, nie dając Attili zbyt wiele czasu na przeanalizowanie sytuacji, zbliżył się i tym samym zaburzył prywatną przestrzeń osobistego komfortu. To wywołało na twarzy Węgra zauważalne drgnięcie emocji. Lekko uniósł brwi, taksując jasnowłosego mężczyznę przed sobą czymś na kształt zdezorientowania, zaskoczenia i – być może - subtelnej, chłodnej obawy. Uniósł dłonie, jakby chciał go od siebie machinalnie odsunąć, ale w ostatnim momencie zmienił zamiary. Złapał za spinkę na swoim krawacie. Niepotrzebnie ją poprawił.
- Jeśli- – Zaczął wreszcie – Jeśli chciał pan coś powiedzieć, to proszę to zwyczajnie z siebie wyrzucić. To miała być obelga? Coś niemiłego? Chciał mnie pan uderzyć? Jeśli tak, nie będę zbytnio tym zaskoczony.
– Co? – Teraz to on był zdezorientowany. Tak to zostało odebrane? – Oczywiście, że nie. To było po prostu... Chciałem... – Przerwał. Zaśmiał się gorzko. I znowu. Znowu nie mógł tego powiedzieć, nawet jeśli podszedł do tej inaczej.
Skupił wzrok na mężczyźnie, jednak tym razem w spojrzeniu Francisa pojawił się jakiś ciepły i miękki wyraz, wręcz nie ma prośba o wybaczenie. – Pójdźmy stąd. Idźmy w jakieś cichsze i cieplejsze miejsce. Usiądźmy... Postaram się powiedzieć to, co chciałem.
Skupił wzrok na mężczyźnie, jednak tym razem w spojrzeniu Francisa pojawił się jakiś ciepły i miękki wyraz, wręcz nie ma prośba o wybaczenie. – Pójdźmy stąd. Idźmy w jakieś cichsze i cieplejsze miejsce. Usiądźmy... Postaram się powiedzieć to, co chciałem.
Gest był nagły. Niespodziewany. Francis był człowiekiem obcym. Więc Attila nie widział w jego zamiarach – pierwotnie – nic pozytywnego.
Wbił w niego spojrzenie – wpierw analityczne i nieco podejrzliwe, ale z czasem i ono zaczęło nieco łagodnieć. Emocjonalność mężczyzny nie tylko została zauważona, ale także zaczęła wywoływać subtelne dreszcze na sumieniu. Węgier nie potrafił zajrzeć swojemu rozmówcy do głowy, ale odnosił nieodparte wrażenie, że tamten toczy gdzieś w głębi siebie zaciętą batalię.
- Jest w porządku. – Oszczędnie rzucił w eter, znów intensywnie myśląc nad swoimi słowami. - Czy ma pan na myśli jakiś konkretny lokal? Miejsce? Jeśli tak, to proszę prowadzić. Jeśli nie, to teraz może pójdzie pan za mną?
W końcu odbił wzrokiem gdzieś w bok, koncentrując się na przechodzących w pobliżu ludziach. Pośpiech. Feeria barw. Chaotyczny stukot podeszew butów. Tymczasem Attila czuł się, jakby na chwilkę zatrzymał się czas.
Wbił w niego spojrzenie – wpierw analityczne i nieco podejrzliwe, ale z czasem i ono zaczęło nieco łagodnieć. Emocjonalność mężczyzny nie tylko została zauważona, ale także zaczęła wywoływać subtelne dreszcze na sumieniu. Węgier nie potrafił zajrzeć swojemu rozmówcy do głowy, ale odnosił nieodparte wrażenie, że tamten toczy gdzieś w głębi siebie zaciętą batalię.
- Jest w porządku. – Oszczędnie rzucił w eter, znów intensywnie myśląc nad swoimi słowami. - Czy ma pan na myśli jakiś konkretny lokal? Miejsce? Jeśli tak, to proszę prowadzić. Jeśli nie, to teraz może pójdzie pan za mną?
W końcu odbił wzrokiem gdzieś w bok, koncentrując się na przechodzących w pobliżu ludziach. Pośpiech. Feeria barw. Chaotyczny stukot podeszew butów. Tymczasem Attila czuł się, jakby na chwilkę zatrzymał się czas.
Zatrzymany czas... Taak. Cztery lata temu Francis stał niemalże w tym samym miejscu i też miał wrażenie, że dookoła niego urosła jakaś cholerna bańka zakrzywiająca czasoprzestrzeń, tamująca życie, ciepło i przynosząca bezruch. A on mógł tylko czekać...
– Proszę prowadzić.
Szli w ciszy. Francis wsunął ręce w kieszenie spodni i przytulił ramiona do ciała, instynktownie chcąc zatrzymać jak najwięcej ciepła. Przez myśl mu przeszło, że chyba powinien zacząć wozić w samochodzie płaszcz, nawet jeśli nie planuje go zakładać. Powinien wiedzieć, że życie zaskakuje, powinien być przygotowany – a nuż zaczepi go sam Dziadek Mróz? Po tym, co stało się dziś, pewnie trudno byłoby go zaskoczyć.
– Ironia losu... – odezwał się niespodziewanie. – Jakiś miesiąc temu wróciłem do pracy z uczniami, uznałem, że zostawiłem wypadek za sobą – a tu proszę.
– Proszę prowadzić.
Szli w ciszy. Francis wsunął ręce w kieszenie spodni i przytulił ramiona do ciała, instynktownie chcąc zatrzymać jak najwięcej ciepła. Przez myśl mu przeszło, że chyba powinien zacząć wozić w samochodzie płaszcz, nawet jeśli nie planuje go zakładać. Powinien wiedzieć, że życie zaskakuje, powinien być przygotowany – a nuż zaczepi go sam Dziadek Mróz? Po tym, co stało się dziś, pewnie trudno byłoby go zaskoczyć.
– Ironia losu... – odezwał się niespodziewanie. – Jakiś miesiąc temu wróciłem do pracy z uczniami, uznałem, że zostawiłem wypadek za sobą – a tu proszę.
Ćma odbiła się od ulicznej lampy i skonsternowana zatoczyła kilka chaotycznych kół dookoła, nim ponownie z impetem wpadła na przeszkodę w postaci hartowanego szkła, które dzieliło ją od prywatnego raju. Źródła światła, obietnicy lepszego istnienia, spełnienia wszystkich swoich marzeń. Alistair obserwował jej mistyczny i bezcelowy lot, poświęcił jej nawet kilka swoich osobistych myśli, gdy szukał w wewnętrznej kieszeni marynarki srebrnej papierośnicy. Zaraz jednak ćma i jej nieistotne problemy, koniec jej własnego świata, spadł z piedestału i został zastąpiony czymś zgoła innym.
Gdy Sante odpalał papierosa, zastanawiał się, czy to był rzeczywiście tak świetny pomysł, jak zakładał na samym wstępie. Nie liczył na pomyłkę - był przecież pozornie zbyt doskonały na jakiekolwiek omylności - lecz poddał drobnym wątpliwościom słuszność podjętej decyzji. Mógł zamówić taksówkę. Mógł zadzwonić po swojego kierowcę. Mógł nawet, do diabła, przejść te kilka przecznic pieszo w nadziei, że szyty na miarę garnitur i zegarek warty małą fortunę na nadgarstku nie przyciągnie mniej dostojnego towarzystwa niż to, w którym zwykł się obracać.
Wolał pióro od miecza. Jego bronią były gierki słowne, wyszukane metafory i obracanie rzeczywistości w jedynie przy pomocy własnego języka czy gestów. Zaatakowany w ciemnej uliczce przypuszczalnie nie potrafiłby się obronić. Chwila, przypuszczalnie? To było bardziej niż pewne. Jego dłonie nie były przyzwyczajone do uderzeń w cudze twarze, potrafiły za to mistrzowsko rozbijać opuszki palców o klawisze fortepianu. Lecz tutaj, na tej ulicy, nie mogło mu to pomóc.
Cenił sobie swoją niezależność na tyle, że postanowił wrócić swoim autem. Zatrzymał się przed nim, dopalając w zamyśleniu papierosa i westchnął głośno, przymykając na chwilę oczy. Był zmęczony. Choć nie to było kluczowym problemem - powinien znacznie bardziej martwić się tym, że tego wieczoru połasił się o wypicie dwóch niewiele znaczących szklanek swojej ukochanej whisky. Trzydziestoletniej, szkockiej. Do tej pory pamiętał jej smak i zapach i właśnie przez ten niezbyt rozważny akt rozważał jeszcze przez moment, czy nie powinien zadzwonić po taksówkę. Potrząsnął głową i rzucił na ziemię niedopalonego papierosa, aby zaraz zadeptać go obcasem skórzanych butów. Absurd. Nie był pijany.
Inaczej. Nie był na tyle pijany, by nie móc prowadzić autem. To nie było daleko. Raptem kilka przecznic, a nie mógł porzucić swojego ukochanego auta na pastwę losu w tym miejscu. Na jakimś publicznym parkingu, też coś. Wsiadł do środka i jeszcze kilka dobrych chwil szukał namiętnie swojego portfela w kieszeni marynarki oraz kluczy do mieszkania. Te ostatnie znalazł w schowku, w aucie. I dopiero wówczas postanowił wrzucić wsteczny bieg i ruszyć.
Jakże niefortunnie.
Nie spojrzał w lusterka, z lekka zamroczony alkoholem i przyprawiony szczyptą zmęczenia, zaśniedziały umysł nie podpowiedział mu, że powinien był to zrobić, nim auto zaczęło się toczyć.
Uderzenie. Od razu wcisnął pedał hamulca i zaraz zaciągnął ręczny. Otrzeźwiał w ułamek sekundy. Przejechał coś? Kota, psa? Wjechał na coś? Przez kilka pierwszych sekund patrzył we wsteczne lusterko, jakby oczekiwał, że coś tam jednak zobaczy. Dopiero po chwili zdecydował się na to, by wysiąść z auta i powoli obszedł samochód.
Był pewien, że to jakiś głupi futrzak. Właściwie wysiadł tylko i wyłącznie po to, aby sprawdzić, czy wstrętne zwierzę nie uszkodziło mu błotnika bądź tylnego zderzaka. Jak wielkie było jego zaskoczenie, gdy nie zobaczył tam żadnego znienawidzonego sierściucha, a kobietę. Zamarł. Ot tak. I przyglądał jej się z niezrozumieniem. Żadnego "proszę mi wybaczyć", "czy nic się nie stało?", "czy wezwać karetkę?". A skąd. Po prostu sterczał, jakby grom go trafił i się jej przyglądał.
Gdy Sante odpalał papierosa, zastanawiał się, czy to był rzeczywiście tak świetny pomysł, jak zakładał na samym wstępie. Nie liczył na pomyłkę - był przecież pozornie zbyt doskonały na jakiekolwiek omylności - lecz poddał drobnym wątpliwościom słuszność podjętej decyzji. Mógł zamówić taksówkę. Mógł zadzwonić po swojego kierowcę. Mógł nawet, do diabła, przejść te kilka przecznic pieszo w nadziei, że szyty na miarę garnitur i zegarek warty małą fortunę na nadgarstku nie przyciągnie mniej dostojnego towarzystwa niż to, w którym zwykł się obracać.
Wolał pióro od miecza. Jego bronią były gierki słowne, wyszukane metafory i obracanie rzeczywistości w jedynie przy pomocy własnego języka czy gestów. Zaatakowany w ciemnej uliczce przypuszczalnie nie potrafiłby się obronić. Chwila, przypuszczalnie? To było bardziej niż pewne. Jego dłonie nie były przyzwyczajone do uderzeń w cudze twarze, potrafiły za to mistrzowsko rozbijać opuszki palców o klawisze fortepianu. Lecz tutaj, na tej ulicy, nie mogło mu to pomóc.
Cenił sobie swoją niezależność na tyle, że postanowił wrócić swoim autem. Zatrzymał się przed nim, dopalając w zamyśleniu papierosa i westchnął głośno, przymykając na chwilę oczy. Był zmęczony. Choć nie to było kluczowym problemem - powinien znacznie bardziej martwić się tym, że tego wieczoru połasił się o wypicie dwóch niewiele znaczących szklanek swojej ukochanej whisky. Trzydziestoletniej, szkockiej. Do tej pory pamiętał jej smak i zapach i właśnie przez ten niezbyt rozważny akt rozważał jeszcze przez moment, czy nie powinien zadzwonić po taksówkę. Potrząsnął głową i rzucił na ziemię niedopalonego papierosa, aby zaraz zadeptać go obcasem skórzanych butów. Absurd. Nie był pijany.
Inaczej. Nie był na tyle pijany, by nie móc prowadzić autem. To nie było daleko. Raptem kilka przecznic, a nie mógł porzucić swojego ukochanego auta na pastwę losu w tym miejscu. Na jakimś publicznym parkingu, też coś. Wsiadł do środka i jeszcze kilka dobrych chwil szukał namiętnie swojego portfela w kieszeni marynarki oraz kluczy do mieszkania. Te ostatnie znalazł w schowku, w aucie. I dopiero wówczas postanowił wrzucić wsteczny bieg i ruszyć.
Jakże niefortunnie.
Nie spojrzał w lusterka, z lekka zamroczony alkoholem i przyprawiony szczyptą zmęczenia, zaśniedziały umysł nie podpowiedział mu, że powinien był to zrobić, nim auto zaczęło się toczyć.
Uderzenie. Od razu wcisnął pedał hamulca i zaraz zaciągnął ręczny. Otrzeźwiał w ułamek sekundy. Przejechał coś? Kota, psa? Wjechał na coś? Przez kilka pierwszych sekund patrzył we wsteczne lusterko, jakby oczekiwał, że coś tam jednak zobaczy. Dopiero po chwili zdecydował się na to, by wysiąść z auta i powoli obszedł samochód.
Był pewien, że to jakiś głupi futrzak. Właściwie wysiadł tylko i wyłącznie po to, aby sprawdzić, czy wstrętne zwierzę nie uszkodziło mu błotnika bądź tylnego zderzaka. Jak wielkie było jego zaskoczenie, gdy nie zobaczył tam żadnego znienawidzonego sierściucha, a kobietę. Zamarł. Ot tak. I przyglądał jej się z niezrozumieniem. Żadnego "proszę mi wybaczyć", "czy nic się nie stało?", "czy wezwać karetkę?". A skąd. Po prostu sterczał, jakby grom go trafił i się jej przyglądał.
Horoskop na dziś napisał: Niezbyt sympatyczny dzień. Nie planuj na dziś żadnych ważnych przedsięwzięć. Nie zabieraj też głosu tam, gdzie nie masz wiele do powiedzenia. Zadbaj o swoje zdrowie i uważaj na drodze.
Na ten piątek zaplanowaną miała wizytę u brata. Musiała pomóc mu w wyborze pierścionka zaręczynowego, co zresztą też obiecywała mu od jakiegoś tygodnia. Sprawę tak dla niego ważną i naglącą trzeba było załatwić, niezależnie od niekorzystnej przepowiedni dzisiejszego horoskopu. Zapowiadało się całkiem nieźle. Wstała wcześniej niż zwykle, dzień rozpoczynając swoją poranną rutyną sportowego świra. Koło dziesiątej była gotowa, wymalowana jak do kościoła, bo zapowiadała się istna pielgrzymka po jubilerach i modlitwy, żeby znaleźć coś odpowiedniego i w dobrej cenie. Jedno spojrzenie w lustro wypełniło jej serce i duszę chęcią do pokazywania się światu przez cały dzień – dzisiaj wyglądała zdecydowanie świetnie.
Danielek musi wiedzieć, że sobie radzę bez jego protektoratu.
Spotkanie przebiegło najpomyślniej na świecie. Najpierw posiedzieli godzinkę w kawiarni, gdzie przeszukiwali oferty okolicznych jubilerów. Wybrali najkorzystniejsze, żeby nie latać w tę i z powrotem, a potem wyruszyli na łowy in real life. Objazd Vancouver zajął im ponad cztery godziny, przyjmując, że każdy salon okupowali średnio pół godziny, to i tak wynik mieli zdecydowanie niezły. Szczęśliwym trafem dwa konkretne modele, które spodobały się panu młodemu z tego wszystkiego najbardziej, błyszczały na wystawie w tym samym lokalu, więc miał szansę przyglądać się im do woli, zmyślać wszelkie za i przeciw w akompaniamencie przytakiwania i szczerego komentowania swojej siostrzyczki. Towarzystwo Daniela nigdy jej się nie nudziło, więc problemu ze zmarnowaniem czasu na takie bzdety nie miała żadnego. Ba! Była wdzięczna światu i wszystkim bożkom, że dzisiejszy horoskop nie sprawdził się ni w kropkę. Poranny lęk, że coś mogłoby nie pójść po jej myśli, praktycznie zniknął, a zastąpiło go czyste szczęście.
Nic nie mogło jej tego zepsuć, dosłownie nic.
Z ostatniego jubilera wyszli przed zamknięciem. Poszli na jeszcze jedną kawę i rozstali się w tysiącu ciepłych uścisków i milionie serdecznych buziaków. Do akademika było blisko, pogoda miała się świetnie – tak jak jej samopoczucie – więc zdecydowała się na mały spacer. Okolica wcale nie była taka niebezpieczna, a w razie czego miała na nogach wygodne buty. Niezbyt się dziewczynie chciało przejmować jakąś tam wizją ataku napastników.
Chyba już wspomniałam, że nic nie mogło jej tego dnia zepsuć?
Gwiazdy zdecydowały się ukarać Ikke za lekceważące podejście do woli nieba... albo po prostu miała mieć dzisiaj pecha i już. Owe nieszczęście czekało na odpowiedni moment cały dzień, by nagle i z impetem wjechać w nią na pieprzonym parkingu, bo chciała tylko sobie trochę drogę skrócić. Próbowała odskoczyć, ale samochód był zdecydowanie szybszy, co skutecznie zwaliło ją z nóg. Odleciała trochę lądując na brzuchu, twarzą dosłownie centymetry od jezdni, a krew błyskawicznie uderzyła do tej rudej głowy, co dodatkowo przyśpieszyło akcję chorowitego serca. Spanikowała, sądziła, że gość nie zauważy swojej ofiary i podjedzie dalej. Najgorsze w tym było to, że kończyny dosłownie zmiękły jej jak galaretka, więc nie była w stanie się podnieść!
Na szczęście się zatrzymał, potem wysiadł. Przymknęła oczy próbując usilnie opanować panikę i szum w uszach. Nie spodziewała się czegoś takiego. Trochę zdarła sobie ręce, ale poza tym nic nie uszkodziła, chociaż naprawdę mocno zakręciło jej się w głowie. Próbowała powiedzieć na głos, że ma atak arytmii i musi się położyć na plecach, ale nie wiedziała, czy w ogóle jakiekolwiek słowo wydostało się z jej ust. Coś zaczęła szeptać! Lekko uniosła się na drżących rękach i dotknęła serca. Jeśli sam jej nie pomoże, pewnie sama runie jak ten trup na plecy.
Ćma uderzyła o reflektor samochodu, na nowo szukając swojego nieuchwytnego szczęścia, choć tym razem zmieniła cel swojej niekończącej się wędrówki i walki.
A absurdalna myśl uderzyła o Alistaira, że na tym śmiesznym parkingu, w tę śmieszną noc, w tym śmiesznym mieście - zabił człowieka. To było irracjonalne, lecz daleko było mu do stanu pełnego racjonalnego punktu postrzegania rzeczywistości. Nie rozwinął dostatecznie dużej prędkości. Na Boga, cofał. Osoba, którą mogłoby zabić takie uderzenie, musiałaby mieć tętniaka rosnącego w mózgu, bardzo słabe serce lub upaść wyjątkowo niefortunnie. Wiedział, że to się zdarza. Miewał z tym już do czynienia, przecież był pieprzonym prawnikiem, zdarzało mu się czytać akta i takich spraw, choć sam nigdy osobiście nie miał z nimi do czynienia. Nie chciał wierzyć, by mogło to się przytrafić właśnie jemu - tak egoistycznie nie pomyślał o swojej potencjalnej ofierze - lecz mózg uparcie podsuwał mu podobny scenariusz.
Nadal przyglądał się dziewczynie, stojąc na swoim miejscu, jakby oczekiwał, aż się poruszy i da mu wyraźny znak, że jednak żyje, że wszystko gra. Dopiero wtedy, gdy do jego uszu dotarł ten niewyraźny i niezrozumiały szept zagłuszany pomrukiem pracującego silnika, na nowo zaczął myśleć. System operacyjny został zresetowany, zaczął na nowo podejmować pracę. Alistair odzyskał władzę nad własnym ciałem dopiero wówczas, gdy zaobserwował, jak uniosła się mozolnie na drżących rękach. System uruchomił się w pełni i dostępne okazały się wszystkie normalne funkcje organizmu.
Potrząsnął głową i pokonał dzielący ich dystans szybkim i stanowczym krokiem. Brutalnie zabił w sobie rodzący się na obrzeżach mózgu strach, że przez swoją nierozwagę - by nie powiedzieć głupotę - mógł poważnie kogoś zranić.
To było poniekąd zabawne. Był przecież bezwzględny. Bez cienia emocji na twarzy potrafił niszczyć cudze życia, z pełną premedytacją i pełnym spokojem. Nie obchodzili go inni, był zapatrzony w swoją wygodę i siebie samego, traktował swoją osobę niczym bóstwo. Lecz chyba nigdy wcześniej nie zderzył się - i to tak dosłownie - z kimś, kogo jego działania mogły pogruchotać. Tak po prostu, przypadkiem. Biedna dziewczyna dostała rykoszetem błędnej decyzji, którą podjął.
Gdyby ruszył kilka sekund wcześniej. Gdyby szła trzy kroki wolniej. Wyminąłby ją, nawet nie zauważając jej istnienia, zlałaby się z szarą ciżbą wiecznie otaczających go ludzi i na tym skończyłaby się ta przygoda. Nie wyszło. Cóż za szkoda.
Opadł na jedno kolano tuż przed młodą kobietą i delikatnie ujął jedną dłonią jej ramię, by móc ją podtrzymać i ewentualnie pomóc wstać. Drugą z kolei położył na jej policzku i wsunął kciuk pod jej brodę, żeby jej głowa nie opadła bezwładnie. Tak na wszelki wypadek.
- Wybacz, wszystko w porządku? Jesteś cała? - spytał cicho, uważnie lustrując jej twarz. Chciał wychwycić jakiekolwiek zmiany, może rozszerzone źrenice czy blednąca skóra. Na krótki moment zapomniał również o swojej bezbłędnej i wiecznie sztywnej uprzejmości wobec zewnętrznego świata i beztrosko, choć w sposób niezamierzony, przeskoczył na formę tak bezpośrednią, miast tytułować kobietę "panią". Nie ona jedna wychodziła z szoku po spotkaniu z tą sytuacją.
Sante nie wierzył we wróżki, horoskopy, czy efekt motyla. Jego stopy nie odrywały się od ziemi, wierzył tylko w to, co mógł osiągnąć, dotknąć czy zobaczyć. Nie istniał fart, pech czy przeznaczenie. Wszystko było kwestią przypadku, niczym więcej.
Również i to. Z pewnością gdyby powiedziała mu o tym horoskopie, uśmiechnąłby się krzywo i z pobłażaniem. Choć raczej nieco później, w ówczesnej chwili nie było mu ani trochę do cynicznych żartów. W tym wszystkim nie martwił się tylko i wyłącznie o siebie - co byłoby znacznie normalniejsze w jego przypadku - lecz również i o swoją nieszczęsną ofiarę. Biorąc pod uwagę jego zwyczajowy egoizm, było to nie lada osiągnięcie i kompletna nowość.
A absurdalna myśl uderzyła o Alistaira, że na tym śmiesznym parkingu, w tę śmieszną noc, w tym śmiesznym mieście - zabił człowieka. To było irracjonalne, lecz daleko było mu do stanu pełnego racjonalnego punktu postrzegania rzeczywistości. Nie rozwinął dostatecznie dużej prędkości. Na Boga, cofał. Osoba, którą mogłoby zabić takie uderzenie, musiałaby mieć tętniaka rosnącego w mózgu, bardzo słabe serce lub upaść wyjątkowo niefortunnie. Wiedział, że to się zdarza. Miewał z tym już do czynienia, przecież był pieprzonym prawnikiem, zdarzało mu się czytać akta i takich spraw, choć sam nigdy osobiście nie miał z nimi do czynienia. Nie chciał wierzyć, by mogło to się przytrafić właśnie jemu - tak egoistycznie nie pomyślał o swojej potencjalnej ofierze - lecz mózg uparcie podsuwał mu podobny scenariusz.
Nadal przyglądał się dziewczynie, stojąc na swoim miejscu, jakby oczekiwał, aż się poruszy i da mu wyraźny znak, że jednak żyje, że wszystko gra. Dopiero wtedy, gdy do jego uszu dotarł ten niewyraźny i niezrozumiały szept zagłuszany pomrukiem pracującego silnika, na nowo zaczął myśleć. System operacyjny został zresetowany, zaczął na nowo podejmować pracę. Alistair odzyskał władzę nad własnym ciałem dopiero wówczas, gdy zaobserwował, jak uniosła się mozolnie na drżących rękach. System uruchomił się w pełni i dostępne okazały się wszystkie normalne funkcje organizmu.
Potrząsnął głową i pokonał dzielący ich dystans szybkim i stanowczym krokiem. Brutalnie zabił w sobie rodzący się na obrzeżach mózgu strach, że przez swoją nierozwagę - by nie powiedzieć głupotę - mógł poważnie kogoś zranić.
To było poniekąd zabawne. Był przecież bezwzględny. Bez cienia emocji na twarzy potrafił niszczyć cudze życia, z pełną premedytacją i pełnym spokojem. Nie obchodzili go inni, był zapatrzony w swoją wygodę i siebie samego, traktował swoją osobę niczym bóstwo. Lecz chyba nigdy wcześniej nie zderzył się - i to tak dosłownie - z kimś, kogo jego działania mogły pogruchotać. Tak po prostu, przypadkiem. Biedna dziewczyna dostała rykoszetem błędnej decyzji, którą podjął.
Gdyby ruszył kilka sekund wcześniej. Gdyby szła trzy kroki wolniej. Wyminąłby ją, nawet nie zauważając jej istnienia, zlałaby się z szarą ciżbą wiecznie otaczających go ludzi i na tym skończyłaby się ta przygoda. Nie wyszło. Cóż za szkoda.
Opadł na jedno kolano tuż przed młodą kobietą i delikatnie ujął jedną dłonią jej ramię, by móc ją podtrzymać i ewentualnie pomóc wstać. Drugą z kolei położył na jej policzku i wsunął kciuk pod jej brodę, żeby jej głowa nie opadła bezwładnie. Tak na wszelki wypadek.
- Wybacz, wszystko w porządku? Jesteś cała? - spytał cicho, uważnie lustrując jej twarz. Chciał wychwycić jakiekolwiek zmiany, może rozszerzone źrenice czy blednąca skóra. Na krótki moment zapomniał również o swojej bezbłędnej i wiecznie sztywnej uprzejmości wobec zewnętrznego świata i beztrosko, choć w sposób niezamierzony, przeskoczył na formę tak bezpośrednią, miast tytułować kobietę "panią". Nie ona jedna wychodziła z szoku po spotkaniu z tą sytuacją.
Sante nie wierzył we wróżki, horoskopy, czy efekt motyla. Jego stopy nie odrywały się od ziemi, wierzył tylko w to, co mógł osiągnąć, dotknąć czy zobaczyć. Nie istniał fart, pech czy przeznaczenie. Wszystko było kwestią przypadku, niczym więcej.
Również i to. Z pewnością gdyby powiedziała mu o tym horoskopie, uśmiechnąłby się krzywo i z pobłażaniem. Choć raczej nieco później, w ówczesnej chwili nie było mu ani trochę do cynicznych żartów. W tym wszystkim nie martwił się tylko i wyłącznie o siebie - co byłoby znacznie normalniejsze w jego przypadku - lecz również i o swoją nieszczęsną ofiarę. Biorąc pod uwagę jego zwyczajowy egoizm, było to nie lada osiągnięcie i kompletna nowość.
Ikke naiwnie wierzyła w moc sprawczą losu. Niekoniecznie w Boga, bo była zbyt butna, by dziękować komukolwiek za cokolwiek do czego w jej mniemaniu wcale się nie przyłożył, ale Islandka miała wrażenie, że pewne rzeczy muszą się wydarzyć. Są konsekwencją pewnych wyborów, których obecność jest najważniejsza w całym tym tajemniczo uporządkowanym chaosie. Wychodząc z kawiarni podjęła decyzję – pójdzie pieszo. Rozważała podjechanie autobusem lub poproszenie brata o podwózkę, by móc porozmawiać z nim kilka chwil dłużej, ale zdecydowała się na samotny spacer, którego efektem kulminacyjnym miał być owy wypadek. Możliwe, że w komunikacji miejskiej ktoś ukradłby jej portfel.
Nie była dobra w podejmowaniu decyzji, a horoskop pomagał jej w tym, zdecydowanie uważała, że jest to sprawdzony sposób. Przynajmniej jej się sprawdzało. Zazwyczaj. Ten dzisiejszy w praktyce… właściwie się nie spełnił wcale, gdyby spojrzeć na niego trzeźwo. Spotkania przebiegły bez żadnej kłótni, a wjechano w nią na parkingu, więc też nie na drodze. Oczywiście, naiwne dziewczę pomyśli o tym inaczej i jeszcze gorliwiej podejdzie do studiowania mistycznej wiedzy płynącej z układu planet, ale każdy orze jak może.
Głęboki wdech przez nos i wypuszczone powietrze ustami. Mocno zaciśnięte powieki by całą sobą skupić się na sercu, które niepotrzebnie pobudziła do działania adrenalina. Mężczyzna mógł nie zauważyć, że wyjechał odrobinę gwałtowniej niż zazwyczaj, ale Ikke odczuła to dość wyraźnie – inaczej nie pchnąłby jej na ziemię, stałaby jeszcze na nogach, może miękkich, ale przynajmniej w pionie.
Gdy przyklęknął obok i dotknął rozgrzanego policzka, szybkim ruchem złapała jego chłodną dłoń i zacisnęła na niej swoje palce. Był to odruch panikary, która potrzebowała wiedzieć, że jest na ziemi i jeszcze nie odlatuje, bo trochę pociemniało jej przed oczami. Osoba, która nigdy nie przeżyła ataku tego typu, nie ma pojęcia jak to wygląda naprawdę. Chociaż? Ikke od zawsze przeżywa je jak dziesięciolatka. Bywało, że nie miała nikogo przy sobie i musiała radzić sobie całkiem sama, chociaż wtedy też wystarczył telefon do brata, żeby ten rzucił wszystko i przyjechał po nią. Czasami nadużywała tej możliwości, by trzymać go jeszcze bliżej siebie, ale zdarzało się, że nie umiała odmówić sobie próby zwrócenia na swoją osobę jeszcze większej uwagi... ale teraz czuła wstyd. Ktoś obcy widział ją w chwili słabości, a tylko lekko potrącił ją autem! Normalna osoba podniosłaby się w chwilę i zaczęła kłócić, a ta tutaj zaczyna panikować i dostawać palpitacji serca. Miała wymówkę, bo na arytmię chorowała naprawdę, ale co on mógł o tym wiedzieć?
– To serce. Zaraz mi przejdzie – odparła trochę głośniej. Słychać było jej akcent, chociaż z angielskim nie miała problemu, nie zawahała się. Posiedziała tak jeszcze chwilkę, potem puściła jego dłoń, o ile jej jeszcze nie zabrał, i oparła głowę o kolano. Kolejne oddechy, odchyliła się do tyłu, podparła rękami. Otworzyła oczy i spojrzała na swojego oprawcę, kilkukrotnie mrugając, nabierając ostrości.
– Może mnie Pan nie rozjechał, ale stany przedzawałowe też kończą się śmiercią. – Powiedzmy, że wróciła do świata żywych, bo odrobinkę żarcik jej się wyostrzył, chociaż po głosie i skórze bladej jak ściana wcale się tego tak nie odczuło. Musiała się czegoś napić, zaschło jej w gardle i zdecydowanie potrzebowała płynów.
Nie była dobra w podejmowaniu decyzji, a horoskop pomagał jej w tym, zdecydowanie uważała, że jest to sprawdzony sposób. Przynajmniej jej się sprawdzało. Zazwyczaj. Ten dzisiejszy w praktyce… właściwie się nie spełnił wcale, gdyby spojrzeć na niego trzeźwo. Spotkania przebiegły bez żadnej kłótni, a wjechano w nią na parkingu, więc też nie na drodze. Oczywiście, naiwne dziewczę pomyśli o tym inaczej i jeszcze gorliwiej podejdzie do studiowania mistycznej wiedzy płynącej z układu planet, ale każdy orze jak może.
Głęboki wdech przez nos i wypuszczone powietrze ustami. Mocno zaciśnięte powieki by całą sobą skupić się na sercu, które niepotrzebnie pobudziła do działania adrenalina. Mężczyzna mógł nie zauważyć, że wyjechał odrobinę gwałtowniej niż zazwyczaj, ale Ikke odczuła to dość wyraźnie – inaczej nie pchnąłby jej na ziemię, stałaby jeszcze na nogach, może miękkich, ale przynajmniej w pionie.
Gdy przyklęknął obok i dotknął rozgrzanego policzka, szybkim ruchem złapała jego chłodną dłoń i zacisnęła na niej swoje palce. Był to odruch panikary, która potrzebowała wiedzieć, że jest na ziemi i jeszcze nie odlatuje, bo trochę pociemniało jej przed oczami. Osoba, która nigdy nie przeżyła ataku tego typu, nie ma pojęcia jak to wygląda naprawdę. Chociaż? Ikke od zawsze przeżywa je jak dziesięciolatka. Bywało, że nie miała nikogo przy sobie i musiała radzić sobie całkiem sama, chociaż wtedy też wystarczył telefon do brata, żeby ten rzucił wszystko i przyjechał po nią. Czasami nadużywała tej możliwości, by trzymać go jeszcze bliżej siebie, ale zdarzało się, że nie umiała odmówić sobie próby zwrócenia na swoją osobę jeszcze większej uwagi... ale teraz czuła wstyd. Ktoś obcy widział ją w chwili słabości, a tylko lekko potrącił ją autem! Normalna osoba podniosłaby się w chwilę i zaczęła kłócić, a ta tutaj zaczyna panikować i dostawać palpitacji serca. Miała wymówkę, bo na arytmię chorowała naprawdę, ale co on mógł o tym wiedzieć?
– To serce. Zaraz mi przejdzie – odparła trochę głośniej. Słychać było jej akcent, chociaż z angielskim nie miała problemu, nie zawahała się. Posiedziała tak jeszcze chwilkę, potem puściła jego dłoń, o ile jej jeszcze nie zabrał, i oparła głowę o kolano. Kolejne oddechy, odchyliła się do tyłu, podparła rękami. Otworzyła oczy i spojrzała na swojego oprawcę, kilkukrotnie mrugając, nabierając ostrości.
– Może mnie Pan nie rozjechał, ale stany przedzawałowe też kończą się śmiercią. – Powiedzmy, że wróciła do świata żywych, bo odrobinkę żarcik jej się wyostrzył, chociaż po głosie i skórze bladej jak ściana wcale się tego tak nie odczuło. Musiała się czegoś napić, zaschło jej w gardle i zdecydowanie potrzebowała płynów.
Nie był pewien tego, co powinien zrobić. Wracało trzeźwe myślenie a wraz z nim ciągoty, by wezwać - tak na przykład - choćby karetkę, by upewnić się, że kobiecie faktycznie nic nie jest. Z drugiej jednak strony przypuszczał, że to mogłoby wiązać się z policją, a tego, bądź co bądź, zdecydowanie wolał uniknąć. W takim sytuacjach normalnym jest, że kierowca poddaje się testowi trzeźwości, a Alistair był przekonany, że ten egzamin oblałby przepisowo. Oczywiście, że mógł beztrosko próbować dosłownie wkupić się w łaski stróża prawa, lecz skąd miał mieć pewność, że na miejsce nie przybyłby ktoś skrajnie nieskorumpowany?
To mogłoby przypuszczalnie spowodować dalekosiężne nieszczególnie pozytywne konsekwencje, a tego ewidentnie wolał uniknąć.
Z tego właśnie względu został postawiony w przysłowiowej kropce. Z nadzieją, że nieszczęsna ofiara nie została poturbowana bądź uszkodzona w sposób uniemożliwiający jej normalne funkcjonowanie w społeczeństwie.
Był skłonny uwierzyć w to w pełni, gdy zacisnęła palce na jego dłoni. Świetnie, najwyraźniej doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co działo się dookoła niej. To z miejsca dawało mu wrażenie, że interwencja służb medycznych nie jest niezbędna. W znacznie większym przekonaniu utwierdziło go to, że mogła się odezwać.
Choć doszedł do szybkiego wniosku, że jednak chyba wolałby, by nie była w stanie mówić. Serce. Na Boga. Ze wszystkich ludzi, jacy tylko maszerowali nieistotnie po świecie, pod jego tylny zderzak musiał wpaść ktoś o najwyraźniej słabym sercu. Jak inaczej wytłumaczyć jej słowa? To nie napawało otuchą. wręcz przeciwnie. Dlatego też nie odpowiedział, tylko skinął głową, najwyraźniej wolał się w żaden sposób nie pogrążać. Tak na wszelki wypadek, jakby nie wystarczyło to, że ją potrącił.
Czekał. Nie zwrócił uwagi na obcy akcent, nie miał do tego głowy w tamtej chwili. Przypuszczalnie mogłaby odezwać się do niego w suahili, a dopiero po pewnym czasie dotarłoby do niego, że za diabły nie jest w stanie zrozumieć tego, co do niego powiedziała.
A dłonie - i tę z jej twarzy, i tę z ramienia - zabrał dopiero wówczas, gdy puściła jego rękę. Usiadł na nadal ciepłym betonie. Zgiął lewą nogę w kolanie i oparł o nie łokieć i przeczesać palcami ciemne włosy, popełniając na nich jeszcze większy nieład niż do tego pory.
- Powinniśmy się więc cieszyć, że wyszła pani z tego cało - odparł. Przypomniała mu o chłodnej uprzejmości. Nadal była blada i wyglądała niczym o dwa cele od faktycznego zejścia na zawał, lecz Alistair wnioskował, że jednak czuje się chyba lepiej, skoro potrafiła sypać ciętymi żartami odnośnie tej sytuacji. - Potrzebuje pani czegoś? Opatrunków? Czegoś do picia?
To mogłoby przypuszczalnie spowodować dalekosiężne nieszczególnie pozytywne konsekwencje, a tego ewidentnie wolał uniknąć.
Z tego właśnie względu został postawiony w przysłowiowej kropce. Z nadzieją, że nieszczęsna ofiara nie została poturbowana bądź uszkodzona w sposób uniemożliwiający jej normalne funkcjonowanie w społeczeństwie.
Był skłonny uwierzyć w to w pełni, gdy zacisnęła palce na jego dłoni. Świetnie, najwyraźniej doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co działo się dookoła niej. To z miejsca dawało mu wrażenie, że interwencja służb medycznych nie jest niezbędna. W znacznie większym przekonaniu utwierdziło go to, że mogła się odezwać.
Choć doszedł do szybkiego wniosku, że jednak chyba wolałby, by nie była w stanie mówić. Serce. Na Boga. Ze wszystkich ludzi, jacy tylko maszerowali nieistotnie po świecie, pod jego tylny zderzak musiał wpaść ktoś o najwyraźniej słabym sercu. Jak inaczej wytłumaczyć jej słowa? To nie napawało otuchą. wręcz przeciwnie. Dlatego też nie odpowiedział, tylko skinął głową, najwyraźniej wolał się w żaden sposób nie pogrążać. Tak na wszelki wypadek, jakby nie wystarczyło to, że ją potrącił.
Czekał. Nie zwrócił uwagi na obcy akcent, nie miał do tego głowy w tamtej chwili. Przypuszczalnie mogłaby odezwać się do niego w suahili, a dopiero po pewnym czasie dotarłoby do niego, że za diabły nie jest w stanie zrozumieć tego, co do niego powiedziała.
A dłonie - i tę z jej twarzy, i tę z ramienia - zabrał dopiero wówczas, gdy puściła jego rękę. Usiadł na nadal ciepłym betonie. Zgiął lewą nogę w kolanie i oparł o nie łokieć i przeczesać palcami ciemne włosy, popełniając na nich jeszcze większy nieład niż do tego pory.
- Powinniśmy się więc cieszyć, że wyszła pani z tego cało - odparł. Przypomniała mu o chłodnej uprzejmości. Nadal była blada i wyglądała niczym o dwa cele od faktycznego zejścia na zawał, lecz Alistair wnioskował, że jednak czuje się chyba lepiej, skoro potrafiła sypać ciętymi żartami odnośnie tej sytuacji. - Potrzebuje pani czegoś? Opatrunków? Czegoś do picia?
W życiu jeździła karetką dziesiątki razy, więc całą procedurę znała na pamięć. Wiedziałaby kiedy oznajmić, że potrzebna jest hospitalizacja. Byłaby w stanie rzucić w niego swoją komórką, jeśli dalej przyglądałby się jej osłupiały, zdjęty strachem, że mógł zabić człowieka lub przyczynić się do poważnego uszczerbku na jego zdrowiu. Owszem, nie mogła go winić za spowolnioną reakcję, bo prawdopodobieństwo, że ktoś tak dobrze ubrany jak on też może żyć w stresie, było całkiem spore, nie? Jedni dostawali pieniądze od rodziców, a cała reszta pracowała, żeby je zdobyć i móc sobie pozwolić na srebrne spinki, potem eleganckie auto.
Nieznajomy wyglądał na człowieka biznesu. Ikke znała się na rzeczy. Choćby materiał garnituru! Papieros przytłumił zapach wody kolońskiej, ale mogła się założyć, że byle chińskim Hugo Bossem się nie wypachnił. Widywała takich w klubach, zresztą jej ojciec też był idealnym tego przykładem, więc zdążyła się przyjrzeć sprawie. Może nie chciała o nic podejrzewać mężczyzny przed sobą, ale nie mogła wyzbyć się wrażenia, że ta pochmurna twarz bardziej przejęłaby się zarysowaniem lakieru niż jej zawałem. Próbowała tak o tym nie myśleć, bo to zdecydowanie niegrzeczne w stosunku do niego, ale… to było coś tak automatycznego jak te wszystkie stereotypy o rudych, których się w życiu się nasłuchała.
Usiadł, a Ikke nabrała ostrości widzenia. Chyba się naprawdę wystraszył. Wyglądał tak, jakby ten dzień zdecydowanie trwał dla niego za długo. Spojrzenie Iliansdotir złagodniało, serce powoli wracał do swojego rytmu. Nie miała zamiaru się z nim wykłócać. Nawet jeśli przejąłby się bardziej autem, to i tak byłaby w stanie mu to wybaczyć. Na pytanie o opatrunek, podniosła dłonie do góry i przyjrzała się im z bliska. Miejscami krwawiły, ale nie było powodu do obaw – ważne, że nie poleciała na szkło lub kamienie. Niedbale otrzepała ubranie ze śladów kurzu i westchnęła raz jeszcze.
– Coś do picia i bieżąca woda się przydadzą – odpowiedziała zwięźle. Do akademika dalej miała kawałek. Zastanawiała się też, czy mężczyzna puściłby ją teraz wolno. Na parkingu stały rzędy aut, ale nikt się nie zainteresował wydarzeniem. Trudno powiedzieć, czy w ogóle ktokolwiek tutaj był przez ten czas. Gdyby ten ktoś zaczął panikować, mógłby rzeczywiście chcieć wezwać policję, a bez świadków mogli to wszystko załatwić między sobą. Ikke wystarczająco się dzisiaj zestresowała, żeby teraz po komendach i szpitalach latać, niepokoić brata.
Daniel ma za dużo na głowie, a ja zawsze sobie poradzę.
– Panu zaproponowałabym drinka dla odprężenia, ale lepiej nie wsiadać za kierownicę po alkoholu, jeśli już na trzeźwo wpada się na ludzi. – Nie była świadoma, że ten już wcześniej pozwolił sobie na chwilę relaksu z procentami. Może to i lepiej? Krok po kroku, próbowała przekonać siebie, że to był zwykły wypadek spowodowany przez ciężko pracującego pracownika jakiejś korporacji. Płacono mu za podejmowanie dobrych decyzji, a ludzie nie są robotami. Mamy piątkowy wieczór i każdy może mieć dość po całym tygodniu pracy.
Nieznajomy wyglądał na człowieka biznesu. Ikke znała się na rzeczy. Choćby materiał garnituru! Papieros przytłumił zapach wody kolońskiej, ale mogła się założyć, że byle chińskim Hugo Bossem się nie wypachnił. Widywała takich w klubach, zresztą jej ojciec też był idealnym tego przykładem, więc zdążyła się przyjrzeć sprawie. Może nie chciała o nic podejrzewać mężczyzny przed sobą, ale nie mogła wyzbyć się wrażenia, że ta pochmurna twarz bardziej przejęłaby się zarysowaniem lakieru niż jej zawałem. Próbowała tak o tym nie myśleć, bo to zdecydowanie niegrzeczne w stosunku do niego, ale… to było coś tak automatycznego jak te wszystkie stereotypy o rudych, których się w życiu się nasłuchała.
Usiadł, a Ikke nabrała ostrości widzenia. Chyba się naprawdę wystraszył. Wyglądał tak, jakby ten dzień zdecydowanie trwał dla niego za długo. Spojrzenie Iliansdotir złagodniało, serce powoli wracał do swojego rytmu. Nie miała zamiaru się z nim wykłócać. Nawet jeśli przejąłby się bardziej autem, to i tak byłaby w stanie mu to wybaczyć. Na pytanie o opatrunek, podniosła dłonie do góry i przyjrzała się im z bliska. Miejscami krwawiły, ale nie było powodu do obaw – ważne, że nie poleciała na szkło lub kamienie. Niedbale otrzepała ubranie ze śladów kurzu i westchnęła raz jeszcze.
– Coś do picia i bieżąca woda się przydadzą – odpowiedziała zwięźle. Do akademika dalej miała kawałek. Zastanawiała się też, czy mężczyzna puściłby ją teraz wolno. Na parkingu stały rzędy aut, ale nikt się nie zainteresował wydarzeniem. Trudno powiedzieć, czy w ogóle ktokolwiek tutaj był przez ten czas. Gdyby ten ktoś zaczął panikować, mógłby rzeczywiście chcieć wezwać policję, a bez świadków mogli to wszystko załatwić między sobą. Ikke wystarczająco się dzisiaj zestresowała, żeby teraz po komendach i szpitalach latać, niepokoić brata.
Daniel ma za dużo na głowie, a ja zawsze sobie poradzę.
– Panu zaproponowałabym drinka dla odprężenia, ale lepiej nie wsiadać za kierownicę po alkoholu, jeśli już na trzeźwo wpada się na ludzi. – Nie była świadoma, że ten już wcześniej pozwolił sobie na chwilę relaksu z procentami. Może to i lepiej? Krok po kroku, próbowała przekonać siebie, że to był zwykły wypadek spowodowany przez ciężko pracującego pracownika jakiejś korporacji. Płacono mu za podejmowanie dobrych decyzji, a ludzie nie są robotami. Mamy piątkowy wieczór i każdy może mieć dość po całym tygodniu pracy.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach