▲▼
First topic message reminder :
...czyli wiele miejsc dla wielu ludzi do robienia wielu rzeczy. Arterie miasta ze ścianami ze szklanych wieżowców, złogami korków, krwinkami mieszkańców i zawałami wypadków.
...czyli wiele miejsc dla wielu ludzi do robienia wielu rzeczy. Arterie miasta ze ścianami ze szklanych wieżowców, złogami korków, krwinkami mieszkańców i zawałami wypadków.
Umarł z nudów na spotkaniu?
Wpatrywał się w niego, w absolutnym milczeniu nawet nie odpowiadając. Nie żeby nie zdążył już ocenić, że Jake przynależał do osób, dla których miejsca wypełnione rozmowami i śmiechem były tym, które uznawał za interesujące. W końcu wyrzucał z siebie słowa jak karabin maszynowy, a uśmiech tak często gościł na jego ustach, że w głowie Saturna stał się już jego nieodłącznym elementem. Saturn cenił sobie ciszę. Nic zatem dziwnego, że nawet gdyby jego "towarzysz" nie odezwał się ani słowem, nie czułby się jakoś szczególnie zignorowany. Byłby to raczej całkiem przyjemny obrót spraw. Jedni zwyczajnie budzili się w humorze, gdy nie czuli absolutnie żadnej potrzeby utrzymywania kontaktów z innymi. Ograniczali się do absolutnego minimum, zupełnie jakby byli wręcz nieco znużeni całą otaczającą ich rzeczywistością.
Black się taki urodził.
Dlatego też w takich momentach jak ten, to zapewnienie że "nie pozwoli mu umrzeć z nudów" było dla niego bardziej męczące niż brak konwersacji. Powstrzymał jednak westchnięcie, nadal skupiając wzrok gdzieś poza oknem. Wpatrywał się bez większego celu w niebo z miną, która kompletnie nie pozwalała na stwierdzenie nad czym się właśnie zastanawia. W końcu należał do tych osób, których przejrzenie wręcz graniczyło z cudem, tak długo jak nie pozwalał na nic innego.
Jego kontemplacje dość prędko zostały jednak przerwane kolejnym potokiem słów. Słów, na które naprawdę nie miał w tym momencie ochoty odpowiadać. Odniosły one jako taki skutek, gdy Saturn powoli zwrócił się ponownie w kierunku Jake'a porzucając podziwianie natury, by zamiast tego skupić się na jego twarzy. Dwukolorowe tęczówki tkwiły nieruchomo, nie skacząc po jego twarzy wzrokiem, jak robiła to większość speszonych obecnością drugiego człowieka ludzi. Dla wielu utrzymanie spojrzenia stanowiło w końcu nie lada wyzwanie.
Tym razem pozwolił by w jego oczach odbiła się jedna konkretna rzecz, dodatkowo podkreślona nieznacznym ściągnięciem brwi. Niezrozumienie. Kompletnie nie rozumiał po co miał robić to, co zaproponował mu chłopak. Nie widział w tym większego celu, lecz zdawał sobie sprawę że w tym wypadku dobitne zignorowanie go może być przekroczeniem niepisanej granicy, która sprawi że chłopak postawi nogę w sferze zwyczajnego chamstwa. Ta, w której się znajdował z wielkim neonowym napisem "dobre wychowanie" była natomiast czymś dużo lepiej mu znanym. Bezpiecznym. I przede wszystkim wyuczonym. Gdy mrugnął, wszystko zniknęło bez śladu prezentując ten sam sposób co zawsze.
— Twoje ulubione miejsce. Na całym świecie. Wszystko mi jedno czy podasz miasto czy konkretną placówkę.
W końcu jedni przywiązywali się do kraju, inni do swojego domu rodzinnego, a jeszcze inni do konkretnego parku, w którym wpadli na swoją pierwszą miłość. Nie była to może rzecz która jakoś wybitnie go interesowała, ale z pewnością była nieco ciekawsza niż pytanie o filmy jakie ostatnio obejrzał. Skoro i tak mieli czekać na dziewczynę, pełniącą rolę gospodarza, równie dobrze mógł poświęcić chwilę by faktycznie przeprowadzić całkowicie normalną rozmowę, dzięki której Jake zapewne poczuje się choć odrobinę komfortowo. Później, gdy zjawi się jego znajoma, zwyczajnie pozwoli by go zignorowali i zajęli się rozmową między sobą. Skoro znali się nie od dziś, bez wątpienia będą mieli całe mnóstwo tematów do poruszenia.
Zerknął kątem oka na kota będącego rzekomym pretekstem przyjazdu na miejsce. Nie odezwał się ani słowem.
Wpatrywał się w niego, w absolutnym milczeniu nawet nie odpowiadając. Nie żeby nie zdążył już ocenić, że Jake przynależał do osób, dla których miejsca wypełnione rozmowami i śmiechem były tym, które uznawał za interesujące. W końcu wyrzucał z siebie słowa jak karabin maszynowy, a uśmiech tak często gościł na jego ustach, że w głowie Saturna stał się już jego nieodłącznym elementem. Saturn cenił sobie ciszę. Nic zatem dziwnego, że nawet gdyby jego "towarzysz" nie odezwał się ani słowem, nie czułby się jakoś szczególnie zignorowany. Byłby to raczej całkiem przyjemny obrót spraw. Jedni zwyczajnie budzili się w humorze, gdy nie czuli absolutnie żadnej potrzeby utrzymywania kontaktów z innymi. Ograniczali się do absolutnego minimum, zupełnie jakby byli wręcz nieco znużeni całą otaczającą ich rzeczywistością.
Black się taki urodził.
Dlatego też w takich momentach jak ten, to zapewnienie że "nie pozwoli mu umrzeć z nudów" było dla niego bardziej męczące niż brak konwersacji. Powstrzymał jednak westchnięcie, nadal skupiając wzrok gdzieś poza oknem. Wpatrywał się bez większego celu w niebo z miną, która kompletnie nie pozwalała na stwierdzenie nad czym się właśnie zastanawia. W końcu należał do tych osób, których przejrzenie wręcz graniczyło z cudem, tak długo jak nie pozwalał na nic innego.
Jego kontemplacje dość prędko zostały jednak przerwane kolejnym potokiem słów. Słów, na które naprawdę nie miał w tym momencie ochoty odpowiadać. Odniosły one jako taki skutek, gdy Saturn powoli zwrócił się ponownie w kierunku Jake'a porzucając podziwianie natury, by zamiast tego skupić się na jego twarzy. Dwukolorowe tęczówki tkwiły nieruchomo, nie skacząc po jego twarzy wzrokiem, jak robiła to większość speszonych obecnością drugiego człowieka ludzi. Dla wielu utrzymanie spojrzenia stanowiło w końcu nie lada wyzwanie.
Tym razem pozwolił by w jego oczach odbiła się jedna konkretna rzecz, dodatkowo podkreślona nieznacznym ściągnięciem brwi. Niezrozumienie. Kompletnie nie rozumiał po co miał robić to, co zaproponował mu chłopak. Nie widział w tym większego celu, lecz zdawał sobie sprawę że w tym wypadku dobitne zignorowanie go może być przekroczeniem niepisanej granicy, która sprawi że chłopak postawi nogę w sferze zwyczajnego chamstwa. Ta, w której się znajdował z wielkim neonowym napisem "dobre wychowanie" była natomiast czymś dużo lepiej mu znanym. Bezpiecznym. I przede wszystkim wyuczonym. Gdy mrugnął, wszystko zniknęło bez śladu prezentując ten sam sposób co zawsze.
— Twoje ulubione miejsce. Na całym świecie. Wszystko mi jedno czy podasz miasto czy konkretną placówkę.
W końcu jedni przywiązywali się do kraju, inni do swojego domu rodzinnego, a jeszcze inni do konkretnego parku, w którym wpadli na swoją pierwszą miłość. Nie była to może rzecz która jakoś wybitnie go interesowała, ale z pewnością była nieco ciekawsza niż pytanie o filmy jakie ostatnio obejrzał. Skoro i tak mieli czekać na dziewczynę, pełniącą rolę gospodarza, równie dobrze mógł poświęcić chwilę by faktycznie przeprowadzić całkowicie normalną rozmowę, dzięki której Jake zapewne poczuje się choć odrobinę komfortowo. Później, gdy zjawi się jego znajoma, zwyczajnie pozwoli by go zignorowali i zajęli się rozmową między sobą. Skoro znali się nie od dziś, bez wątpienia będą mieli całe mnóstwo tematów do poruszenia.
Zerknął kątem oka na kota będącego rzekomym pretekstem przyjazdu na miejsce. Nie odezwał się ani słowem.
Uznał za sukces już sam fakt, że udało mu się przyciągnąć uwagę Cullinana, nawet jeśli ten patrzył na niego, jakby niespodziewanie okazał się przybyszem z kosmosu, który mówił w jakimś nieznanym nikomu języku. Może i mina białowłosego nie wyrażała wiele, jednak Jake nieustannie miał wrażenie, że w swojej głowie chłopak na każdym kroku doszukiwał się irracjonalnych odruchów w jego zachowaniu. Możliwe, że gdyby brakowało mu pewności siebie i tej wrodzonej upartości, już dawno speszyłby się na widok beznamiętnej miny. Tymczasem dzielnie dźwigał ciężar każdego rzucanego mu beznamiętnego spojrzenia, jakby świadomość tego, że w ogóle był w stanie je znieść – i może w jakiś sposób nie spełnić oczekiwań albinosa – była dla niego największą nagrodą.
„Twoje ulubione miejsce. Na całym świecie.”
― Poza tym pokojem w twoim towarzystwie? Może być ciężko ― rzucił, wyginając usta w zawadiackim uśmiechu. Cud, że powstrzymał się od puszczenia mu oczka, całkowicie rujnując powagę sytuacji, która i tak wydawała się już dawno spierdolić z krzykiem. Na całe szczęście, zanim Saturn zdecydował się pójść w jej ślady, O'Brien pokręcił głową, zaraz unosząc wzrok w stronę białego sufitu, jakby potrzebował tego, by skupić swoje myśli i zastanowić się, czy w ogóle istniało jakieś szczególne miejsce, w którym lubił przebywać bardziej niż gdziekolwiek indziej na tym świecie. ― Zdążyłem polubić Londyn. Wiem, że niektórzy twierdzą, że jest mocno przereklamowany, jednak mimo wszystko uważam, że to jedno z miejsc, które warto odwiedzić. Powłóczyć się nocą ulicami, przejść do Chinatown albo studia Harry'ego Pottera. Totalnie polecam. Szkoda, że w prawdziwym życiu nie można polatać na Nimbusie 3000, to byłoby coś ― stwierdził, a szerszy uśmiech rozciągnął jego usta. Prawdopodobnie gdyby na zawołanie byłby w stanie wsiąść w samolot i polecieć z powrotem do wspomnianego miejsca, nie trzeba byłoby go o to prosić dwa razy. ― Jest jeszcze dom Matta. Zawsze mogę czuć się tam, jak u siebie, a nawet bardziej niż u siebie.
Blackowi przynajmniej na chwilę udało się odciągnąć jego uwagę od pytań, ale Raven doskonale pamiętał, że to on w pierwszej kolejności podjął próbę wyciągnięcia od niego informacji. Kiedy złote tęczówki na nowo dosięgnęły twarzy białowłosego, było już pewnym, że nie zamierzał od tak mu odpuścić tylko dlatego, że na ten moment postanowił przejąć jakąś inicjatywę w ich wspólnej rozmowie.
― A twoje? ― Poprawił się na fotelu, mimowolnie podążając wzrokiem za spojrzeniem młodzieńca. Kot właśnie prężył się leniwie na łóżku, jednak zamiast ponownie ułożyć się w pozycji leżącej, usiadł, wlepiając senne spojrzenie w dwójkę chłopaków. Najwidoczniej potrzebował jeszcze trochę czasu, by poudawać niedostępnego domownika, który wcale nie lepił się do przypadkowych gości.
Koty bywały dziwne.
„Twoje ulubione miejsce. Na całym świecie.”
― Poza tym pokojem w twoim towarzystwie? Może być ciężko ― rzucił, wyginając usta w zawadiackim uśmiechu. Cud, że powstrzymał się od puszczenia mu oczka, całkowicie rujnując powagę sytuacji, która i tak wydawała się już dawno spierdolić z krzykiem. Na całe szczęście, zanim Saturn zdecydował się pójść w jej ślady, O'Brien pokręcił głową, zaraz unosząc wzrok w stronę białego sufitu, jakby potrzebował tego, by skupić swoje myśli i zastanowić się, czy w ogóle istniało jakieś szczególne miejsce, w którym lubił przebywać bardziej niż gdziekolwiek indziej na tym świecie. ― Zdążyłem polubić Londyn. Wiem, że niektórzy twierdzą, że jest mocno przereklamowany, jednak mimo wszystko uważam, że to jedno z miejsc, które warto odwiedzić. Powłóczyć się nocą ulicami, przejść do Chinatown albo studia Harry'ego Pottera. Totalnie polecam. Szkoda, że w prawdziwym życiu nie można polatać na Nimbusie 3000, to byłoby coś ― stwierdził, a szerszy uśmiech rozciągnął jego usta. Prawdopodobnie gdyby na zawołanie byłby w stanie wsiąść w samolot i polecieć z powrotem do wspomnianego miejsca, nie trzeba byłoby go o to prosić dwa razy. ― Jest jeszcze dom Matta. Zawsze mogę czuć się tam, jak u siebie, a nawet bardziej niż u siebie.
Blackowi przynajmniej na chwilę udało się odciągnąć jego uwagę od pytań, ale Raven doskonale pamiętał, że to on w pierwszej kolejności podjął próbę wyciągnięcia od niego informacji. Kiedy złote tęczówki na nowo dosięgnęły twarzy białowłosego, było już pewnym, że nie zamierzał od tak mu odpuścić tylko dlatego, że na ten moment postanowił przejąć jakąś inicjatywę w ich wspólnej rozmowie.
― A twoje? ― Poprawił się na fotelu, mimowolnie podążając wzrokiem za spojrzeniem młodzieńca. Kot właśnie prężył się leniwie na łóżku, jednak zamiast ponownie ułożyć się w pozycji leżącej, usiadł, wlepiając senne spojrzenie w dwójkę chłopaków. Najwidoczniej potrzebował jeszcze trochę czasu, by poudawać niedostępnego domownika, który wcale nie lepił się do przypadkowych gości.
Koty bywały dziwne.
Ciężko było się spodziewać, że Saturn doceni wysunięty w jego kierunku żart. Czy też podryw, jak kto wolał. Tak czy inaczej białowłosy wpatrywał się w niego z tą samą pustą intensywnością co wcześniej. Normalny człowiek naprawdę zacząłby podziwiać Jake'a, że ten jeszcze nie zwiał na drugi koniec świata próbując uniknąć wybitnego dyskomfortu, który fundował mu na każdym kroku młodszy z bliźniaczych Blacków. W jakim otoczeniu sam musiał się wychowywać, by nabyć podobne umiejętności? Jak często był oceniany przez innych, by wyrobił w sobie absolutną znieczulicę na cudze opinie?
Jeśli bowiem była jedna z życiowych racji, których pewności Saturn był przekonany w stu procentach, to była nią właśnie ta. Nikt nigdy nie zachowywał się w konkretny sposób bez przyczyny.
W końcu O'Brien uwolnił się od jego spojrzenia, uciekając nim ku górze. To zdecydowanie był bardziej ludzki odruch.
Był w obu miejscach wspomnianych przez Jake'a, choć wyraźnie nie raczył go o tym poinformować. Nie marzyło mu się też latanie na magicznej miotle. Zwyczajnie nie uważał tego za szczególnie ciekawe. W kwestii książek zdecydowanie to jego brat gustował w fantastyce i tym podobnych. Saturn wolał te, które były bardziej realistyczne. Uciekanie w świat fantazji zwyczajnie nie leżało w zakresie jego zainteresowań.
— Matta? — ciężko było stwierdzić czy faktycznie go to ciekawiło czy też pytał ze zwyczajnej uprzejmości. A może było trochę prawdy zarówno w jednym stwierdzeniu, jak i drugim.
Nie zwracał najmniejszej uwagi na kota, który wyraźnie zamierzał zgrywać niedostępnego. Zabawne jak bardzo Saturn potrafił przypominać jednego z nich. Z tą różnicą, że w jego przypadku ciężko było faktycznie doszukiwać się jakiegokolwiek głębszego zainteresowania innymi, tak jak czynił to w tym momencie obserwujący ich futrzak.
— Każde miejsce, w którym będzie mój brat.
Odpowiedział bez najmniejszego zawahania. Taka była prawda. Niezależnie od tego gdzie by się nie znajdował, Mercury zawsze sprawiał że podobne wypady były zwyczajnie... zabawne. Prawdopodobnie mógłby zabrać go do środku lasów deszczowych, a białowłosy nadal bawiłby się świetnie widząc jak jego bliźniak wzdryga się na widok wielkich pająków mamrocząc coś pod nosem o powrocie do domu.
Uniósł dłoń ku górze pocierając ostrożnie powieki.
— Z miejsc powiedzmy, że wyspa Jeju. I Kyoto. Podoba mi się jego klimat — gdyby miał wybierać miejsce, w które udałby się w najbliższym czasie wraz z bratem, zapewne byłoby to jedno z tych dwóch. Z większym naciskiem na Jeju.
— Londyn byłby dużo przyjemniejszy gdyby nie jego wyjątkowo słabe warunki pogodowe. Choć niektórzy zapewne tak samo określiliby te panujące w Kanadzie — powiedział przenosząc wzrok za okno, zupełnie jakby można się było spodziewać że jak na zawołanie, lunie za nim deszcz potwierdzając jego słowa. Nic takiego się jednak nie wydarzyło.
Jeśli bowiem była jedna z życiowych racji, których pewności Saturn był przekonany w stu procentach, to była nią właśnie ta. Nikt nigdy nie zachowywał się w konkretny sposób bez przyczyny.
W końcu O'Brien uwolnił się od jego spojrzenia, uciekając nim ku górze. To zdecydowanie był bardziej ludzki odruch.
Był w obu miejscach wspomnianych przez Jake'a, choć wyraźnie nie raczył go o tym poinformować. Nie marzyło mu się też latanie na magicznej miotle. Zwyczajnie nie uważał tego za szczególnie ciekawe. W kwestii książek zdecydowanie to jego brat gustował w fantastyce i tym podobnych. Saturn wolał te, które były bardziej realistyczne. Uciekanie w świat fantazji zwyczajnie nie leżało w zakresie jego zainteresowań.
— Matta? — ciężko było stwierdzić czy faktycznie go to ciekawiło czy też pytał ze zwyczajnej uprzejmości. A może było trochę prawdy zarówno w jednym stwierdzeniu, jak i drugim.
Nie zwracał najmniejszej uwagi na kota, który wyraźnie zamierzał zgrywać niedostępnego. Zabawne jak bardzo Saturn potrafił przypominać jednego z nich. Z tą różnicą, że w jego przypadku ciężko było faktycznie doszukiwać się jakiegokolwiek głębszego zainteresowania innymi, tak jak czynił to w tym momencie obserwujący ich futrzak.
— Każde miejsce, w którym będzie mój brat.
Odpowiedział bez najmniejszego zawahania. Taka była prawda. Niezależnie od tego gdzie by się nie znajdował, Mercury zawsze sprawiał że podobne wypady były zwyczajnie... zabawne. Prawdopodobnie mógłby zabrać go do środku lasów deszczowych, a białowłosy nadal bawiłby się świetnie widząc jak jego bliźniak wzdryga się na widok wielkich pająków mamrocząc coś pod nosem o powrocie do domu.
Uniósł dłoń ku górze pocierając ostrożnie powieki.
— Z miejsc powiedzmy, że wyspa Jeju. I Kyoto. Podoba mi się jego klimat — gdyby miał wybierać miejsce, w które udałby się w najbliższym czasie wraz z bratem, zapewne byłoby to jedno z tych dwóch. Z większym naciskiem na Jeju.
— Londyn byłby dużo przyjemniejszy gdyby nie jego wyjątkowo słabe warunki pogodowe. Choć niektórzy zapewne tak samo określiliby te panujące w Kanadzie — powiedział przenosząc wzrok za okno, zupełnie jakby można się było spodziewać że jak na zawołanie, lunie za nim deszcz potwierdzając jego słowa. Nic takiego się jednak nie wydarzyło.
― Mojego przyjaciela ― wyjaśnił, wypowiadając to słowo bez zastanowienia. Jeśli czegoś na świecie był bardziej pewien niż tego, że słońce świeci, był to fakt, że Matthew był tą jedną osobą, którą faktycznie mógł nazwać swoim najlepszym przyjacielem, nawet jeśli ciężko było zrozumieć głębię tej relacji przez wszystkie głupie zachowania względem siebie. Ale może to właśnie one za każdym razem dokładały po jednej cegiełce do tego niemalże nienaruszalnego muru, który chronił ich relację. ― Znam go odkąd pamiętam i chyba nawet to, że urodziliśmy się tego samego dnia, nie było zupełnym przypadkiem. Nie zdziwiłbym się, gdyby w naszych aktach urodzenia widniały zbliżone do siebie godziny, chociaż szansa na znalezienie sobie w pobliżu bliźniaka z innej matki jest raczej niewielka. ― Podrapał się po policzku, jakby własnie zastanawiał się nad tym, czy powinien być na tyle przekonany co do swojego braku zdziwienia, choć w gruncie rzeczy nie miało to większego znaczenia dla przebiegu ich rozmowy. Może gdzieś w środku O'Brien doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że w każdej chwili mógł zminimalizować ilość wypowiadanych przez siebie słów, by dostosować się do rozmówcy, a może faktycznie w pewnym stopniu był jak dzieciak, który kompletnie niezrażony zdawkowością rozmówcy, dociekał nowych informacji, nie licząc się z jego zmęczeniem.
Mógł być wyjątkowo głupi albo bardzo sprytny, skoro starał się dbać o to, by Black tracił na niego swój oddech.
„Każde miejsce, w którym będzie mój brat.”
Kiwnął głową, nieszczególnie dziwiąc się takiemu podejściu. Już wcześniej zdążył zrozumieć, że bliźniacy byli ze sobą zżyci i być może potwierdzali teorię na temat tego, że rozumieli się bez słów i w większej mierze funkcjonowali jak jeden organizm.
― Musicie spędzać ze sobą dużo czasu ― stwierdził, choć na końcu języka miał wiele pytań, które dotyczyły ich relacji. Nie wątpił jednak, że na tym etapie znajomości Saturn miałby ochotę wypowiadać się na temat Mercury'ego. Właściwie wątpił, by na jakimkolwiek etapie znajomości dałby złapać się za podobne pociąganie za język. Czasem dobrze było zdawać sobie sprawę z tego, w którym momencie należało zachować zdrowy dystans i pozwolić na to, by sprawy toczyły się swoim torem, nawet jeśli Jake zdążył już posunąć się o kilka kroków za daleko, a to, dlaczego znajomość z białowłosym była dla niego tak interesująca, nadal pozostawało nierozwikłaną zagadką.
― Ciekawy wybór ― przyznał, bynajmniej nie dlatego, by jego rozmówca poczuł się lepiej. Jakby nie patrzeć, ludzie często skupiali się na oczywistych i dobrze znanych innym miejscach. ― Jakby się nad tym zastanowić, klimat tych miejsc całkiem do ciebie pasuje. A ja przynajmniej wiem, gdzie mogę cię zaprosić ― stwierdził, wyginając kąciki ust w nieznacznym, łobuzerskim uśmiechu. Już od początku można było się domyślić, że skoro już pytał, zamierzał zdobyte informacje zamierzał zapamiętać na długo i to na nieszczęście Cullinana. ― Warunki pogodowe to kwestia przyzwyczajenia. Jakby nie patrzeć, zawsze mogły okazać się dużo gorsze, ale z kolei mogę tak uważać dlatego, że przez te cztery lata musiałem do nich przywyknąć. ― Rozłożył bezradnie ręce, zaraz opierając je wygodnie o miękki fotel. Temat miejsc zdawał się dobiegać końca, a to oznaczało tylko jedno: ― Znów twoja kolej.
― Wybaczcie, że tak długo. Chciałam przygotować jeszcze parę przysmaków.
Albo i nie.
Ciemnowłosy obejrzał się za siebie, obrzucając wzrokiem Audrey, która właśnie pakowała się z tacą do pokoju. Wydawała się na tyle podekscytowana, że złotooki miał wrażenie, że za moment potknie się o własne nogi i z przykładnej gospodyni, którą chciała zagrać przed Blackiem, stanie się jedynie wspomnieniem nieprzyjemnej kompromitacji.
― Spokojnie, całkiem przyjemnie nam się rozmawiało ― rzucił, powracając spojrzeniem do Sata, jakby chciał sprawdzić, czy ten nie miał nic przeciwko temu, że mówił za oboje. Dobrze wiedział, że jasnowłosy znacznie bardziej wolałby sytuację, w której mógłby pomilczeć, a teraz było to tym bardziej niemożliwe.
― A-ha. Mam nadzieję, że nie zamęczył cię zbytnio ― odparła rozbawiona, wyraźnie zwracając się do Blacka, do którego właśnie podeszła z tacą, ignorując mamrot O'Briena w tle. ― Biała herbata i wypieki domowej roboty. Pani Harrington jest absolutną mistrzynią pieczenia naturalnych ciasteczek, które gorąco polecam.
― Prawdziwa koneserka ― rzucił pod nosem, przyglądając się całej tej sytuacji z boku. Nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że nie takie ciastka były jej teraz w głowie.
Mógł być wyjątkowo głupi albo bardzo sprytny, skoro starał się dbać o to, by Black tracił na niego swój oddech.
„Każde miejsce, w którym będzie mój brat.”
Kiwnął głową, nieszczególnie dziwiąc się takiemu podejściu. Już wcześniej zdążył zrozumieć, że bliźniacy byli ze sobą zżyci i być może potwierdzali teorię na temat tego, że rozumieli się bez słów i w większej mierze funkcjonowali jak jeden organizm.
― Musicie spędzać ze sobą dużo czasu ― stwierdził, choć na końcu języka miał wiele pytań, które dotyczyły ich relacji. Nie wątpił jednak, że na tym etapie znajomości Saturn miałby ochotę wypowiadać się na temat Mercury'ego. Właściwie wątpił, by na jakimkolwiek etapie znajomości dałby złapać się za podobne pociąganie za język. Czasem dobrze było zdawać sobie sprawę z tego, w którym momencie należało zachować zdrowy dystans i pozwolić na to, by sprawy toczyły się swoim torem, nawet jeśli Jake zdążył już posunąć się o kilka kroków za daleko, a to, dlaczego znajomość z białowłosym była dla niego tak interesująca, nadal pozostawało nierozwikłaną zagadką.
― Ciekawy wybór ― przyznał, bynajmniej nie dlatego, by jego rozmówca poczuł się lepiej. Jakby nie patrzeć, ludzie często skupiali się na oczywistych i dobrze znanych innym miejscach. ― Jakby się nad tym zastanowić, klimat tych miejsc całkiem do ciebie pasuje. A ja przynajmniej wiem, gdzie mogę cię zaprosić ― stwierdził, wyginając kąciki ust w nieznacznym, łobuzerskim uśmiechu. Już od początku można było się domyślić, że skoro już pytał, zamierzał zdobyte informacje zamierzał zapamiętać na długo i to na nieszczęście Cullinana. ― Warunki pogodowe to kwestia przyzwyczajenia. Jakby nie patrzeć, zawsze mogły okazać się dużo gorsze, ale z kolei mogę tak uważać dlatego, że przez te cztery lata musiałem do nich przywyknąć. ― Rozłożył bezradnie ręce, zaraz opierając je wygodnie o miękki fotel. Temat miejsc zdawał się dobiegać końca, a to oznaczało tylko jedno: ― Znów twoja kolej.
― Wybaczcie, że tak długo. Chciałam przygotować jeszcze parę przysmaków.
Albo i nie.
Ciemnowłosy obejrzał się za siebie, obrzucając wzrokiem Audrey, która właśnie pakowała się z tacą do pokoju. Wydawała się na tyle podekscytowana, że złotooki miał wrażenie, że za moment potknie się o własne nogi i z przykładnej gospodyni, którą chciała zagrać przed Blackiem, stanie się jedynie wspomnieniem nieprzyjemnej kompromitacji.
― Spokojnie, całkiem przyjemnie nam się rozmawiało ― rzucił, powracając spojrzeniem do Sata, jakby chciał sprawdzić, czy ten nie miał nic przeciwko temu, że mówił za oboje. Dobrze wiedział, że jasnowłosy znacznie bardziej wolałby sytuację, w której mógłby pomilczeć, a teraz było to tym bardziej niemożliwe.
― A-ha. Mam nadzieję, że nie zamęczył cię zbytnio ― odparła rozbawiona, wyraźnie zwracając się do Blacka, do którego właśnie podeszła z tacą, ignorując mamrot O'Briena w tle. ― Biała herbata i wypieki domowej roboty. Pani Harrington jest absolutną mistrzynią pieczenia naturalnych ciasteczek, które gorąco polecam.
― Prawdziwa koneserka ― rzucił pod nosem, przyglądając się całej tej sytuacji z boku. Nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że nie takie ciastka były jej teraz w głowie.
Niestety, jako że Jake był w Kanadzie od stosunkowo niedawna, nieszczególnie brał udział w wystawnych bankietach. Nawet jeśli mógł znać tego całego Matthew, określenie "mojego przyjaciela" powiedziało mu tyle co nic. Najwyraźniej temat ten nie był jednak dla niego aż tak ważny, skoro zwyczajnie go nie drążył. Jeśli zajdzie w przyszłości taka konieczność, tak czy inaczej na niego wpadnie. Ponadto łącząc wątki, mógłby po prostu wejść na Instagramowe konto osoby, z którą O'Brien najczęściej komentował swoje zdjęcia. Nie byłoby to zbyt trudne. Za to całkowicie zbyteczne.
Wysłuchał go jednak do końca, zwyczajnie zapisując nowo zdobyte informacje w swoim umyśle. Nawet jeśli nie przydadzą mu się teraz, być może w jakiś sposób uda mu się użyć ich w przyszłości. Człowiek nigdy nie wiedział kiedy coś okaże się dla niego przydatne.
Nie wiedział jednak jak to wszystko skomentować. Bliźnięta wymagały pokrewieństwa, którego oni nie mieli. W tym wypadku była to jedynie gra słów, lecz nadal być może przez brak większego poczucia humoru, Saturn postanowił po prostu obrócić wzrok na okno.
"Musicie spędzać ze sobą dużo czasu."
Spędzali tyle czasu ile mogli. Jeden kierunek bez wątpienia to wszystko ułatwiał, choć Saturn doskonale zdawał sobie sprawę, że każdy rok przybliżał go do nieuchronnego rozstania. Nawet jeśli nadal będą się widywać, każdy będzie musiał pójść w swoją stronę.
— Nie do końca wyznaję zasadę przyzwyczajania się do długofalowej niewygody i czegoś, co zwyczajnie mi nie podchodzi — był to jedyny komentarz, jaki z siebie wyrzucił. Nie dał się złapać na zaproszenia czy żarty. Nie uważał swojego wyboru za szczególnie ciekawy, acz bez wątpienia był szczery. Gdy rodzice kazali mu chodzić na bankiety, znosił ludzi którzy na nich przebywali. Gdy szli na spotkanie biznesowe, potrafił się zachować tak, by przekonać kogoś do swojej decyzji i cierpliwie wysłuchiwał bezsensownej paplaniny, którą potrafili mu sprzedawać. Lecz nie otaczał się takimi ludźmi na co dzień. Zawsze wybierał to co mu pasowało.
A skoro nadal był w Kanadzie to najwidoczniej tutejsze warunki nie były dla niego złe. Przynajmniej nie była krajem deszczem płynącym przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku.
— Jestem niezmiernie wdzięczny za okazaną mi gościnę. To naprawdę przepiękny dom.
Powiedział wstając z miejsca, gdy dziewczyna weszła do pokoju. W końcu nie była jego służącą, by siedział, gdy do niego podchodziła.
— Skądże znowu, Jake jest fantastycznym rozmówcą. Jestem przekonany, że wszyscy za nim szaleją — przyjął od dziewczyny zarówno herbatę, jak i wypieki, na których widok dwukolorowe tęczówki błysnęły przez ułamek sekundy. Słabość Saturna właśnie wkroczyła na scenę i skutecznie zaczęła się rozpychać łokciami, by zająć na niej miejsce głównej gwiazdy. Mimo to uprzejmość i dobre wychowanie nie pozwoliły mu na wzięcie więcej niż jednej sztuki. Usiadł z powrotem na swoim miejscu i upił drobny łyk herbaty, zaraz odgryzając kawałek ciasteczka.
— Są fantastyczne. Zarówno herbata, jak i ciasteczka, dziękuję.
Kurtuazyjność i ułożenie zdawały się wręcz bić od jego perfekcyjnego oblicza. Najlepsze wydanie, które prezentował na każdym bankiecie w towarzystwie młodych panienek. Był w tym wszystkim tak szczerze przekonujący, że ciężko było szukać u niego choć drobnego sygnału wskazującego na zmęczenie. Wyglądał niezwykle świeżo, zupełnie jakby wizyta w domu dziewczyny nie tylko pomagała mu się zrelaksować, ale i zregenerować całą utraconą energię. I chyba właśnie to było w tym wszystkim najbardziej przerażające, gdy poznało się jego bardziej prawdziwą twarz.
Wysłuchał go jednak do końca, zwyczajnie zapisując nowo zdobyte informacje w swoim umyśle. Nawet jeśli nie przydadzą mu się teraz, być może w jakiś sposób uda mu się użyć ich w przyszłości. Człowiek nigdy nie wiedział kiedy coś okaże się dla niego przydatne.
Nie wiedział jednak jak to wszystko skomentować. Bliźnięta wymagały pokrewieństwa, którego oni nie mieli. W tym wypadku była to jedynie gra słów, lecz nadal być może przez brak większego poczucia humoru, Saturn postanowił po prostu obrócić wzrok na okno.
"Musicie spędzać ze sobą dużo czasu."
Spędzali tyle czasu ile mogli. Jeden kierunek bez wątpienia to wszystko ułatwiał, choć Saturn doskonale zdawał sobie sprawę, że każdy rok przybliżał go do nieuchronnego rozstania. Nawet jeśli nadal będą się widywać, każdy będzie musiał pójść w swoją stronę.
— Nie do końca wyznaję zasadę przyzwyczajania się do długofalowej niewygody i czegoś, co zwyczajnie mi nie podchodzi — był to jedyny komentarz, jaki z siebie wyrzucił. Nie dał się złapać na zaproszenia czy żarty. Nie uważał swojego wyboru za szczególnie ciekawy, acz bez wątpienia był szczery. Gdy rodzice kazali mu chodzić na bankiety, znosił ludzi którzy na nich przebywali. Gdy szli na spotkanie biznesowe, potrafił się zachować tak, by przekonać kogoś do swojej decyzji i cierpliwie wysłuchiwał bezsensownej paplaniny, którą potrafili mu sprzedawać. Lecz nie otaczał się takimi ludźmi na co dzień. Zawsze wybierał to co mu pasowało.
A skoro nadal był w Kanadzie to najwidoczniej tutejsze warunki nie były dla niego złe. Przynajmniej nie była krajem deszczem płynącym przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku.
— Jestem niezmiernie wdzięczny za okazaną mi gościnę. To naprawdę przepiękny dom.
Powiedział wstając z miejsca, gdy dziewczyna weszła do pokoju. W końcu nie była jego służącą, by siedział, gdy do niego podchodziła.
— Skądże znowu, Jake jest fantastycznym rozmówcą. Jestem przekonany, że wszyscy za nim szaleją — przyjął od dziewczyny zarówno herbatę, jak i wypieki, na których widok dwukolorowe tęczówki błysnęły przez ułamek sekundy. Słabość Saturna właśnie wkroczyła na scenę i skutecznie zaczęła się rozpychać łokciami, by zająć na niej miejsce głównej gwiazdy. Mimo to uprzejmość i dobre wychowanie nie pozwoliły mu na wzięcie więcej niż jednej sztuki. Usiadł z powrotem na swoim miejscu i upił drobny łyk herbaty, zaraz odgryzając kawałek ciasteczka.
— Są fantastyczne. Zarówno herbata, jak i ciasteczka, dziękuję.
Kurtuazyjność i ułożenie zdawały się wręcz bić od jego perfekcyjnego oblicza. Najlepsze wydanie, które prezentował na każdym bankiecie w towarzystwie młodych panienek. Był w tym wszystkim tak szczerze przekonujący, że ciężko było szukać u niego choć drobnego sygnału wskazującego na zmęczenie. Wyglądał niezwykle świeżo, zupełnie jakby wizyta w domu dziewczyny nie tylko pomagała mu się zrelaksować, ale i zregenerować całą utraconą energię. I chyba właśnie to było w tym wszystkim najbardziej przerażające, gdy poznało się jego bardziej prawdziwą twarz.
― A jednak byłbyś w stanie znieść te niewygody, gdyby w grę wchodziło towarzystwo twojego brata ― wywnioskował, kierując się przy tym jego wcześniejszą wypowiedzią, jakby tym samym chciał zauważyć, że w pewnych sytuacjach pojawiały się czynniki, które w dużej mierze wpływały na odbiór danego miejsca. Chociaż dla Jake'a nie była to bliska osoba, z pewnością nie żałował tego, że zdecydował się na naukę w Wielkiej Brytanii, mimo że majątek jego rodziny pozwalał na to, by bez większych problemów dostał się do Riverdale. Te ostatnie cztery lata dały mu całe mnóstwo swobody, nawet jeśli w większej mierze przekreślił kontakty, które mógł zdobyć tutaj, na miejscu, wiedząc, że któregoś dnia postanowi wrócić do Kanady. ― W każdym razie nie ma tego złego co by a dobre nie wyszło. ― Wzruszył barkami. Sam nie był wielkim anty-fanem ponurej pogody, nawet jeśli jego zdrowa karnacja świadczyła o tym, że nie unikał słońca jak ognia. Pod jakim kątem nie spojrzałoby się na ciemnowłosego, przywodził na myśl skojarzenia z ciepłem, nawet jeśli w rzeczywistości mógł być tylko ładnym chłopcem z okropną osobowością.
Z zaciekawieniem przyglądał się różnicom, z jakimi Saturn odnosił się do dziewczyny. Rozumiał, że zawsze należało doceniać gościnność – i jemu wpajano podobne wartości – ale trudno było nie zauważyć, że płynnie założył odpowiednią maskę, zachowując się tak, by zaspokoić podstawowe potrzeby nieznajomego człowieka i mówić to, co chciał usłyszeć.
„Jestem przekonany, że wszyscy za nim szaleją.”
― Prawie wszyscy ― wtrącił. ― Ale skoro jesteś przekonany co do mojego uroku osobistego, to czuję, że jestem na dobrej drodze.
― Chyba na razie marnujesz swoje szanse, Jake ― parsknęła pod nosem, ale mimo tego pokręciła głową z pobłażliwością. Nie mogła się nie zgodzić co do tego, że ciężko było nie lubić O'Briena, chociaż nic nie wskazywało na to, by łączyły ich jakieś bardziej zażyłe relacje.
Gdy Black odebrał od niej poczęstunek, skierowała się w stronę złotookiego, a kiedy taca była już całkiem pusta, odłożyła ją na biurko.
― Cieszę się, że smakują. ― Uśmiechnęła się szeroko, w ogóle nie zastanawiając się nad tym, na ile białowłosy był po prostu uprzejmy, a na ile szczery – liczyło się tylko to, że był w jej domu i zgodził się na spróbowanie czegokolwiek, co podstawiła mu pod nos. ― Nie chciałabym być wścibska, ale ta wizyta była na tyle niespodziewana, że ciekawi mnie, jak w ogóle się poznaliście. W sensie osobiście. Jakby nie patrzeć, przez ostatnie lata Jake rzadko bywał w Kanadzie, więc zakładam, że to musiało być niedawno ― odparła, siadając na brzegu łóżka w dość nienaturalnej pozycji. Starała się siedzieć prosto, choć na pewno korciło ją, by wciągnąć nogi na materac i usiąść po turecku – mimo że była w swoim domu, interesowało ją tylko to, by nie wypaść źle przed Cullinanem.
― Czysty przypadek ― stwierdził, nie mijając się z prawdą. W końcu tamtego dnia istniała raczej niewielka szansa na to, że znajdą się w tym samym miejscu o tym samym czasie. Chociaż na tym etapie można było zakończyć tę mało satysfakcjonującą odpowiedź, Raven wydawał się mieć zupełnie inne plany. Dało się to wyczytać ze sposobu, w jaki rozsiadł się wygodniej w fotelu, wsparł policzek o złożoną w luźną pięść rękę i upił łyk herbaty, jakby chciał zwilżyć gardło, przygotowując je na dłuższą historię.
Tyle tylko, że ta nie była przeznaczona dla niego.
― Jestem przekonany, że nie opowiem tego lepiej niż Saturn. Jak pewnie zauważyłaś, jest absolutnym mistrzem w doborze słów, nie wspominając już o tym, że jego głos jest dużo przyjemniejszy dla ucha. ― Złote tęczówki błysnęły wyzywająco i zarazem wyczekująco, gdy przenosił spojrzenie na białowłosego. Zresztą nie tylko on – Audrey również wolała usłyszeć wszystko od Blacka, uznając, że był on dużo bardziej rzetelny niż jej niepoważny znajomy, który równie dobrze mógł przekręcić fakty na swoją korzyść.
Z zaciekawieniem przyglądał się różnicom, z jakimi Saturn odnosił się do dziewczyny. Rozumiał, że zawsze należało doceniać gościnność – i jemu wpajano podobne wartości – ale trudno było nie zauważyć, że płynnie założył odpowiednią maskę, zachowując się tak, by zaspokoić podstawowe potrzeby nieznajomego człowieka i mówić to, co chciał usłyszeć.
„Jestem przekonany, że wszyscy za nim szaleją.”
― Prawie wszyscy ― wtrącił. ― Ale skoro jesteś przekonany co do mojego uroku osobistego, to czuję, że jestem na dobrej drodze.
― Chyba na razie marnujesz swoje szanse, Jake ― parsknęła pod nosem, ale mimo tego pokręciła głową z pobłażliwością. Nie mogła się nie zgodzić co do tego, że ciężko było nie lubić O'Briena, chociaż nic nie wskazywało na to, by łączyły ich jakieś bardziej zażyłe relacje.
Gdy Black odebrał od niej poczęstunek, skierowała się w stronę złotookiego, a kiedy taca była już całkiem pusta, odłożyła ją na biurko.
― Cieszę się, że smakują. ― Uśmiechnęła się szeroko, w ogóle nie zastanawiając się nad tym, na ile białowłosy był po prostu uprzejmy, a na ile szczery – liczyło się tylko to, że był w jej domu i zgodził się na spróbowanie czegokolwiek, co podstawiła mu pod nos. ― Nie chciałabym być wścibska, ale ta wizyta była na tyle niespodziewana, że ciekawi mnie, jak w ogóle się poznaliście. W sensie osobiście. Jakby nie patrzeć, przez ostatnie lata Jake rzadko bywał w Kanadzie, więc zakładam, że to musiało być niedawno ― odparła, siadając na brzegu łóżka w dość nienaturalnej pozycji. Starała się siedzieć prosto, choć na pewno korciło ją, by wciągnąć nogi na materac i usiąść po turecku – mimo że była w swoim domu, interesowało ją tylko to, by nie wypaść źle przed Cullinanem.
― Czysty przypadek ― stwierdził, nie mijając się z prawdą. W końcu tamtego dnia istniała raczej niewielka szansa na to, że znajdą się w tym samym miejscu o tym samym czasie. Chociaż na tym etapie można było zakończyć tę mało satysfakcjonującą odpowiedź, Raven wydawał się mieć zupełnie inne plany. Dało się to wyczytać ze sposobu, w jaki rozsiadł się wygodniej w fotelu, wsparł policzek o złożoną w luźną pięść rękę i upił łyk herbaty, jakby chciał zwilżyć gardło, przygotowując je na dłuższą historię.
Tyle tylko, że ta nie była przeznaczona dla niego.
― Jestem przekonany, że nie opowiem tego lepiej niż Saturn. Jak pewnie zauważyłaś, jest absolutnym mistrzem w doborze słów, nie wspominając już o tym, że jego głos jest dużo przyjemniejszy dla ucha. ― Złote tęczówki błysnęły wyzywająco i zarazem wyczekująco, gdy przenosił spojrzenie na białowłosego. Zresztą nie tylko on – Audrey również wolała usłyszeć wszystko od Blacka, uznając, że był on dużo bardziej rzetelny niż jej niepoważny znajomy, który równie dobrze mógł przekręcić fakty na swoją korzyść.
"A jednak byłbyś w stanie znieść te niewygody, gdyby w grę wchodziło towarzystwo twojego brata."
Nie odpowiedział mu od razu. Przez dłuższy czas po prostu milczał, wpatrując się beznamiętnym wzrokiem przed siebie.
— Kwestia priorytetów — skomentował w końcu. Jakby nie patrzeć, wygoda była czymś na co chciałby stawiać w pierwszej kolejności. Ale prawda była taka, że jego definicja wygody stanowczo odbiegała od tego czego wymagało od niego społeczeństwo. Aż w końcu, w którymś momencie po prostu sam przestał wiedzieć czego właściwie chce. Zamiast tego skupił się na spełnianiu oczekiwań. I wychodziło mu to perfekcyjnie.
Nadal w całym tym zachowaniu była pewna cząstka jego samego, gdy milczał zamiast brać udział w idiotycznych dyskusjach, na które nie miał ochoty. Gdy wychodził przedwcześnie zostawiając wszystko w rękach Mercury'ego, po tym jak poszczególne osoby zmęczyły go bardziej niż mogłoby się wydawać. Zawsze przy tym wszystkim prezentował się niezwykle uprzejmie, a jednocześnie z dystansem tak olbrzymim, że potrafił zwyczajnie onieśmielać. Nie był to efekt, który mu przeszkadzał. Zdecydowanie wolał, gdy ludzie łagodnie się uśmiechali trzymając kilka kroków od niego, zamiast obłapiać go na wszelkie sposoby. Natarczywość zdecydowanie nie była jego bajką.
Kolejnych słów nie skomentował.
Ani następnych.
Skupił się na spokojnej obserwacji siedzących przed nim ludzi. Łączącej ich relacji, której nie był w stanie twardo nakreślić po tak krótkim czasie, mógł jednak stworzyć - dość precyzyjny w jego mniemaniu - szkic, który wszystko porządkował. Szkice najczęściej miały to do siebie, że nie dzieliło się nimi z innymi za wyjątkiem najbliższych.
Nie był szczególnie zainteresowany narzuconym przez nich tematem. Mimo to nie zamierzał szczególnie narzekać, póki to O'Brien zabierał głos, zajmując się swoją znajomą, tak długo Saturn mógł po prostu skupić się na obserwacji i milczeć. Jednocześnie przekonując samego siebie, że minęło już znacznie więcej czasu niż mu się wydawało i w rzeczywistości, powrót do domu był co najmniej rychły. Aż nazbyt wyraźnie czuł jak błyskawicznie rozładowywały się jego baterie socjalne, nawet jeśli nie dał niczego po sobie poznać nawet przez sekundę.
Niestety wyglądało na to, że został jak zwykle zwabiony w pułapkę. Czuł na sobie wzrok obojga, nie zdawało się jednak by wywołało to na nim jakiekolwiek wrażenie.
— Jake udawał na otwarciu galerii, że zna się na sztuce, jednocześnie nieustannie prowokując mnie do zgłoszenia na policję prześladowania — powiedział spokojnie bez mrugnięcia okiem. Ciężko było stwierdzić czy miało to być żartem, czy czym właściwie, skoro nawet przez chwilę nie dało się u niego dostrzec choć śladu rozbawienia.
— Wdał się też w kłótnię z jej właścicielem. W fantastyczny sposób używał swojego talentu do wytrącenia go z równowagi. W pewnym momencie prawie dostał w głowę jednym z obrazów. Jako że inni wzięli go za mojego towarzysza, musiałem go ratować przed wściekłą prasą, by tym samym ocalić własną reputację.
Wzruszył nieznacznie ramionami i oparł się nieco wygodniej o fotel.
— Ponadto mój brat go lubi. Poznali się na Instagramie.
I właściwie to nie mam pojęcia czemu właśnie ja tu siedzę zamiast niego.
Nie odpowiedział mu od razu. Przez dłuższy czas po prostu milczał, wpatrując się beznamiętnym wzrokiem przed siebie.
— Kwestia priorytetów — skomentował w końcu. Jakby nie patrzeć, wygoda była czymś na co chciałby stawiać w pierwszej kolejności. Ale prawda była taka, że jego definicja wygody stanowczo odbiegała od tego czego wymagało od niego społeczeństwo. Aż w końcu, w którymś momencie po prostu sam przestał wiedzieć czego właściwie chce. Zamiast tego skupił się na spełnianiu oczekiwań. I wychodziło mu to perfekcyjnie.
Nadal w całym tym zachowaniu była pewna cząstka jego samego, gdy milczał zamiast brać udział w idiotycznych dyskusjach, na które nie miał ochoty. Gdy wychodził przedwcześnie zostawiając wszystko w rękach Mercury'ego, po tym jak poszczególne osoby zmęczyły go bardziej niż mogłoby się wydawać. Zawsze przy tym wszystkim prezentował się niezwykle uprzejmie, a jednocześnie z dystansem tak olbrzymim, że potrafił zwyczajnie onieśmielać. Nie był to efekt, który mu przeszkadzał. Zdecydowanie wolał, gdy ludzie łagodnie się uśmiechali trzymając kilka kroków od niego, zamiast obłapiać go na wszelkie sposoby. Natarczywość zdecydowanie nie była jego bajką.
Kolejnych słów nie skomentował.
Ani następnych.
Skupił się na spokojnej obserwacji siedzących przed nim ludzi. Łączącej ich relacji, której nie był w stanie twardo nakreślić po tak krótkim czasie, mógł jednak stworzyć - dość precyzyjny w jego mniemaniu - szkic, który wszystko porządkował. Szkice najczęściej miały to do siebie, że nie dzieliło się nimi z innymi za wyjątkiem najbliższych.
Nie był szczególnie zainteresowany narzuconym przez nich tematem. Mimo to nie zamierzał szczególnie narzekać, póki to O'Brien zabierał głos, zajmując się swoją znajomą, tak długo Saturn mógł po prostu skupić się na obserwacji i milczeć. Jednocześnie przekonując samego siebie, że minęło już znacznie więcej czasu niż mu się wydawało i w rzeczywistości, powrót do domu był co najmniej rychły. Aż nazbyt wyraźnie czuł jak błyskawicznie rozładowywały się jego baterie socjalne, nawet jeśli nie dał niczego po sobie poznać nawet przez sekundę.
Niestety wyglądało na to, że został jak zwykle zwabiony w pułapkę. Czuł na sobie wzrok obojga, nie zdawało się jednak by wywołało to na nim jakiekolwiek wrażenie.
— Jake udawał na otwarciu galerii, że zna się na sztuce, jednocześnie nieustannie prowokując mnie do zgłoszenia na policję prześladowania — powiedział spokojnie bez mrugnięcia okiem. Ciężko było stwierdzić czy miało to być żartem, czy czym właściwie, skoro nawet przez chwilę nie dało się u niego dostrzec choć śladu rozbawienia.
— Wdał się też w kłótnię z jej właścicielem. W fantastyczny sposób używał swojego talentu do wytrącenia go z równowagi. W pewnym momencie prawie dostał w głowę jednym z obrazów. Jako że inni wzięli go za mojego towarzysza, musiałem go ratować przed wściekłą prasą, by tym samym ocalić własną reputację.
Wzruszył nieznacznie ramionami i oparł się nieco wygodniej o fotel.
— Ponadto mój brat go lubi. Poznali się na Instagramie.
I właściwie to nie mam pojęcia czemu właśnie ja tu siedzę zamiast niego.
„Kwestia priorytetów.”
― Najwidoczniej. Całe szczęście, że jesteś rozsądny tylko w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach ― odpowiedział, nie czując potrzeby uprzedniego rozwodzenia się nad swoimi słowami. Nic nie wskazywało też na to, by żałował tego, że odjął mu aż dwa procenty zdrowego rozsądku. Od samego początku zakładał, że nie był to żaden złośliwy przytyk, a wręcz przeciwnie – O'Brien wydawał się być całkiem zadowolony z faktu, że nawet Cullinan nie był w pełni chodzącym ideałem. Przynajmniej ten fakt czynił go człowiekiem, który był skłonny podejmować złe decyzje, nawet jeśli kierowało nim poczucie tego, że powinien postępować w taki sposób.
Złotooki wiedział, że wcale nie musiał mieć racji. Zapewne, gdyby spytano go o to, do czego właściwie się odnosił, nie potrafiłby udzielić jasnej odpowiedzi. Założył, że coś po prostu było nie tak, ale potrzeba było jeszcze dużo czasu, by był w stanie jakoś to nazwać. Tylko dlaczego zakładał, że to w ogóle nastąpi?
Chyba po prostu lubił być dobrej myśli.
Poza tym – jakby nie patrzeć – podstępem udało mu się nakłonić go do nieco dłuższej opowieści. W tym momencie nie skupiał się na uwłaczającym mu przekazie. Kąciki jego ust mimowolnie uniosły się w usatysfakcjonowanym uśmiechu. Raven zachowywał się tak, jakby słuchał opowieści dobrego kumpla, który najzwyczajniej w świecie usiłował się z nim droczyć. Wyglądało też na to, że nie pomylił się w kwestii tego, że lepiej nie ująłby całej tej sytuacji, choć na język cisnęło mu się kilka uwag, które postanowił zachować na sam koniec. Nie chciał przerywać Blackowi, bo w gruncie rzeczy mógłby odebrać to jako szansę na powrót do wcześniejszego milczenia. Nie o to chodziło we wspólnym spotkaniu.
― Widzę, że nudno nie było ― zaśmiała się pod nosem, zaraz pociągając łyk ciepłej herbaty. ― I przyznam, że jakoś wcale mnie to nie dziwi. Jake bywa kłopotliwy.
― Hola, Jake nadal tu jest i wszystko słyszy. ― Uniósł rękę, by nieco ich przystopować. Jeszcze chwila, a okaże się, że wspólnie zawiążą sojusz. ― Skoro już się pośmialiśmy, to pozwolę sobie naprostować kilka faktów. Nie było aż tak źle. Przyznaję, że nie spodobało mi się, że właściciel galerii od tak postanowił wepchnąć nam się w rozmowę, więc nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, ale – heeej – wcale nie próbował rzucać we mnie obrazami. Zresztą, kiedy tylko zniknąłeś na horyzoncie z tamtym blondynem ― zakręcił palcem w powietrzu, jakby liczył na to, że Saturn sam przypomni sobie, o kogo mu chodziło ― okazało się, że mój talent do wyprowadzania innych z równowagi jest na miarę talentu do jednoczenia sobie ludzi. Ostatecznie pan malarz z zamiłowaniem do wzorów chemicznych uznał, że jestem bezczelny, ale mam gadane, co bardzo mu się podoba. Żadna reputacja nie ucierpiała. I co na to powiecie? ― Założył ręce na klatce piersiowej i pokiwał głową z przekonaniem, całkiem skutecznie symulując to, że właśnie oczekuje owacji na stojąco. Ale w gruncie rzeczy w tamtym czasie nie zakładał, że w ogóle jakkolwiek dojdzie do porozumienia z Laverne ani że ten uzna jego zuchwałość za atut.
― Pewnie miałeś szczęście ― rzuciła zgryźliwie, choć gdyby sama nie pałała sympatią do ciemnowłosego, zapewne w ogóle nie zgodziłaby się zaprosić go do swojego domu. ― Ale czegoś tu nie rozumiem. ― Potarła dłonią podbródek i ponownie przeniosła wzrok na Blacka. ― Skoro tak dobrze dogaduje się z twoim bratem, to czemu...? ― Nie musiała kończyć pytania, by każdy z nich mógł zrozumieć, o co jej chodziło. Nic dziwnego, że to pytanie padło po ostatniej wypowiedzi, tym bardziej, że już wcześniej białowłosy określił O'Briena jako swojego prześladowcę.
― Saturna poznałem wcześniej osobiście i ze względu na niefortunne okoliczności nie mieliśmy okazji porozmawiać dłużej. Mercury'ego znam tylko z portalu ― wtrącił, choć zapewne to nie jego odpowiedzi oczekiwano. Zerknąwszy na Blacka, doszedł jednak do wniosku, że sformułowanie kulturalnej wypowiedzi na ten temat, mogło być kłopotliwe. Koniec końców i tak domyślał się, że chłopak wcale nie chciał tu być.
― Najwidoczniej. Całe szczęście, że jesteś rozsądny tylko w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach ― odpowiedział, nie czując potrzeby uprzedniego rozwodzenia się nad swoimi słowami. Nic nie wskazywało też na to, by żałował tego, że odjął mu aż dwa procenty zdrowego rozsądku. Od samego początku zakładał, że nie był to żaden złośliwy przytyk, a wręcz przeciwnie – O'Brien wydawał się być całkiem zadowolony z faktu, że nawet Cullinan nie był w pełni chodzącym ideałem. Przynajmniej ten fakt czynił go człowiekiem, który był skłonny podejmować złe decyzje, nawet jeśli kierowało nim poczucie tego, że powinien postępować w taki sposób.
Złotooki wiedział, że wcale nie musiał mieć racji. Zapewne, gdyby spytano go o to, do czego właściwie się odnosił, nie potrafiłby udzielić jasnej odpowiedzi. Założył, że coś po prostu było nie tak, ale potrzeba było jeszcze dużo czasu, by był w stanie jakoś to nazwać. Tylko dlaczego zakładał, że to w ogóle nastąpi?
Chyba po prostu lubił być dobrej myśli.
Poza tym – jakby nie patrzeć – podstępem udało mu się nakłonić go do nieco dłuższej opowieści. W tym momencie nie skupiał się na uwłaczającym mu przekazie. Kąciki jego ust mimowolnie uniosły się w usatysfakcjonowanym uśmiechu. Raven zachowywał się tak, jakby słuchał opowieści dobrego kumpla, który najzwyczajniej w świecie usiłował się z nim droczyć. Wyglądało też na to, że nie pomylił się w kwestii tego, że lepiej nie ująłby całej tej sytuacji, choć na język cisnęło mu się kilka uwag, które postanowił zachować na sam koniec. Nie chciał przerywać Blackowi, bo w gruncie rzeczy mógłby odebrać to jako szansę na powrót do wcześniejszego milczenia. Nie o to chodziło we wspólnym spotkaniu.
― Widzę, że nudno nie było ― zaśmiała się pod nosem, zaraz pociągając łyk ciepłej herbaty. ― I przyznam, że jakoś wcale mnie to nie dziwi. Jake bywa kłopotliwy.
― Hola, Jake nadal tu jest i wszystko słyszy. ― Uniósł rękę, by nieco ich przystopować. Jeszcze chwila, a okaże się, że wspólnie zawiążą sojusz. ― Skoro już się pośmialiśmy, to pozwolę sobie naprostować kilka faktów. Nie było aż tak źle. Przyznaję, że nie spodobało mi się, że właściciel galerii od tak postanowił wepchnąć nam się w rozmowę, więc nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, ale – heeej – wcale nie próbował rzucać we mnie obrazami. Zresztą, kiedy tylko zniknąłeś na horyzoncie z tamtym blondynem ― zakręcił palcem w powietrzu, jakby liczył na to, że Saturn sam przypomni sobie, o kogo mu chodziło ― okazało się, że mój talent do wyprowadzania innych z równowagi jest na miarę talentu do jednoczenia sobie ludzi. Ostatecznie pan malarz z zamiłowaniem do wzorów chemicznych uznał, że jestem bezczelny, ale mam gadane, co bardzo mu się podoba. Żadna reputacja nie ucierpiała. I co na to powiecie? ― Założył ręce na klatce piersiowej i pokiwał głową z przekonaniem, całkiem skutecznie symulując to, że właśnie oczekuje owacji na stojąco. Ale w gruncie rzeczy w tamtym czasie nie zakładał, że w ogóle jakkolwiek dojdzie do porozumienia z Laverne ani że ten uzna jego zuchwałość za atut.
― Pewnie miałeś szczęście ― rzuciła zgryźliwie, choć gdyby sama nie pałała sympatią do ciemnowłosego, zapewne w ogóle nie zgodziłaby się zaprosić go do swojego domu. ― Ale czegoś tu nie rozumiem. ― Potarła dłonią podbródek i ponownie przeniosła wzrok na Blacka. ― Skoro tak dobrze dogaduje się z twoim bratem, to czemu...? ― Nie musiała kończyć pytania, by każdy z nich mógł zrozumieć, o co jej chodziło. Nic dziwnego, że to pytanie padło po ostatniej wypowiedzi, tym bardziej, że już wcześniej białowłosy określił O'Briena jako swojego prześladowcę.
― Saturna poznałem wcześniej osobiście i ze względu na niefortunne okoliczności nie mieliśmy okazji porozmawiać dłużej. Mercury'ego znam tylko z portalu ― wtrącił, choć zapewne to nie jego odpowiedzi oczekiwano. Zerknąwszy na Blacka, doszedł jednak do wniosku, że sformułowanie kulturalnej wypowiedzi na ten temat, mogło być kłopotliwe. Koniec końców i tak domyślał się, że chłopak wcale nie chciał tu być.
Zadziwiające, ile osób przychodziło samotnie do klubu, biorąc ze sobą jedynie nadzieję na owocny podryw. Typowi samcy alfa podpierali ściany z drinkiem w dłoni i uważnie taksowali kobiece ciała, by znaleźć dzisiejszą ofiarę, która najwyraźniej miała polecieć na wielkie logo jednej z droższych firm, zdobiące ich koszulki. Umięśnione barki i patyczkowate nóżki. Faceci, którzy mieli o sobie zbyt wysokie mniemanie, a w oczach pewnej różowowłosej kobiety (tak naprawdę jeszcze „dziewczyny”, ale w tym miejscu nikt nie patrzył na nią jak na uczniaka) prezentowali się wręcz żałośnie. Zdecydowanie nie przyszła tam dla nich, więc z godnością i wrodzoną wyniosłością ignorowała niechciane zaloty. Nie potrzebowała ich pieniędzy, by zamówić drinka i nie potrzebowała ich uwagi, by wiedzieć, że wyglądała pięknie. Jej wysportowana sylwetka zawsze prezentowała się najlepiej w czarnych kostiumach, które opinały zgrabną pupę i wydatny biust, a luźno spływały z przedramion oraz łydek. Przyciągała wzrok i to nie tylko za sprawą koloru włosów.
Nie była typem imprezowiczki, ale jednak ludzie ją już kojarzyli. Kilka osób nawet podeszło, by się przywitać, choć nie znała ich imion, a rozmowy z nimi nie zapadły jej w pamięć. Ot, bezbarwny tłum. Dzisiaj wszyscy wyglądali w jej oczach wyjątkowo nieciekawie, a jej spojrzenie ożywiło się dopiero, gdy po schodach zaczął schodzić on. Włosy zaczesał dzisiaj do tyłu, białą koszulę odpiął do połowy zaszczycając świat widokiem ładnie umięśnionej klatki piersiowej, a dzięki czarnym, eleganckim spodniom zdawał się być jeszcze smuklejszy. Wiedziała o nim tyle, że wykładał sztukę klasyczną i że w niedzielę już od kilku lat uwielbiał wpadać do tego lokalu. To właśnie dla niego tam się znalazła, zupełnie ignorując jutrzejszy sprawdzian z matematyki czy fakt, że miała wstać o siódmej, jeśli planowała zawitać na pierwszej lekcji. To nie było ani trochę ważne. Tej nocy liczył się tylko on. Jej nowy obiekt westchnień.
Czy wzięła pod uwagę, że kiedyś może trafić na jego zajęciach jako uczennica?
Przecież do tego czasu już na pewno o sobie zapomną.
To miała być bezpieczna i wygodna przygoda. Jedna noc, może kilka i koniec. Już dawno nauczyła się, że nie powinna oczekiwać niczego więcej. Czerpała więc ile mogła i odchodziła z dumnie uniesioną brodą, gdy została w pełni zaspokojona.
Śledziła go spojrzeniem, przygryzając przy tym swoje pełne usta i przechylając delikatnie głowę w lewo, dzięki czemu włosy opadły na jej plecy, odsłaniając długą, bladą szyję. Nie była jedyną zainteresowaną nim kobietą, ale reszta nie miała z nią szans i świetnie zdawała sobie z tego sprawę. Nic więc dziwnego, że to obok niej usiadł i to w jej stronę się obrócił z tym swoim przepięknym uśmiechem. Był przystojny. Na tyle przystojny, że Rosea zaczynała wierzyć, że mężczyźnie udało się zawrzeć pakt z samym diabłem. Miał jednak w sobie wciąż figlarność małego chłopca, którą dostrzec można była w jego oczach, gdy znajdował się wystarczająco blisko.
Pytanie i udzielona odpowiedź. Początek rozmowy. Pierwszy wspólny drink. Stykające się uda i nieznaczny dotyk na dłoni. Wypicie ostatnich łyków i przeniesienie na salę taneczną. Ocierające się o siebie ciała.
Wszystko szło idealnie do momentu, gdy dziewczyna poczuła na swoim nadgarstku wręcz bolesny uścisk, który wyrwał ją ze stanu rosnącego podniecenia. Z szokiem i malującym się na jej twarzy oburzeniem, popatrzyła na intruza, który ośmielał się w tak brutalny sposób wyrywać ją ze stanu, który kochała. Pierwszym jej odruchem w takiej sytuacji najpewniej byłoby uszczypanie delikwenta, by pod wpływem bólu dał jej spokój – nie miała zwyczaju bawić się w delikatność – ale zobaczenie znajomej twarzy opóźniło jej reakcję na tyle, że została oderwana od ciała, które ciasno przylegało do jej pleców.
— Co ty odkurwiasz? — krzyknęła na tyle głośno, że nawet pomimo dudniącej w uszach muzyki, nikt, kto stał akurat obok niej, nie miał problemu z usłyszeniem tych słów.
Alexander wyglądał na naprawdę wkurzonego.
Nie miała pojęcia, skąd wziął się akurat w tym klubie, ale coś jej podpowiadało, że nie było to przypadkiem. Za dużo byłoby ich ostatnim czasem. Spotykała go w kawiarni, w bibliotece, na szkolnym korytarzu... I za każdym razem uparcie próbował z nią rozmawiać, choć różowowłosa akurat dla niego nie wysilała się nawet na bycie miłą. Dla niej chłopaczek był jedynie zauroczonym w niej gówniarzem, który był równie irytujący, co bzycząca nad ranem w pokoju mucha. Człowiek chce się jej jak najszybciej pozbyć, więc na ślepo wymierza ciosy, które okazują się być zupełnie nieskuteczne.
— Wychodzimy.
Chyba sobie żartował.
Panna Evans nie była kimś, komu można było rozkazywać, a już szczególnie nie mógł robić tego ktoś, kogo tak naprawdę nie znała. Nie byli blisko, nie przyjaźnili się, dziewczyna nawet go nie lubiła. On natomiast musiał mieć zupełnie inne zdanie na ten temat, bo gdy nie doczekał się z jej strony żadnej reakcji, po prostu zaczął ciągnąć ją przez tłum. Nie zaszli jednak w ten sposób dalej niż do wyjścia z sali tanecznej, bo Rosea zaparła się stopami niczym odmawiający dalszej przechadzki uparty osioł. Pomogła jej w tym dłoń, która chwyciła jej drugą rękę.
— Chwila, co ty wyprawiasz, kolego?
Stała pomiędzy nimi, ciągnięta za nadgarstki w dwie przeciwne strony. Obrazek idealny, by przyciągnąć spojrzenia rządnych atrakcji ludzi.
— Możesz odwalić się od mojej dziewczyny?
Dziewczyna aż zachłysnęła się śliną, którą akurat przełykała.
— Twojego KOGO? — zawyła głośniej niż było to konieczne.
W kolejnej chwili wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Jej cel uznał, że nie zamierza się mieszać w zaistniałą sytuację, a pojebany zakochaniec przez kilka sekund mógł cieszyć się z domniemanej wygranej dopóki Rosea nie wymierzyła mu mocnego ciosu w brzuch i nie wyszła z klubu z obrażoną miną. Złość rozgrzała ją na tyle, że zupełnie z głowy wypadło jej odebranie kurtki z szatni i nawet jej braku specjalnie nie odczuła, gdy otuliło ją zimne powietrze nocy. Założyła jedynie ręce na piersiach i energicznie ruszyła w stronę... Czego tak właściwie? Na logikę powinna zamówić taksówkę lub po prostu znaleźć jakąś w okolicy, ale zdawało się być to sprawą zupełnie drugorzędną.
— Rosea, zaczekaj!
Najwyraźniej natręt jeszcze się nie poddał, skoro postanowił za nią wybiec. Sądziła, że cios, który mu wymierzyła doskonale wyrażał to, jak wielką ochotę miała z nim rozmawiać, ale najwyraźniej nie był dość wymowny. Lepiej dla niego byłoby jednak, by dziewczyna na nim poprzestała i nigdy nie otworzyła ponownie ust.
Zaprzestała dalszego marszu i odwróciła się do niego przodem.
— Co ty sobie wyobrażasz, co? Psujesz mi wieczór i masz czelność wygadywać takie bzdury? Kim ty do cholery jesteś? Czy myślisz, że jak laska mówi nie, to tak naprawdę zgrywa niedostępną i tylko czeka na twoje śmielsze ruchy? I czy naprawdę myślisz, że masz u mnie jakąkolwiek szansę? [/b]Żałosne.[/b]
Różowowłosa nie miała w zwyczaju mówić komuś tyle słów, które mogły tak mocno zranić. Wściekłość, którą teraz odczuwała, zdominowała jednak jej myśli i po raz pierwszy zupełnie zignorowała uczucia drugiego człowieka. Nie raz rozkoszowała się danym koszem, ale teraz sytuacja miała się nieco inaczej, bo znała tego chłopaka, nawet go lubiła. Gdyby nie postanowił się w niej zakochać, to mogliby zostać dobrymi przyjaciółmi. Ale nie. On musiał za nią chodzić niczym upierdliwy szczeniak, który nie chce się odczepić od nogi.
Nienawidziła, gdy ktoś próbował na niej coś wymusić.
Nienawidziła, gdy ktoś oczekiwał po niej szczerych uczuć.
Jakież to wszystko było wkurwiające! Zupełnie inaczej miał wyglądać ten wieczór!
Chłopak już za nią nie poszedł, gdy odwróciła się na pięcie i z prędkością nabuzowanego emocjami człowieka niemalże wbiegła na pasy.
Nie była typem imprezowiczki, ale jednak ludzie ją już kojarzyli. Kilka osób nawet podeszło, by się przywitać, choć nie znała ich imion, a rozmowy z nimi nie zapadły jej w pamięć. Ot, bezbarwny tłum. Dzisiaj wszyscy wyglądali w jej oczach wyjątkowo nieciekawie, a jej spojrzenie ożywiło się dopiero, gdy po schodach zaczął schodzić on. Włosy zaczesał dzisiaj do tyłu, białą koszulę odpiął do połowy zaszczycając świat widokiem ładnie umięśnionej klatki piersiowej, a dzięki czarnym, eleganckim spodniom zdawał się być jeszcze smuklejszy. Wiedziała o nim tyle, że wykładał sztukę klasyczną i że w niedzielę już od kilku lat uwielbiał wpadać do tego lokalu. To właśnie dla niego tam się znalazła, zupełnie ignorując jutrzejszy sprawdzian z matematyki czy fakt, że miała wstać o siódmej, jeśli planowała zawitać na pierwszej lekcji. To nie było ani trochę ważne. Tej nocy liczył się tylko on. Jej nowy obiekt westchnień.
Czy wzięła pod uwagę, że kiedyś może trafić na jego zajęciach jako uczennica?
Przecież do tego czasu już na pewno o sobie zapomną.
To miała być bezpieczna i wygodna przygoda. Jedna noc, może kilka i koniec. Już dawno nauczyła się, że nie powinna oczekiwać niczego więcej. Czerpała więc ile mogła i odchodziła z dumnie uniesioną brodą, gdy została w pełni zaspokojona.
Śledziła go spojrzeniem, przygryzając przy tym swoje pełne usta i przechylając delikatnie głowę w lewo, dzięki czemu włosy opadły na jej plecy, odsłaniając długą, bladą szyję. Nie była jedyną zainteresowaną nim kobietą, ale reszta nie miała z nią szans i świetnie zdawała sobie z tego sprawę. Nic więc dziwnego, że to obok niej usiadł i to w jej stronę się obrócił z tym swoim przepięknym uśmiechem. Był przystojny. Na tyle przystojny, że Rosea zaczynała wierzyć, że mężczyźnie udało się zawrzeć pakt z samym diabłem. Miał jednak w sobie wciąż figlarność małego chłopca, którą dostrzec można była w jego oczach, gdy znajdował się wystarczająco blisko.
Pytanie i udzielona odpowiedź. Początek rozmowy. Pierwszy wspólny drink. Stykające się uda i nieznaczny dotyk na dłoni. Wypicie ostatnich łyków i przeniesienie na salę taneczną. Ocierające się o siebie ciała.
Wszystko szło idealnie do momentu, gdy dziewczyna poczuła na swoim nadgarstku wręcz bolesny uścisk, który wyrwał ją ze stanu rosnącego podniecenia. Z szokiem i malującym się na jej twarzy oburzeniem, popatrzyła na intruza, który ośmielał się w tak brutalny sposób wyrywać ją ze stanu, który kochała. Pierwszym jej odruchem w takiej sytuacji najpewniej byłoby uszczypanie delikwenta, by pod wpływem bólu dał jej spokój – nie miała zwyczaju bawić się w delikatność – ale zobaczenie znajomej twarzy opóźniło jej reakcję na tyle, że została oderwana od ciała, które ciasno przylegało do jej pleców.
— Co ty odkurwiasz? — krzyknęła na tyle głośno, że nawet pomimo dudniącej w uszach muzyki, nikt, kto stał akurat obok niej, nie miał problemu z usłyszeniem tych słów.
Alexander wyglądał na naprawdę wkurzonego.
Nie miała pojęcia, skąd wziął się akurat w tym klubie, ale coś jej podpowiadało, że nie było to przypadkiem. Za dużo byłoby ich ostatnim czasem. Spotykała go w kawiarni, w bibliotece, na szkolnym korytarzu... I za każdym razem uparcie próbował z nią rozmawiać, choć różowowłosa akurat dla niego nie wysilała się nawet na bycie miłą. Dla niej chłopaczek był jedynie zauroczonym w niej gówniarzem, który był równie irytujący, co bzycząca nad ranem w pokoju mucha. Człowiek chce się jej jak najszybciej pozbyć, więc na ślepo wymierza ciosy, które okazują się być zupełnie nieskuteczne.
— Wychodzimy.
Chyba sobie żartował.
Panna Evans nie była kimś, komu można było rozkazywać, a już szczególnie nie mógł robić tego ktoś, kogo tak naprawdę nie znała. Nie byli blisko, nie przyjaźnili się, dziewczyna nawet go nie lubiła. On natomiast musiał mieć zupełnie inne zdanie na ten temat, bo gdy nie doczekał się z jej strony żadnej reakcji, po prostu zaczął ciągnąć ją przez tłum. Nie zaszli jednak w ten sposób dalej niż do wyjścia z sali tanecznej, bo Rosea zaparła się stopami niczym odmawiający dalszej przechadzki uparty osioł. Pomogła jej w tym dłoń, która chwyciła jej drugą rękę.
— Chwila, co ty wyprawiasz, kolego?
Stała pomiędzy nimi, ciągnięta za nadgarstki w dwie przeciwne strony. Obrazek idealny, by przyciągnąć spojrzenia rządnych atrakcji ludzi.
— Możesz odwalić się od mojej dziewczyny?
Dziewczyna aż zachłysnęła się śliną, którą akurat przełykała.
— Twojego KOGO? — zawyła głośniej niż było to konieczne.
W kolejnej chwili wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Jej cel uznał, że nie zamierza się mieszać w zaistniałą sytuację, a pojebany zakochaniec przez kilka sekund mógł cieszyć się z domniemanej wygranej dopóki Rosea nie wymierzyła mu mocnego ciosu w brzuch i nie wyszła z klubu z obrażoną miną. Złość rozgrzała ją na tyle, że zupełnie z głowy wypadło jej odebranie kurtki z szatni i nawet jej braku specjalnie nie odczuła, gdy otuliło ją zimne powietrze nocy. Założyła jedynie ręce na piersiach i energicznie ruszyła w stronę... Czego tak właściwie? Na logikę powinna zamówić taksówkę lub po prostu znaleźć jakąś w okolicy, ale zdawało się być to sprawą zupełnie drugorzędną.
— Rosea, zaczekaj!
Najwyraźniej natręt jeszcze się nie poddał, skoro postanowił za nią wybiec. Sądziła, że cios, który mu wymierzyła doskonale wyrażał to, jak wielką ochotę miała z nim rozmawiać, ale najwyraźniej nie był dość wymowny. Lepiej dla niego byłoby jednak, by dziewczyna na nim poprzestała i nigdy nie otworzyła ponownie ust.
Zaprzestała dalszego marszu i odwróciła się do niego przodem.
— Co ty sobie wyobrażasz, co? Psujesz mi wieczór i masz czelność wygadywać takie bzdury? Kim ty do cholery jesteś? Czy myślisz, że jak laska mówi nie, to tak naprawdę zgrywa niedostępną i tylko czeka na twoje śmielsze ruchy? I czy naprawdę myślisz, że masz u mnie jakąkolwiek szansę? [/b]Żałosne.[/b]
Różowowłosa nie miała w zwyczaju mówić komuś tyle słów, które mogły tak mocno zranić. Wściekłość, którą teraz odczuwała, zdominowała jednak jej myśli i po raz pierwszy zupełnie zignorowała uczucia drugiego człowieka. Nie raz rozkoszowała się danym koszem, ale teraz sytuacja miała się nieco inaczej, bo znała tego chłopaka, nawet go lubiła. Gdyby nie postanowił się w niej zakochać, to mogliby zostać dobrymi przyjaciółmi. Ale nie. On musiał za nią chodzić niczym upierdliwy szczeniak, który nie chce się odczepić od nogi.
Nienawidziła, gdy ktoś próbował na niej coś wymusić.
Nienawidziła, gdy ktoś oczekiwał po niej szczerych uczuć.
Jakież to wszystko było wkurwiające! Zupełnie inaczej miał wyglądać ten wieczór!
Chłopak już za nią nie poszedł, gdy odwróciła się na pięcie i z prędkością nabuzowanego emocjami człowieka niemalże wbiegła na pasy.
_____Krótki wdech w dużej mierze pozwolił mu na wyzbycie się nieprzyjemnego uczucia przyduszenia, które odczuwał od kilku godzin. Praca w restauracji miała swoje plusy i minusy. Bieganie po całym lokalu przez kilka godzin bez wytchnienia, bez wątpienia wpisywało się w drugą kategorię. Nadal czuł lekki ucisk krawata na gardle, mimo że przecież ściągnął go już blisko dwadzieścia minut temu. Może i więcej? Świadomość, że nie będzie musiał na niego patrzeć przez najbliższych czterdzieści osiem godzin bez wątpienia napawał go ulgą. Nienawidził eleganckiego dresscode'u, który narzucała cała Południowa dzielnica, lecz biorąc pod uwagę pieniądze jakie oferowali w zamian, nigdy nawet nie przeszło mu przez myśl, by narzekać na głos. Szczupłe palce powędrowały ku górze, szarpiąc bezwiednie za materiał kurtki, by w końcu pociągnąć za suwak rozpinając go do połowy.
Od razu lepiej.
_____Że też po tylu latach nadal się nie przyzwyczaiłeś.
Biały Wilk kroczył energicznie obok niego, szczerząc kły w wyraźnym rozbawieniu. Nie odpowiedział mu w żaden sposób, zamiast tego sięgając do wewnętrznej kieszeni, by wyciągnąć z niej biało-czerwoną paczkę papierosów. Otworzył ją jednym palcem, wpierw podsuwając w kierunku Jaya. Jedynej osoby, z którą się nimi dzielił, z własnej woli. Już samo pomyślenie o tym momentalnie sprawiało, że głos żydzącego fajki Alexa odbijał się echem w jego głowie. Nie był w stanie do końca określić czy był to sygnał, że zbyt długo się nie widzieli, a może wręcz przeciwnie - że przerwa była zbyt krótka.
Dopiero po chwili sam wyciągnął jednego z papierosów, rolując go krótko w palcach przed wsunięciem pomiędzy wargi.
_____Idealne na bolące gardło.
Na coś trzeba umrzeć.
_____Powinienem się cieszyć, że wybrałeś opcję długoterminową?
Uniósł kącik ust wydając z siebie krótkie, rozbawione prychnięcie. Podobne akcje z jego strony były czymś całkowicie normalnym, zwłaszcza w otoczeniu ludzi którym zwyczajnie ufał. A Jay bez wątpienia się do nich zaliczał, przodując w rankingu.
_____— Mamy wszystko w domu? Skoro i tak wracamy przez centrum, możemy przy okazji zahaczyć o jakiś sklep — powiedział na głos, ignorując wchodzącego mu pod nogi Wilka. Minęły już czasy, gdy potykał się przez własne mary, zwracając na siebie tym samym uwagę wszystkich ludzi wokół. Przeszedł spokojnie przez jego ciało, widząc bezczelny, najeżony zębiskami uśmiech doprawiony przerywanym warkotem.
Bardzo zabawne.
Schował paczkę z powrotem do kurtki, zamiast niej wyciągając zapalniczkę i podpalił końcówkę papierosa, zaraz rzucając przedmiot Jayowi. Akurat się zaciągnął, gdy znikąd tuż przed nim wyrosła dziewczyna o mocno rzucających się w oczy różowych włosach. Zakasłał kilkakrotnie, wyzbywając się tym samym dymu, który przez zaskoczenie powędrował kompletnie nie tam gdzie trzeba.
_____— Jezu — nawet nie zdążył jakoś szczególnie zareagować. Śmignęła tak szybko, że Woolfe miał wrażenie jakby cały ten róż był jedynie złudną grą światła. Biały Wilk w przeciwieństwie do niego, wyskoczył nieznacznie do przodu i wygiął nieco nienaturalnie łeb, by łypnąć wielkim, niebieskim okiem w kierunku pasów.
_____T i k  t a k.
Winchester drgnął, obracając głowę w ślad za nim, cały czas trzymając wypalającego się powoli papierosa w palcach.
Od razu lepiej.
_____Że też po tylu latach nadal się nie przyzwyczaiłeś.
Biały Wilk kroczył energicznie obok niego, szczerząc kły w wyraźnym rozbawieniu. Nie odpowiedział mu w żaden sposób, zamiast tego sięgając do wewnętrznej kieszeni, by wyciągnąć z niej biało-czerwoną paczkę papierosów. Otworzył ją jednym palcem, wpierw podsuwając w kierunku Jaya. Jedynej osoby, z którą się nimi dzielił, z własnej woli. Już samo pomyślenie o tym momentalnie sprawiało, że głos żydzącego fajki Alexa odbijał się echem w jego głowie. Nie był w stanie do końca określić czy był to sygnał, że zbyt długo się nie widzieli, a może wręcz przeciwnie - że przerwa była zbyt krótka.
Dopiero po chwili sam wyciągnął jednego z papierosów, rolując go krótko w palcach przed wsunięciem pomiędzy wargi.
_____Idealne na bolące gardło.
Na coś trzeba umrzeć.
_____Powinienem się cieszyć, że wybrałeś opcję długoterminową?
Uniósł kącik ust wydając z siebie krótkie, rozbawione prychnięcie. Podobne akcje z jego strony były czymś całkowicie normalnym, zwłaszcza w otoczeniu ludzi którym zwyczajnie ufał. A Jay bez wątpienia się do nich zaliczał, przodując w rankingu.
_____— Mamy wszystko w domu? Skoro i tak wracamy przez centrum, możemy przy okazji zahaczyć o jakiś sklep — powiedział na głos, ignorując wchodzącego mu pod nogi Wilka. Minęły już czasy, gdy potykał się przez własne mary, zwracając na siebie tym samym uwagę wszystkich ludzi wokół. Przeszedł spokojnie przez jego ciało, widząc bezczelny, najeżony zębiskami uśmiech doprawiony przerywanym warkotem.
Bardzo zabawne.
Schował paczkę z powrotem do kurtki, zamiast niej wyciągając zapalniczkę i podpalił końcówkę papierosa, zaraz rzucając przedmiot Jayowi. Akurat się zaciągnął, gdy znikąd tuż przed nim wyrosła dziewczyna o mocno rzucających się w oczy różowych włosach. Zakasłał kilkakrotnie, wyzbywając się tym samym dymu, który przez zaskoczenie powędrował kompletnie nie tam gdzie trzeba.
_____— Jezu — nawet nie zdążył jakoś szczególnie zareagować. Śmignęła tak szybko, że Woolfe miał wrażenie jakby cały ten róż był jedynie złudną grą światła. Biały Wilk w przeciwieństwie do niego, wyskoczył nieznacznie do przodu i wygiął nieco nienaturalnie łeb, by łypnąć wielkim, niebieskim okiem w kierunku pasów.
_____T i k  t a k.
Winchester drgnął, obracając głowę w ślad za nim, cały czas trzymając wypalającego się powoli papierosa w palcach.
Jak na kogoś po prawie nieprzespanej nocy i całym dniu pracy, wyglądał całkiem nieźle. Dla Grimshawa oficjalne stroje nie były żadną nowością. Nie czuł ani odrobiny dyskomfortu związanego z kilkugodzinnym chodzeniem w muszce. Trzeba jednak przyznać, że gdyby przyszło mu wybierać pomiędzy sztywną elegancją a luźną bluzą i poprzecieranymi spodniami, wybór byłby raczej oczywisty. Nie dało się jednak ukryć, że jako ktoś, kto od czternastego roku życia towarzyszył Deanowi w niektórych delegacjach, zdążył przywyknąć do tej całej maskarady, choć sam nie rozumiał, dlaczego ludzie żyli w przekonaniu jakoby nieodpowiedni strój miał moc urażenia kogoś. Może dlatego, że nie był zdolny do wykrzesania z siebie emocji w bardziej stresujących i drastycznych momentach niż podczas bankietów pełnych ważniaków z zadartymi nosami.
____Bez słowa czy dziękczynnego gestu wyciągnął papierosa z paczki. Dla ich dwójki raczej oczywiste było to, że gdyby to Ryan postanowił zapalić jako pierwszy, też podzieliłby się z Winchesterem.
____― Jeśli nie oczekujesz niczego specjalnego na kolację, raczej wszystko jest. Ewentualnie możemy zgarnąć jakieś napoje ― rzucił, bo choć zapasy były uzupełniane na bieżąco, mogli przynajmniej uniknąć typowych wzmianek o bolącym kręgosłupie, które od czasu do czasu serwowała im gosposia. Chociaż kobieta powoli zbliżała się do wieku, w którym powinien zastąpić ją ktoś dużo żwawszy, jego wujek nie potrafił od tak przekreślić jej losu.
____Przechwycił zapalniczkę w locie, co wyglądało tak, jakby ten ruch we dwójkę ćwiczyli całe wieki. Teraz wystarczyło już tylko podpalić końcówkę papierosa i zwrócić przedmiot Thatcherowi i choć w kwestii palenia Jay miał niewątpliwą wprawę, nie spodziewał się, że tym razem płomień nie będzie współpracował. Wątły język ognia nie był jednak w stanie przeciwstawić się nagłemu podmuchowi wiatru, kiedy ktoś z dużą szybkością przemknął przed ich nosami. Na szczęście nie zdążyła minąć kolejna sekunda, a papieros w ustach ciemnowłosego zatlił się na pomarańczowo. Szarooki nie zawracał sobie głowy przekazywaniem własności z ręki do ręki, tylko bezceremonialnie zwrócił ją chłopakowi, wsuwając ją do jego kieszeni.
____― Jezu.
____Choć w pierwszym odruchu jego spojrzenie ruszyło w ślad za dziewczyną, z chwilą kiedy ta znalazła się na pasach, oczy Grimshawa skierowały się w stronę, z której mógł nadjechać potencjalny samochód. Znajdowali się w samym centrum miasta, które niemalże o każdej porze tętniło życiem – ten przejaw choćby chwilowej nieuwagi, mógł zakończyć się tragicznie. Nie tylko dla dziewczyny, ale także dla jakiegoś kierowcy, może przechodnia, który z słuchawkami w uszach kroczyłby chodnikiem nieświadomy nadciągającego niebezpieczeństwa. Opcji było wiele, a ofiar dookoła być może jeszcze więcej.
____Bez słowa czy dziękczynnego gestu wyciągnął papierosa z paczki. Dla ich dwójki raczej oczywiste było to, że gdyby to Ryan postanowił zapalić jako pierwszy, też podzieliłby się z Winchesterem.
____― Jeśli nie oczekujesz niczego specjalnego na kolację, raczej wszystko jest. Ewentualnie możemy zgarnąć jakieś napoje ― rzucił, bo choć zapasy były uzupełniane na bieżąco, mogli przynajmniej uniknąć typowych wzmianek o bolącym kręgosłupie, które od czasu do czasu serwowała im gosposia. Chociaż kobieta powoli zbliżała się do wieku, w którym powinien zastąpić ją ktoś dużo żwawszy, jego wujek nie potrafił od tak przekreślić jej losu.
____Przechwycił zapalniczkę w locie, co wyglądało tak, jakby ten ruch we dwójkę ćwiczyli całe wieki. Teraz wystarczyło już tylko podpalić końcówkę papierosa i zwrócić przedmiot Thatcherowi i choć w kwestii palenia Jay miał niewątpliwą wprawę, nie spodziewał się, że tym razem płomień nie będzie współpracował. Wątły język ognia nie był jednak w stanie przeciwstawić się nagłemu podmuchowi wiatru, kiedy ktoś z dużą szybkością przemknął przed ich nosami. Na szczęście nie zdążyła minąć kolejna sekunda, a papieros w ustach ciemnowłosego zatlił się na pomarańczowo. Szarooki nie zawracał sobie głowy przekazywaniem własności z ręki do ręki, tylko bezceremonialnie zwrócił ją chłopakowi, wsuwając ją do jego kieszeni.
____― Jezu.
____Choć w pierwszym odruchu jego spojrzenie ruszyło w ślad za dziewczyną, z chwilą kiedy ta znalazła się na pasach, oczy Grimshawa skierowały się w stronę, z której mógł nadjechać potencjalny samochód. Znajdowali się w samym centrum miasta, które niemalże o każdej porze tętniło życiem – ten przejaw choćby chwilowej nieuwagi, mógł zakończyć się tragicznie. Nie tylko dla dziewczyny, ale także dla jakiegoś kierowcy, może przechodnia, który z słuchawkami w uszach kroczyłby chodnikiem nieświadomy nadciągającego niebezpieczeństwa. Opcji było wiele, a ofiar dookoła być może jeszcze więcej.
OJEJ.
W silnych emocjach łatwo przeoczyć niebezpieczeństwo. A ono czyhało już kilkaset metrów dalej, nie mniej wzburzone niż nieostrożna Rosea. Chociaż „czyhało”, to nazbyt wyrosłe słowo, bowiem to, co miało się za chwilę wydarzyć, wcale nie było planowane.
Zaledwie kilka dni temu skończył 19 lat i cały świat stał przed nim otworem. Tyler Campbell, bo tak nazywał się nieszczęśnik, który tamtego wieczora znalazł się za kierownicą 10-letniego Forda, nigdy nie był szczególnie popularny, w każdym razie nie w pozytywny sposób. Był wielki, niezdarny i cierpiał na dysleksję, przez co szkolni koledzy przypięli mu łatkę tępego olbrzyma, z którego można się naigrywać, bo przecież i tak ich nie zrozumie.
Zaproszenie go na imprezę miało być kolejnym z okrutnych żartów, na jakie wpadła grupa nastolatków. Tyler nigdy nie należał do rozrywkowych osób, a poza weselem kuzyna z Toronto, które było wieki temu, nie miał okazji spróbować większej ilości alkoholu, który lał się strumieniami. Pijani ludzie szybko tracą opory i łatwiej namówić ich na zrobienie czegoś upokarzającego, o czym doskonale wiedzieli wszyscy zamieszczani w spisek.
Campbell nie miał prawa jazdy, nigdy też nie miał okazji siedzieć za kierownicą, ale kilka shotów i — jak wówczas mu się wydawało — aprobata rówieśników skutecznie zagłuszyły zdrowy rozsądek. Dlatego też, kiedy Logan Smith, prowodyr całego przedsięwzięcia, wcisnął mu klucze do samochodu swojej matki i zaproponował wyścig ulicami Riverdale, Tyler bez wahania się zgodził. W końcu, co złego może się stać? Wreszcie ktoś spojrzał na niego w inny sposób, podziwiali go i szanowali, a przez odmowę mógł tylko to stracić.
W związku z remontem sąsiedniej ulicy i utworzonym objazdem, droga, którą się przemieszczali była względnie (pomijając pojedyncze samochody, których kierowcy kręcili głową z dezaprobatą rzucając pod nosami najwymyślniejsze z przekleństw) pusta, toteż pozwolił sobie mocniej nacisnąć na pedał gazu. Kiedy jednak jego oczom ukazała się burza różowych włosów, było już za późno. Hamował, ale jego reakcja była zbyt opóźniona, a samochód zbyt rozpędzony. Rosea nie miała żadnych szans na uniknięcie zderzenia z pojazdem, nie miała nawet okazji poczuć bólu, kiedy jej bezwładne ciało odbiło się od maski, rozbiło przednią szybę i przeleciało nad dachem, by wreszcie bezwładnie spocząć z policzkiem przytulonym do asfaltu. Bez oddechu, z nienaturalnie wykręconą prawą ręką oraz nogą. Z kolei Ford prowadzony przez spanikowanego Tylera zaliczył bliskie spotkanie z uliczną latarnią.
Wszystko działo się bardzo szybko. Być może zbyt szybko, by przyswoić cały przebieg wydarzeń.
Logan, który wraz z trzema innymi imprezowiczami jechał zaraz za Tylerem, zatrzymał się kilkanaście metrów od miejsca zdarzenia i wysiadł z samochodu.
— Ja pierdole, matka mnie zabije… — rzucił patrząc na rozbity samochód rodzicielki. Życie
— O kurwa… — zawtórowała mu blondynka, która wyszła z pojazdu zaraz za nim. — …Logan… Logan, musimy stąd jechać… Powiemy, że ten idiota sam się najebał i ukradł jej samochód. Wszyscy to potwierdzą… Chodź…
Pociągnęła go z powrotem do auta i odjechali z piskiem opon, zupełnie nie przejmując się losem różowowłosej dziewczyny oraz szkolnego kolegi. Może ktoś zapamiętał rejestrację i będzie w stanie potwierdzić, że tu byli?
— Jezu… — wydusił z siebie Tyler, gdy wreszcie udało mu się wyczołgać z samochodu na ulicę. Cała jego twarz zalana była krwią ze złamanego nosa. Poduszka powietrzna otworzyła się zbyt późno? Była wadliwa? A może nie było jej wcale? To jednak nie było w tym momencie najważniejsze.
//Rosea nie będzie już pisać, więc nie czekajcie z postami na nią.
Zaledwie kilka dni temu skończył 19 lat i cały świat stał przed nim otworem. Tyler Campbell, bo tak nazywał się nieszczęśnik, który tamtego wieczora znalazł się za kierownicą 10-letniego Forda, nigdy nie był szczególnie popularny, w każdym razie nie w pozytywny sposób. Był wielki, niezdarny i cierpiał na dysleksję, przez co szkolni koledzy przypięli mu łatkę tępego olbrzyma, z którego można się naigrywać, bo przecież i tak ich nie zrozumie.
Zaproszenie go na imprezę miało być kolejnym z okrutnych żartów, na jakie wpadła grupa nastolatków. Tyler nigdy nie należał do rozrywkowych osób, a poza weselem kuzyna z Toronto, które było wieki temu, nie miał okazji spróbować większej ilości alkoholu, który lał się strumieniami. Pijani ludzie szybko tracą opory i łatwiej namówić ich na zrobienie czegoś upokarzającego, o czym doskonale wiedzieli wszyscy zamieszczani w spisek.
Campbell nie miał prawa jazdy, nigdy też nie miał okazji siedzieć za kierownicą, ale kilka shotów i — jak wówczas mu się wydawało — aprobata rówieśników skutecznie zagłuszyły zdrowy rozsądek. Dlatego też, kiedy Logan Smith, prowodyr całego przedsięwzięcia, wcisnął mu klucze do samochodu swojej matki i zaproponował wyścig ulicami Riverdale, Tyler bez wahania się zgodził. W końcu, co złego może się stać? Wreszcie ktoś spojrzał na niego w inny sposób, podziwiali go i szanowali, a przez odmowę mógł tylko to stracić.
W związku z remontem sąsiedniej ulicy i utworzonym objazdem, droga, którą się przemieszczali była względnie (pomijając pojedyncze samochody, których kierowcy kręcili głową z dezaprobatą rzucając pod nosami najwymyślniejsze z przekleństw) pusta, toteż pozwolił sobie mocniej nacisnąć na pedał gazu. Kiedy jednak jego oczom ukazała się burza różowych włosów, było już za późno. Hamował, ale jego reakcja była zbyt opóźniona, a samochód zbyt rozpędzony. Rosea nie miała żadnych szans na uniknięcie zderzenia z pojazdem, nie miała nawet okazji poczuć bólu, kiedy jej bezwładne ciało odbiło się od maski, rozbiło przednią szybę i przeleciało nad dachem, by wreszcie bezwładnie spocząć z policzkiem przytulonym do asfaltu. Bez oddechu, z nienaturalnie wykręconą prawą ręką oraz nogą. Z kolei Ford prowadzony przez spanikowanego Tylera zaliczył bliskie spotkanie z uliczną latarnią.
Wszystko działo się bardzo szybko. Być może zbyt szybko, by przyswoić cały przebieg wydarzeń.
Logan, który wraz z trzema innymi imprezowiczami jechał zaraz za Tylerem, zatrzymał się kilkanaście metrów od miejsca zdarzenia i wysiadł z samochodu.
— Ja pierdole, matka mnie zabije… — rzucił patrząc na rozbity samochód rodzicielki. Życie
— O kurwa… — zawtórowała mu blondynka, która wyszła z pojazdu zaraz za nim. — …Logan… Logan, musimy stąd jechać… Powiemy, że ten idiota sam się najebał i ukradł jej samochód. Wszyscy to potwierdzą… Chodź…
Pociągnęła go z powrotem do auta i odjechali z piskiem opon, zupełnie nie przejmując się losem różowowłosej dziewczyny oraz szkolnego kolegi. Może ktoś zapamiętał rejestrację i będzie w stanie potwierdzić, że tu byli?
— Jezu… — wydusił z siebie Tyler, gdy wreszcie udało mu się wyczołgać z samochodu na ulicę. Cała jego twarz zalana była krwią ze złamanego nosa. Poduszka powietrzna otworzyła się zbyt późno? Była wadliwa? A może nie było jej wcale? To jednak nie było w tym momencie najważniejsze.
//Rosea nie będzie już pisać, więc nie czekajcie z postami na nią.
Zdążył jedynie mrugnąć.
Właśnie to jedno mrugnięcie wystarczyło, by dziewczynę o intensywnie różowych włosach wyrzuciło w powietrze jak szmacianą lalkę. Obserwował w zwolnionym tempie jak szybuje w powietrze rozbijając przednią szybę auta, przelatuje górą i upada na ziemię. Może i lepiej, że jej wcześniej śliczną twarz w większości zakrywały teraz włosy, choć Winchester był pewien, że w powietrzu poczuł ten charakterystyczny zapach, który w przeszłości czuł zdecydowanie zbyt wiele razy.
_____T i k  t a k. I trach. Koniec żywota. Co za szkoda, w końcu była taka młoda.
Długie łapy przeszły kilka metrów zatrzymując się obok samochodu. Oczy Woolfe'a cały czas utkwione były w rozbitej głowie dziewczyny. Mara machnęła długim ogonem i podeszła do niej, obwąchując jej włosy kilkakrotnie, nim obrócił się w stronę chłopaka zarzucając łbem do tyłu. Zapach krwi zdawał się wzmagać z każdą sekundą, zupełnie jakby to on nad nią stał, nie wilk.
_____To tylko twoja wyobraźnia, Woolfe. W końcu wszyscy wiemy, że jest aż nazbyt mocno rozwinięta.
Drugi z samochodów odjechał z piskiem opon. To właśnie ten fakt niejako wybudził go z letargu. Obrócił się w stronę Ryana z niewzruszoną miną. To nie był pierwszy raz, gdy bezpośrednio z pierwszej ręki doświadczał czyjejś śmierci. I z pewnością nie ostatni. Wraz z mijającymi latami, to właśnie śmierć była jedyną pewną rzeczą w jego życiu. Uczepiła się szponami nogawek jego spodni. Pozwalała, by targał ją za sobą przy każdym kolejnym kroku, zupełnie jakby była ciężką kulą przykutą do jego kostki łańcuchem. A gdy udało jej się wyczuć odpowiedni moment, rzucała się do przodu, by zacisnąć swoje kościste łapska na cudzym gardle.
W końcu ile razy próbowała powtórzyć to na jego własnej tchawicy?
Ile razy Winchester siedział w łazience z ręką na spuście z lufą wycelowaną we własną skroń. Następnie we wnętrze ust. Słyszał jej cichy szept.
S t r z e l.
Łagodny głos nie miał w sobie żadnej upiorności. Zawsze mówiła do niego jak najdroższa przyjaciółka. Zupełnie jakby chciała go przekonać, że w akcji tej nie było niczego złego. Że wystarczyło, by lekko nacisnął na spust palcem, a wszystkie jego dotychczasowe męki w końcu dobiegną końca.
Fałszywa szmata.
_____— Zapamiętałeś rejestrację? — zapytał doskonale zdając sobie sprawę z fotograficznej pamięci Jaya. Zawsze był niczym komputer. Wystarczyło, że spojrzał na coś raz, by wyryło się w jego pamięci na dłuższy czas. A może i na stałe? Podobny dar z łatwością mógł zmienić się w przekleństwo, gdy umysł nieustannie odtwarzał sceny, o których wielu wolałoby zapomnieć.
Rozejrzał się na boki, nim sam zszedł na ulicę, podchodząc do różowowłosej.
_____— Jay, zajmiesz się autem? — wątpił, że czołgający się po ziemi dzieciak był w stanie teraz zajmować się podobnymi rzeczami jak choćby rozstawienie tego debilnego trójkąta.
_____— Hej, słyszysz mnie? — zapytał głośno, patrząc na nienaturalnie wykręcone kończyny dziewczyny. Nie był lekarzem, ale... czy ona w ogóle jeszcze żyła? Przesunął rękę przed jej usta, by wyczuć potencjalny oddech.
_____— Hej ty, kontaktujesz na tyle by usiedzieć w miejscu? — zapytał przytomnego chłopaka, jednocześnie obserwując dziewczynę. Boże. Był pewien, że nie żyje. I był pewien, że jego dłonie nie są w stanie czynić cudów.
W rękach Winchestera pojawił się telefon. Wykręcił odpowiedni numer i położył go na ziemi w trybie głośnomówiącym, jednocześnie przystępując do reanimacji.
_____— Na ulicy XXX miał miejsce wypadek samochodowy. Samochód osobowy uderzył w pieszą. Nie odpowiada, nie reaguje na bodźce, nie wyczuwam też oddechu. Kierowca jest przytomny — mówił głośnym tonem, starając się przekazać wszystkie najważniejsze informacje.
_____To nie ma sensu, Woolfe. Wiesz o tym.
Wilk usiadł na ziemi obok dziewczyny, przyglądając mu się w spokoju wielkimi, niebieskimi ślepiami.
Właśnie to jedno mrugnięcie wystarczyło, by dziewczynę o intensywnie różowych włosach wyrzuciło w powietrze jak szmacianą lalkę. Obserwował w zwolnionym tempie jak szybuje w powietrze rozbijając przednią szybę auta, przelatuje górą i upada na ziemię. Może i lepiej, że jej wcześniej śliczną twarz w większości zakrywały teraz włosy, choć Winchester był pewien, że w powietrzu poczuł ten charakterystyczny zapach, który w przeszłości czuł zdecydowanie zbyt wiele razy.
_____T i k  t a k. I trach. Koniec żywota. Co za szkoda, w końcu była taka młoda.
Długie łapy przeszły kilka metrów zatrzymując się obok samochodu. Oczy Woolfe'a cały czas utkwione były w rozbitej głowie dziewczyny. Mara machnęła długim ogonem i podeszła do niej, obwąchując jej włosy kilkakrotnie, nim obrócił się w stronę chłopaka zarzucając łbem do tyłu. Zapach krwi zdawał się wzmagać z każdą sekundą, zupełnie jakby to on nad nią stał, nie wilk.
_____To tylko twoja wyobraźnia, Woolfe. W końcu wszyscy wiemy, że jest aż nazbyt mocno rozwinięta.
Drugi z samochodów odjechał z piskiem opon. To właśnie ten fakt niejako wybudził go z letargu. Obrócił się w stronę Ryana z niewzruszoną miną. To nie był pierwszy raz, gdy bezpośrednio z pierwszej ręki doświadczał czyjejś śmierci. I z pewnością nie ostatni. Wraz z mijającymi latami, to właśnie śmierć była jedyną pewną rzeczą w jego życiu. Uczepiła się szponami nogawek jego spodni. Pozwalała, by targał ją za sobą przy każdym kolejnym kroku, zupełnie jakby była ciężką kulą przykutą do jego kostki łańcuchem. A gdy udało jej się wyczuć odpowiedni moment, rzucała się do przodu, by zacisnąć swoje kościste łapska na cudzym gardle.
W końcu ile razy próbowała powtórzyć to na jego własnej tchawicy?
Ile razy Winchester siedział w łazience z ręką na spuście z lufą wycelowaną we własną skroń. Następnie we wnętrze ust. Słyszał jej cichy szept.
S t r z e l.
Łagodny głos nie miał w sobie żadnej upiorności. Zawsze mówiła do niego jak najdroższa przyjaciółka. Zupełnie jakby chciała go przekonać, że w akcji tej nie było niczego złego. Że wystarczyło, by lekko nacisnął na spust palcem, a wszystkie jego dotychczasowe męki w końcu dobiegną końca.
Fałszywa szmata.
_____— Zapamiętałeś rejestrację? — zapytał doskonale zdając sobie sprawę z fotograficznej pamięci Jaya. Zawsze był niczym komputer. Wystarczyło, że spojrzał na coś raz, by wyryło się w jego pamięci na dłuższy czas. A może i na stałe? Podobny dar z łatwością mógł zmienić się w przekleństwo, gdy umysł nieustannie odtwarzał sceny, o których wielu wolałoby zapomnieć.
Rozejrzał się na boki, nim sam zszedł na ulicę, podchodząc do różowowłosej.
_____— Jay, zajmiesz się autem? — wątpił, że czołgający się po ziemi dzieciak był w stanie teraz zajmować się podobnymi rzeczami jak choćby rozstawienie tego debilnego trójkąta.
_____— Hej, słyszysz mnie? — zapytał głośno, patrząc na nienaturalnie wykręcone kończyny dziewczyny. Nie był lekarzem, ale... czy ona w ogóle jeszcze żyła? Przesunął rękę przed jej usta, by wyczuć potencjalny oddech.
_____— Hej ty, kontaktujesz na tyle by usiedzieć w miejscu? — zapytał przytomnego chłopaka, jednocześnie obserwując dziewczynę. Boże. Był pewien, że nie żyje. I był pewien, że jego dłonie nie są w stanie czynić cudów.
W rękach Winchestera pojawił się telefon. Wykręcił odpowiedni numer i położył go na ziemi w trybie głośnomówiącym, jednocześnie przystępując do reanimacji.
_____— Na ulicy XXX miał miejsce wypadek samochodowy. Samochód osobowy uderzył w pieszą. Nie odpowiada, nie reaguje na bodźce, nie wyczuwam też oddechu. Kierowca jest przytomny — mówił głośnym tonem, starając się przekazać wszystkie najważniejsze informacje.
_____To nie ma sensu, Woolfe. Wiesz o tym.
Wilk usiadł na ziemi obok dziewczyny, przyglądając mu się w spokoju wielkimi, niebieskimi ślepiami.
W związku z banicją oraz kasacją wszystkich postaci Leilani z forum, ingerencja zostaje przejęta przez niezależnego MG.
Kiedy dookoła rozległ się głośny pisk opon, w głowie już mógł zobrazować sobie, jak to wszystko się skończy. Oczywiście nie musiał tego robić – kolejne sekundy potoczyły się wyjątkowo szybko, a im przypadł zaszczyt zajęcia miejsca na widowni makabrycznego spektaklu. Przedstawienie było krótkie – zapewne niewarte ceny biletu – w jednej chwili główna bohaterka żwawo przebierała nogami, w następnej przeleciała nad sceną, choć bez gracji primabaleriny, a wreszcie złamała nogę.
Może nawet obie.
Trzask.
Dosięgnął wzrokiem samochodu, który rozbił się w pobliżu. Gdzieś w tle znalazło się też miejsce dla antagonistów. Choć trzymali się kilkanaście metrów dalej, już wcześniej zwrócił uwagę na nadjeżdżające samochody. Tylko szczury spieprzały z tonącego statku. Czyżby nieświadomie brali udział w większym spisku?
— Zapamiętałeś rejestrację?
Uważał, że jakakolwiek odpowiedź w tej kwestii była zbędna, ale mimo wszystko skinął głową. Niebieskie numery tablicy rejestracyjnej pulsowały w jego głowie z intensywnością neonu sklepowego, co nie przeszkodziło mu jednak w zapisaniu jej krótkiej treści na telefonie. O ile Winchester niejednokrotnie przekonał się o chłonności jego umysłu, tak obcy ludzie nie brali jej za pewnik. Przyswajanie tak sprecyzowanych faktów w drastycznej sytuacji było dla nich czymś nie do pojęcia. W końcu normalni ludzie panikowali. Normalni ludzie byli w stanie co najwyżej określić kolor i – nie zawsze – model samochodu, którym odjechali potencjalni sprawcy. Dużo lżejsze do przetrawienia było to, że ciemnowłosemu udało się w porę zapisać krótką informację.
Schował telefon, w milczeniu zawieszając wzrok na leżącej na ulicy dziewczynie. Jako potencjalni świadkowie tracili tu swój cenny czas, mimo tego nie powstrzymał Winchestera przed podejściem do poszkodowanej.
― Jasne ― rzucił, choć w pierwszej kolejności skierował wzrok na Thatchera, jakby musiał upewnić się, czy na pewno to robili. Oczywiście nie potrzebował słownej odpowiedzi – ona sama kryła się w Złotym Chłopcu, który zawsze pędził na pomoc tym, którzy jej potrzebowali. Nawet jeśli było na nią za późno.
Zwrócił się w stronę wbitego w słup samochodu. Jego kierowca radził sobie całkiem nieźle, choć jeszcze nie dotarło do niego, że ani Jezus, ani żaden przedstawiciel Trójcy Świętej nie byli w stanie sprawić, że w tej sytuacji miał mniej przejebane.
Bagażnik nie stawiał oporu, gdy ciemnowłosy odszukał palcami właściwy przycisk. Dostrzegłszy, że Riley postanowił wziąć sprawy w swoje ręce, jak najszybciej chwycił za trójkąt, by ustawić go na ulicy w odległości, która miała ostrzec nie tylko przed torującym część pasa samochodem, ale także przed Starrem, który aktualnie nie zwracał uwagi na otoczenie. Chwilę później wrócił do samochodu, by wcisnąć światła awaryjne. Trudno było nie wyczuć charakterystycznej woni alkoholu, gdy w drodze do otwartych drzwi pojazdu, przeszedł obok zszokowanego chłopaka. W tym stanie pewnie nawet nie czuł bólu złamanego nosa – zresztą był on jego najmniejszym problemem.
Gdy uznał, że zastosował wszelkie środki ostrożności, bezceremonialnie złapał kierowcę za ramię, by zmusić go do oparcia się o samochód. Tylko on jeden mógł wyczuć, że w tym geście brakowało troski, której mógłby oczekiwać poszkodowany. Szarooki po prostu chciał, żeby usiadł na dupie i nie ruszał się z miejsca, a chłodne spojrzenie zamiast pocieszać, jedynie wgniatało w chropowaty asfalt, na którym przyszło mu siedzieć i czekać.
Na co?
― Wezwaliśmy już pomoc. Opuść głowę, złap za kawałek materiału, przyłóż do nosa i uciskaj ― wyrzucał z siebie proste przekazy, czekając aż nieznajomy wypełni wszystkie polecenia. Grimshaw nie był pewien, na ile chłopak kontaktował w całym tym syfie, ale wyglądał na kogoś, kto był zdolny do poradzenia sobie z prostymi czynnościami.
Może nawet obie.
Trzask.
Dosięgnął wzrokiem samochodu, który rozbił się w pobliżu. Gdzieś w tle znalazło się też miejsce dla antagonistów. Choć trzymali się kilkanaście metrów dalej, już wcześniej zwrócił uwagę na nadjeżdżające samochody. Tylko szczury spieprzały z tonącego statku. Czyżby nieświadomie brali udział w większym spisku?
— Zapamiętałeś rejestrację?
Uważał, że jakakolwiek odpowiedź w tej kwestii była zbędna, ale mimo wszystko skinął głową. Niebieskie numery tablicy rejestracyjnej pulsowały w jego głowie z intensywnością neonu sklepowego, co nie przeszkodziło mu jednak w zapisaniu jej krótkiej treści na telefonie. O ile Winchester niejednokrotnie przekonał się o chłonności jego umysłu, tak obcy ludzie nie brali jej za pewnik. Przyswajanie tak sprecyzowanych faktów w drastycznej sytuacji było dla nich czymś nie do pojęcia. W końcu normalni ludzie panikowali. Normalni ludzie byli w stanie co najwyżej określić kolor i – nie zawsze – model samochodu, którym odjechali potencjalni sprawcy. Dużo lżejsze do przetrawienia było to, że ciemnowłosemu udało się w porę zapisać krótką informację.
Schował telefon, w milczeniu zawieszając wzrok na leżącej na ulicy dziewczynie. Jako potencjalni świadkowie tracili tu swój cenny czas, mimo tego nie powstrzymał Winchestera przed podejściem do poszkodowanej.
JEST MARTWA. POWIEDZ MU.
Może była. A może nie. Jakaś jego część – ten przeklęty głód – chciała, żeby tak było. Jay nie mógł nie zdawać sobie z tego sprawy, gdy ten niezrozumiały impuls pulsował gdzieś w tyle jego czaszki. Zresztą sądząc po stopniu powyginania ciała – była martwa, na pewno – śmierć mogła przynieść jej same plusy. Wątpił, by miała dostąpić cudownego ozdrowienia, a w najlepszym wypadku przyklejono by ją do wózka lub łóżka na całe życie. Może zostałaby już tylko wątłym przebłyskiem świadomości uwięzionym w bezwiednym ciele, skazanym na obserwowanie tych, którzy dzień w dzień podcieraliby jej dupę. ― Jasne ― rzucił, choć w pierwszej kolejności skierował wzrok na Thatchera, jakby musiał upewnić się, czy na pewno to robili. Oczywiście nie potrzebował słownej odpowiedzi – ona sama kryła się w Złotym Chłopcu, który zawsze pędził na pomoc tym, którzy jej potrzebowali. Nawet jeśli było na nią za późno.
Zwrócił się w stronę wbitego w słup samochodu. Jego kierowca radził sobie całkiem nieźle, choć jeszcze nie dotarło do niego, że ani Jezus, ani żaden przedstawiciel Trójcy Świętej nie byli w stanie sprawić, że w tej sytuacji miał mniej przejebane.
Bagażnik nie stawiał oporu, gdy ciemnowłosy odszukał palcami właściwy przycisk. Dostrzegłszy, że Riley postanowił wziąć sprawy w swoje ręce, jak najszybciej chwycił za trójkąt, by ustawić go na ulicy w odległości, która miała ostrzec nie tylko przed torującym część pasa samochodem, ale także przed Starrem, który aktualnie nie zwracał uwagi na otoczenie. Chwilę później wrócił do samochodu, by wcisnąć światła awaryjne. Trudno było nie wyczuć charakterystycznej woni alkoholu, gdy w drodze do otwartych drzwi pojazdu, przeszedł obok zszokowanego chłopaka. W tym stanie pewnie nawet nie czuł bólu złamanego nosa – zresztą był on jego najmniejszym problemem.
Gdy uznał, że zastosował wszelkie środki ostrożności, bezceremonialnie złapał kierowcę za ramię, by zmusić go do oparcia się o samochód. Tylko on jeden mógł wyczuć, że w tym geście brakowało troski, której mógłby oczekiwać poszkodowany. Szarooki po prostu chciał, żeby usiadł na dupie i nie ruszał się z miejsca, a chłodne spojrzenie zamiast pocieszać, jedynie wgniatało w chropowaty asfalt, na którym przyszło mu siedzieć i czekać.
Na co?
― Wezwaliśmy już pomoc. Opuść głowę, złap za kawałek materiału, przyłóż do nosa i uciskaj ― wyrzucał z siebie proste przekazy, czekając aż nieznajomy wypełni wszystkie polecenia. Grimshaw nie był pewien, na ile chłopak kontaktował w całym tym syfie, ale wyglądał na kogoś, kto był zdolny do poradzenia sobie z prostymi czynnościami.
A MOŻE WOLI TRZYMANIE ZA RĄCZKĘ.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach