▲▼
First topic message reminder :
...czyli wiele miejsc dla wielu ludzi do robienia wielu rzeczy. Arterie miasta ze ścianami ze szklanych wieżowców, złogami korków, krwinkami mieszkańców i zawałami wypadków.
...czyli wiele miejsc dla wielu ludzi do robienia wielu rzeczy. Arterie miasta ze ścianami ze szklanych wieżowców, złogami korków, krwinkami mieszkańców i zawałami wypadków.
Alistair nie musiał pracować. Przez całe życie mógł dostawać wszystko, na co tylko miał ochotę, czasem nie potrzebował nawet jednego skinienia palcem. Wystarczyło jedno, dobrze wymierzone spojrzenie i cały świat podsuwał mu każdy spełniony kaprys na złotolitej tacce. Inną sprawą było to, że w swojej pracy znalazł ukojenie.
Wpadając w jej wir, te chłodne objęcia, zapominał o otaczającej go rzeczywistości, wypełniał żałosną pustkę z życiu. Dzięki niej czuł, że faktycznie żyje, więc jej właśnie się poświęcał. Żadna kobieta nie była dla niego tak cudowną kochanką, co ona. Żaden człowiek nie potrafił zafascynować go równie mocno. Gdy nie miał do niej dostępu, czuł się chory i zgorzkniały, choć to przez nią nabawił się cynizmu i jej winą było to, że lekarz straszył go zawałem po trzydziestce przy takim trybie życia. A przecież był zdrowym człowiekiem, żadnych wad genetycznych, żadnych uszczerbków.
Wykańczał sam siebie, metodycznie i cierpliwie. Palił, pił, notorycznie się przemęczał. Dążył do autodestrukcji, absolutnie świadomie. Kochał sam siebie, lecz nie potrafił przestać się zabijać. Co za ironia.
Praca, babranie się w kruczkach prawnych, stawanie przed ławą przysięgłych - to wszystko było dla niego wszystkim, wypełniało całe życie. Tego dnia wyjątkowo wyszedł ze swojej ostoi, naraził się bóstwom znanym i nieznanym, gdy opuścił sanktuarium. Te od razu go ukarały czymś tak niespodziewanym jak rudowłosa kobieta pod jego autem.
Czekał na odpowiedź. Skinął głową i powoli podniósł się jednak z betonowych płyt.
Nie potrzebowała opieki medycznej, jedynie bieżącej wody i czegoś do picia. W porządku. I tak wolał upewnić się, że uda jej się ustać na nogach i dotrzeć do domu. Rozejrzał się pobieżnie, jakby już szukał wzrokiem odpowiedniego miejsca, gdzie mogłaby dostać napój. Oczywiście, że na jego koszt, był przecież jej oprawcą.
- Pomogę pani wstać - zaoferował się i pochylił się, wyciągając do niej dłoń.
Za kierownicę lepiej nie wsiadać po alkoholu.
Co Ty nie powiesz?
Wypuścił powietrze z płuc w postaci zbolałego westchnięcia.
- Jestem tego świadom jak mało kto - skwitował. Był prawnikiem. Adwokatem. Musiał zdać egzaminy znajomości prawa, nawet jeśli jego specjalnością były znacznie bardziej finanse. Nie zamierzał spowiadać się tej kobiecie. Kim niby dla niego była? Miała przewinąć się przez ten wieczór, by mógł już rano kompletnie o niej zapomnieć i wrócić do swojej własnej rzeczywistości, w której był tak boleśnie odizolowany od całego świata przez swoją niebywałą wyjątkowość. Egocentryk. Snob. Egoista. Był sukinsynem z krwi i kości, nie widział niczego prócz swojej wspaniałości. Choć teraz na chwilę spadł ze swojego piedestału i na moment porzucił patetyczne cierpienie z powodu niezrozumienia. Na ten jeden wieczór na nowo stał się człowiekiem. - Mam wrażenie, ze to ja powinienem to zaproponować pani. To moja wina, nie spojrzałem w lusterka. Ponownie proszę o wybaczenie.
Uśmiechnął się nawet blado po tych słowach, jakby z pewną dozą skruchy. Przeprosiny jej się należały. Rekompensata za ten atak paniki i arytmii z pewnością też, co do tego nie miał wątpliwości.
Wpadając w jej wir, te chłodne objęcia, zapominał o otaczającej go rzeczywistości, wypełniał żałosną pustkę z życiu. Dzięki niej czuł, że faktycznie żyje, więc jej właśnie się poświęcał. Żadna kobieta nie była dla niego tak cudowną kochanką, co ona. Żaden człowiek nie potrafił zafascynować go równie mocno. Gdy nie miał do niej dostępu, czuł się chory i zgorzkniały, choć to przez nią nabawił się cynizmu i jej winą było to, że lekarz straszył go zawałem po trzydziestce przy takim trybie życia. A przecież był zdrowym człowiekiem, żadnych wad genetycznych, żadnych uszczerbków.
Wykańczał sam siebie, metodycznie i cierpliwie. Palił, pił, notorycznie się przemęczał. Dążył do autodestrukcji, absolutnie świadomie. Kochał sam siebie, lecz nie potrafił przestać się zabijać. Co za ironia.
Praca, babranie się w kruczkach prawnych, stawanie przed ławą przysięgłych - to wszystko było dla niego wszystkim, wypełniało całe życie. Tego dnia wyjątkowo wyszedł ze swojej ostoi, naraził się bóstwom znanym i nieznanym, gdy opuścił sanktuarium. Te od razu go ukarały czymś tak niespodziewanym jak rudowłosa kobieta pod jego autem.
Czekał na odpowiedź. Skinął głową i powoli podniósł się jednak z betonowych płyt.
Nie potrzebowała opieki medycznej, jedynie bieżącej wody i czegoś do picia. W porządku. I tak wolał upewnić się, że uda jej się ustać na nogach i dotrzeć do domu. Rozejrzał się pobieżnie, jakby już szukał wzrokiem odpowiedniego miejsca, gdzie mogłaby dostać napój. Oczywiście, że na jego koszt, był przecież jej oprawcą.
- Pomogę pani wstać - zaoferował się i pochylił się, wyciągając do niej dłoń.
Za kierownicę lepiej nie wsiadać po alkoholu.
Co Ty nie powiesz?
Wypuścił powietrze z płuc w postaci zbolałego westchnięcia.
- Jestem tego świadom jak mało kto - skwitował. Był prawnikiem. Adwokatem. Musiał zdać egzaminy znajomości prawa, nawet jeśli jego specjalnością były znacznie bardziej finanse. Nie zamierzał spowiadać się tej kobiecie. Kim niby dla niego była? Miała przewinąć się przez ten wieczór, by mógł już rano kompletnie o niej zapomnieć i wrócić do swojej własnej rzeczywistości, w której był tak boleśnie odizolowany od całego świata przez swoją niebywałą wyjątkowość. Egocentryk. Snob. Egoista. Był sukinsynem z krwi i kości, nie widział niczego prócz swojej wspaniałości. Choć teraz na chwilę spadł ze swojego piedestału i na moment porzucił patetyczne cierpienie z powodu niezrozumienia. Na ten jeden wieczór na nowo stał się człowiekiem. - Mam wrażenie, ze to ja powinienem to zaproponować pani. To moja wina, nie spojrzałem w lusterka. Ponownie proszę o wybaczenie.
Uśmiechnął się nawet blado po tych słowach, jakby z pewną dozą skruchy. Przeprosiny jej się należały. Rekompensata za ten atak paniki i arytmii z pewnością też, co do tego nie miał wątpliwości.
Sięgnęła po wyciągniętą w swoją stronę dłoń i dźwignęła się na równe nogi. Świat przez oczami Ikke pociemniał na krótką chwilę. Zachwiała się, ale nie miała zamiaru wracać na beton. Zrobiła krok w przód, przenosząc ciężar ciała na wysuniętą nogę. Ścisnęła podaną rękę, spojrzała w dół i poczuła, że jest bliska kolejnej palpitacji serce – centymetry dzieliły jej zakurzonego trampka za dyszkę od nadepnięcia na jego buta, którego wartość netto mogła przekraczać cenę wszystkich jej ubrań z kupnem szafy włącznie. Gwałtownie cofnęła się o ten jeden krok, wyrwała swoją brudną rękę z uścisku i schowała obydwie za sobą. Na łydce poczuła słuchawki smętnie zwisające z jej sportowego worka gdzie miała komórkę. Ciągnęły się po ziemi, nie leciała z nich żadna muzyka, bo telefon wyładował się na krótko przed wejściem na parking. Świadomość, że do niczego takiego by nie doszło, gdyby schowała je jak normalny człowiek, całkowicie wbiła ją w ziemię.
Odezwij się, bo spanikowałaś jak cnotka.
– Niezdara ze mnie, a głupio pobrudzić taki ładny garnitur – odparła z głupia frant. Mocno ugryzła się w język. – To po części moja wina. Szłam ze słuchawkami w uszach i nie usłyszałam auta. Mogłam bardziej uważać, za co też bardzo przepraszam.
Spoglądając na niego z tej odległości, nie mogła powstrzymać się przed malutką hiperwentylacją. Może wypieki na twarzy były wynikiem przyśpieszonego bicia serca, a oczy błyszczały jej już wcześniej, ale chciała wierzyć, że ten nie weźmie tego do siebie. Mógłby potraktować ją jak kolejne głupie dziewczę, które dostaje małpiego rozumu na jego widok. Nie mogła zaprzeczyć – wyglądał diablo imponująco. Cała sylwetka mężczyzny robiła wrażenie, epatowała wyrafinowanym bogactwem. Piwne oczy może nie wyrażały większych emocji, ale Ikke czuła się onieśmielona, gdy spoglądał na nią, nawet jeśli to spojrzenie wyrażało wyłącznie niesmak i zażenowanie jej infantylnością.
To nie jest Romeo et Juliette, dziewczyno. Żadna z ciebie Julia. Co najwyżej może ci się Notre Dame de Paris zamarzyć, chociaż w tym przypadku nie jesteś Esmeraldą, a raczej rudym dzwonnikiem.
Gdy mocno zaakcentował swoją znajomość prawa, momentalnie skojarzył się jej z policjantem. Naoglądała się kryminałów i weszło jej w to krew. Tyle, że w prawdziwym życiu glina nie jeździłby po mieście w takim aucie.
Może detektyw? Prywatny detektyw z własnymi wizytówkami? Tak idealnymi jak te w American Psycho?
– Jesteśmy praktycznie w starej części miasta, a tam są całkiem spokojne knajpki... - zaczęła niepewnie. Bardzo nie chciała wyjść na zdesperowaną nastolatkę, która za wszelką cenę miała zaciągnąć uprzejmego bogacza do byle lokalu i skorzystać z jego towarzystwa. Badawczo przyglądała się mężczyźnie.
– Nie chcę źle zabrzmieć, pan może nie mieć czasu, ale jeśli padła już propozycja... – Ugryzła się w język tak mocno, że niemal poczuła metaliczny smak krwi w ustach. Naprawdę nie mogła uwierzyć, że zaproponowała coś takiego obcemu mężczyźnie. To dosłownie brzmiało, jakby nie oczekiwała drinka, a czegoś innego. Też na d, jeśli przyjmujemy, że cały czas mówią po angielsku.
Jesteś najgorsza na świecie, Ikke.
Odezwij się, bo spanikowałaś jak cnotka.
– Niezdara ze mnie, a głupio pobrudzić taki ładny garnitur – odparła z głupia frant. Mocno ugryzła się w język. – To po części moja wina. Szłam ze słuchawkami w uszach i nie usłyszałam auta. Mogłam bardziej uważać, za co też bardzo przepraszam.
Spoglądając na niego z tej odległości, nie mogła powstrzymać się przed malutką hiperwentylacją. Może wypieki na twarzy były wynikiem przyśpieszonego bicia serca, a oczy błyszczały jej już wcześniej, ale chciała wierzyć, że ten nie weźmie tego do siebie. Mógłby potraktować ją jak kolejne głupie dziewczę, które dostaje małpiego rozumu na jego widok. Nie mogła zaprzeczyć – wyglądał diablo imponująco. Cała sylwetka mężczyzny robiła wrażenie, epatowała wyrafinowanym bogactwem. Piwne oczy może nie wyrażały większych emocji, ale Ikke czuła się onieśmielona, gdy spoglądał na nią, nawet jeśli to spojrzenie wyrażało wyłącznie niesmak i zażenowanie jej infantylnością.
To nie jest Romeo et Juliette, dziewczyno. Żadna z ciebie Julia. Co najwyżej może ci się Notre Dame de Paris zamarzyć, chociaż w tym przypadku nie jesteś Esmeraldą, a raczej rudym dzwonnikiem.
Gdy mocno zaakcentował swoją znajomość prawa, momentalnie skojarzył się jej z policjantem. Naoglądała się kryminałów i weszło jej w to krew. Tyle, że w prawdziwym życiu glina nie jeździłby po mieście w takim aucie.
Może detektyw? Prywatny detektyw z własnymi wizytówkami? Tak idealnymi jak te w American Psycho?
– Jesteśmy praktycznie w starej części miasta, a tam są całkiem spokojne knajpki... - zaczęła niepewnie. Bardzo nie chciała wyjść na zdesperowaną nastolatkę, która za wszelką cenę miała zaciągnąć uprzejmego bogacza do byle lokalu i skorzystać z jego towarzystwa. Badawczo przyglądała się mężczyźnie.
– Nie chcę źle zabrzmieć, pan może nie mieć czasu, ale jeśli padła już propozycja... – Ugryzła się w język tak mocno, że niemal poczuła metaliczny smak krwi w ustach. Naprawdę nie mogła uwierzyć, że zaproponowała coś takiego obcemu mężczyźnie. To dosłownie brzmiało, jakby nie oczekiwała drinka, a czegoś innego. Też na d, jeśli przyjmujemy, że cały czas mówią po angielsku.
Jesteś najgorsza na świecie, Ikke.
Zacisnął palce na dłoni i podciągnął dziewczę do góry. Nie zwrócił uwagi na jej możliwy faktyczny wiek, to nie było zresztą dla niego sprawą istotną w danej chwili. Bardziej liczyło się to, czy była w stanie ustać o własnych siłach, choć i tak przyglądał jej się cały czas badawczo, jakby lada moment mogła paść bez śladu życia na ziemię.
Przynajmniej dopóty, dopóki się nie odsunęła. To był najwyraźniej znak, że powinien się odsunąć, a nuż uznała, że wsparcie się o jego ramię było czynem natarczywym? Nie powiązał w żaden sposób tego gwałtownego ruchu z obawą przed podeptaniem jego butów czy ubrudzeniem garnituru. Lecz były to rzeczy nieważkie, pewnie dlatego nie był skłonny o nich pomyśleć. Miast tego ponownie nawiedziło go przekonanie, że kobiecy umysł to świątynia eteryczności, nieskalana stopą chłodnej, męskiej logiki.
Drgnęła mu lewa brew, gdy usłyszał to wytłumaczenie. Z jednej strony - jak mógłby się z nią nie zgodzić? Garnitur szyty na miarę przez włoskiego krawca w Mediolanie upstrzony krwią czy ziemią? Lecz z drugiej - czy to nie było aby nadal tylko ubranie? Raptem chwilę temu beztrosko siedział na nagim betonie, nie przejmując się pyłem czy kurzem.
- Głupio by było, gdyby z takiego powodu miała pani stracić równowagę, przewrócić się i uszkodzić - odparował grzecznie i pokręcił głową, w czym można było dostrzec nutę politowania dla tego toku myślenia. - Nie jesteśmy na jezdni, to miejsce, w którym kierowca powinien zachować szczególną ostrożność. Będę upierał się, że wina leży po mojej stronie.
Oczywiście. Nienaganny gentleman, proszę państwa. Zwłaszcza teraz, gdy dziewczę ani myślało wzywać pomocy czy ratunku. W przeciwnym razie z pewnością upierałby się, że jest czysty niczym łza, że w całej tej sytuacji nie ma nawet śladu jego winy - co, spójrzmy prawdzie w oczy - byłoby absurdalnym kłamstwem. Słuchawki w uszach i chwila nieuwagi w czasie przechodzenia przez parking to jedno. Wsiadanie do auta po wypiciu dwóch szklanej whisky było czymś z deka mniej rozsądnym czy odpowiedzialnym. Co nie przeszkadzałoby mu ani trochę w zrzucaniu ze swoich barków. Odnosił też wrażenie, że rudowłosa panna nie potrafiłaby się zasłonić, gdyby słownie ją zaatakował za taki marsz. Choć nie wykluczał, że może być to złudne wrażenie, a jej zachowanie nadal mogło nosić znamiona niedawnego incydentu.
Był przyzwyczajony do tego, że pewna część kobiet w jego obecności zaczynała zachowywać się inaczej niż przy naturalnym stanie rzeczy. Sam to powodował, bez cienia wstydu czy niepewności, zawsze starał się wywierać piorunujące i jak najmocniejsze wrażenie. Pewny siebie krok, każdy gest, każde słowo - to wszystko było sztuką. Nikt nie widywał go bez maski. Nikt nie potrafił sobie wyobrazić, że ten elegancki mężczyzna w zaciszu własnego mieszkania, gdzie nie sięgały dociekliwe spojrzenia, przechadzał się w niebieskich papuciach na stopach i szarych, spranych dresach. Kto znałby go na tyle dobrze?
Alistair z kolei czuł się niczym Baba Jaga. Prawdziwa, mieszkająca w chatce z piernika. Przed nim stała Małgosia wraz z Jasiem w jednej osobie, by lada moment wiedźma mogła je pożreć. Zapomniał przy tym o zakończeniu tej baśni - umknęło mu to, że Baba Jaga została na końcu upieczona w swoim piecu, zmieniła się z oprawcy w ofiarę.
Uniósł dłoń, by uciszyć rudowłose dziewczę. Nie myślał o niej jak o obiekcie potencjalnego pożądania. Skądże. Pewnie dlatego pominął to, że ta propozycja mogła mieć jakikolwiek dwuznaczny wydźwięk.
- Jestem pani to winny - oznajmił na sam początek. - Prawie panią przejechałem. Proszę pozwolić mi zrekompensować się choć w tak prosty sposób. - Chwila przerwy, w czasie której czekał na odpowiedź. Choć nie sądził, aby miała być negatywna. - Pozwoli pani tylko, że jednak odstawię samochód na miejsce.
Odwrócił na chwilę głowę do wysuniętego do połowy z miejsca parkingowego auta. Silnik nadal słodko mruczał, zupełnie jakby w jego zamiarze było zachęcenie do odjazdu z piskiem opon. Nic bardziej mylnego. Choć serce Alistaira niemal pękało, gdy tylko myślał o tym, że zostawi swoją śliczną zabawkę na jakimś publicznym parkingu w środku miasta.
Przynajmniej dopóty, dopóki się nie odsunęła. To był najwyraźniej znak, że powinien się odsunąć, a nuż uznała, że wsparcie się o jego ramię było czynem natarczywym? Nie powiązał w żaden sposób tego gwałtownego ruchu z obawą przed podeptaniem jego butów czy ubrudzeniem garnituru. Lecz były to rzeczy nieważkie, pewnie dlatego nie był skłonny o nich pomyśleć. Miast tego ponownie nawiedziło go przekonanie, że kobiecy umysł to świątynia eteryczności, nieskalana stopą chłodnej, męskiej logiki.
Drgnęła mu lewa brew, gdy usłyszał to wytłumaczenie. Z jednej strony - jak mógłby się z nią nie zgodzić? Garnitur szyty na miarę przez włoskiego krawca w Mediolanie upstrzony krwią czy ziemią? Lecz z drugiej - czy to nie było aby nadal tylko ubranie? Raptem chwilę temu beztrosko siedział na nagim betonie, nie przejmując się pyłem czy kurzem.
- Głupio by było, gdyby z takiego powodu miała pani stracić równowagę, przewrócić się i uszkodzić - odparował grzecznie i pokręcił głową, w czym można było dostrzec nutę politowania dla tego toku myślenia. - Nie jesteśmy na jezdni, to miejsce, w którym kierowca powinien zachować szczególną ostrożność. Będę upierał się, że wina leży po mojej stronie.
Oczywiście. Nienaganny gentleman, proszę państwa. Zwłaszcza teraz, gdy dziewczę ani myślało wzywać pomocy czy ratunku. W przeciwnym razie z pewnością upierałby się, że jest czysty niczym łza, że w całej tej sytuacji nie ma nawet śladu jego winy - co, spójrzmy prawdzie w oczy - byłoby absurdalnym kłamstwem. Słuchawki w uszach i chwila nieuwagi w czasie przechodzenia przez parking to jedno. Wsiadanie do auta po wypiciu dwóch szklanej whisky było czymś z deka mniej rozsądnym czy odpowiedzialnym. Co nie przeszkadzałoby mu ani trochę w zrzucaniu ze swoich barków. Odnosił też wrażenie, że rudowłosa panna nie potrafiłaby się zasłonić, gdyby słownie ją zaatakował za taki marsz. Choć nie wykluczał, że może być to złudne wrażenie, a jej zachowanie nadal mogło nosić znamiona niedawnego incydentu.
Był przyzwyczajony do tego, że pewna część kobiet w jego obecności zaczynała zachowywać się inaczej niż przy naturalnym stanie rzeczy. Sam to powodował, bez cienia wstydu czy niepewności, zawsze starał się wywierać piorunujące i jak najmocniejsze wrażenie. Pewny siebie krok, każdy gest, każde słowo - to wszystko było sztuką. Nikt nie widywał go bez maski. Nikt nie potrafił sobie wyobrazić, że ten elegancki mężczyzna w zaciszu własnego mieszkania, gdzie nie sięgały dociekliwe spojrzenia, przechadzał się w niebieskich papuciach na stopach i szarych, spranych dresach. Kto znałby go na tyle dobrze?
Alistair z kolei czuł się niczym Baba Jaga. Prawdziwa, mieszkająca w chatce z piernika. Przed nim stała Małgosia wraz z Jasiem w jednej osobie, by lada moment wiedźma mogła je pożreć. Zapomniał przy tym o zakończeniu tej baśni - umknęło mu to, że Baba Jaga została na końcu upieczona w swoim piecu, zmieniła się z oprawcy w ofiarę.
Uniósł dłoń, by uciszyć rudowłose dziewczę. Nie myślał o niej jak o obiekcie potencjalnego pożądania. Skądże. Pewnie dlatego pominął to, że ta propozycja mogła mieć jakikolwiek dwuznaczny wydźwięk.
- Jestem pani to winny - oznajmił na sam początek. - Prawie panią przejechałem. Proszę pozwolić mi zrekompensować się choć w tak prosty sposób. - Chwila przerwy, w czasie której czekał na odpowiedź. Choć nie sądził, aby miała być negatywna. - Pozwoli pani tylko, że jednak odstawię samochód na miejsce.
Odwrócił na chwilę głowę do wysuniętego do połowy z miejsca parkingowego auta. Silnik nadal słodko mruczał, zupełnie jakby w jego zamiarze było zachęcenie do odjazdu z piskiem opon. Nic bardziej mylnego. Choć serce Alistaira niemal pękało, gdy tylko myślał o tym, że zostawi swoją śliczną zabawkę na jakimś publicznym parkingu w środku miasta.
Zdecydowanie musiała wrócić na ziemię. Nabrać zwyczajowej pewności siebie, otrząsnąć się z tego nieprzyjemnego zamroczenia wywołanego przez mały szok. Potrzebowała chłodnej wody. Odrobiny wolnej przestrzeni i lustra. Chciała poprawić włosy, może makijaż, bo miała przy sobie kosmetyczkę. Była prawie pewna, że przypomina w tym momencie rudego wypłosza. Może mężczyzna nie brał tego na poważnie i nie miał oporów przed brudzeniem swojego horrendalnie drogiego garnituru, ale prezencja była dla dziewczyny najważniejsza, bo stan odzwierciedlał samopoczucie. Mogła być też trochę przewrażliwiona na temat własnej aparycji, co przechodziło jakieś 90% typowych nastolatek. Malowała się mocno, próbując ukryć wszelkie niedoskonałości pod warstewką barwników i chemikaliów.
Hej, paznokcie są całe!
Odrobinkę cieplej zrobiło się jej na sercu, gdy nieznajomy krótko odparł niepotrzebne zmartwienia Ikke. Nie znała człowieka, więc wolała nie ryzykować karkiem za te buty. Kurz łatwo strzepać, a krew zostawia brzydkie ślady. Niektóre kobiety, chociaż mężczyźni też, zauważają takie głupie rzeczy i skupiają na nich całą swoją uwagę. Szczególnie wrażliwe są te, które dbają o swoje rzeczyz wyprzedaży jak o własne pociechy, a do tej grupy zaliczała się Ikke.
– To naprawdę miłe z pana strony – odparła. Cały czas delikatnie i szczere się uśmiechała. Wydawało jej się, że poważny wyraz twarzy w takiej sytuacji byłby nie na miejscu, ale tylko z jej strony - on może pozostać spokojny. Była świadkiem bladego uśmiechu mężczyzny i nie wymagała więcej. Ktoś inny zbeształby ją za gapiostwo i narażanie auta na szwank, a ten zachował się jak prawdziwy gentleman, co całkiem przejęło naiwne serce Ikke. Była nim zauroczona, ale na nic nie liczyła. Wiedziała, że cała ta gra jest częścią skomplikowanego kunsztu bycia młodym, przystojnym i bogatym. Prędzej można powiedzieć, że potraktowała go jako ciekawostkę. Nowe doświadczenie. Okazję do ponownego uszczknięcia odrobiny świata, w którym mogłaby żyć, gdyby kiedyś zdecydowała się zamieszkać z ojcem. Jego firma rozwijała się prężnie, gromadząc srogie miliony, a jej matce nawet nie chciało się powalczyć o większe alimenty.
Uciszona gestem, momentalnie zamilkła jak zaklęta. Nie spuszczała wzroku z twarzy mężczyzny, co w jej przypadku było całkiem normalne. Nie miała w zwyczaju nie patrzeć rozmówcy w twarz. Chyba, że próbowała coś ukryć, ale to inna sprawa. Mowa ciała mówiła znacznie więcej niż słowa i Ikke była tego prawdziwym przykładem – można czytać z niej jak książki. Tak jak teraz. Nie ruszyła się o krok, gdy poszedł zająć się autem. Obserwowała go przez cały ten czas. Usilnie szukała w głowie dobrego tematu do niezobowiązującej rozmowy, jeśli już zgodził się towarzyszyć tego wieczoru tak nijakiej śmiertelniczce jak ona. Gdy tylko do niej dołączył, odrobinę chwiejnie ruszyła przed siebie w odpowiednim kierunku. Mogła przypominać kogoś po kilku kolejkach, chociaż nie wypiła ani kropelki – sprawa się poprawi, gdy uzupełni w końcu płyny.
– To miejsce nazywa się "The Red Lion" i jest przecznicę stąd. Żaden klub, coś spokojniejszego. Niedaleko jest nocny, ale tam nigdy nie byłam, więc nie wiem. – O dziwo, mówiła całkiem spokojnym i wyluzowanym tonem. Właśnie poprawiała worek na plecach, gdy złapała się na tym, że przecież nawet nie zna jego imienia i vice versa!
– Tak właściwie to mam na imię Ketilbjörg. Samo Ketil wystarczy – rzuciła jeszcze, posyłając mężczyźnie odrobinę zaciekawione spojrzenie. Wyglądał zdecydowanie za dobrze, gdy latarnie delikatnie oświetlały jego oblicze, podkreślając rysy twarzy, wyprostowaną sylwetkę. Przypominał postać z jakiegoś kryminału albo zmysłowego romansu. Kolejna historia o tajemniczym nieznajomym, owianym chłodną, pozornie niedostępną aurą.
Mogłabym napisać świetną książkę.
Hej, paznokcie są całe!
Odrobinkę cieplej zrobiło się jej na sercu, gdy nieznajomy krótko odparł niepotrzebne zmartwienia Ikke. Nie znała człowieka, więc wolała nie ryzykować karkiem za te buty. Kurz łatwo strzepać, a krew zostawia brzydkie ślady. Niektóre kobiety, chociaż mężczyźni też, zauważają takie głupie rzeczy i skupiają na nich całą swoją uwagę. Szczególnie wrażliwe są te, które dbają o swoje rzeczy
– To naprawdę miłe z pana strony – odparła. Cały czas delikatnie i szczere się uśmiechała. Wydawało jej się, że poważny wyraz twarzy w takiej sytuacji byłby nie na miejscu, ale tylko z jej strony - on może pozostać spokojny. Była świadkiem bladego uśmiechu mężczyzny i nie wymagała więcej. Ktoś inny zbeształby ją za gapiostwo i narażanie auta na szwank, a ten zachował się jak prawdziwy gentleman, co całkiem przejęło naiwne serce Ikke. Była nim zauroczona, ale na nic nie liczyła. Wiedziała, że cała ta gra jest częścią skomplikowanego kunsztu bycia młodym, przystojnym i bogatym. Prędzej można powiedzieć, że potraktowała go jako ciekawostkę. Nowe doświadczenie. Okazję do ponownego uszczknięcia odrobiny świata, w którym mogłaby żyć, gdyby kiedyś zdecydowała się zamieszkać z ojcem. Jego firma rozwijała się prężnie, gromadząc srogie miliony, a jej matce nawet nie chciało się powalczyć o większe alimenty.
Uciszona gestem, momentalnie zamilkła jak zaklęta. Nie spuszczała wzroku z twarzy mężczyzny, co w jej przypadku było całkiem normalne. Nie miała w zwyczaju nie patrzeć rozmówcy w twarz. Chyba, że próbowała coś ukryć, ale to inna sprawa. Mowa ciała mówiła znacznie więcej niż słowa i Ikke była tego prawdziwym przykładem – można czytać z niej jak książki. Tak jak teraz. Nie ruszyła się o krok, gdy poszedł zająć się autem. Obserwowała go przez cały ten czas. Usilnie szukała w głowie dobrego tematu do niezobowiązującej rozmowy, jeśli już zgodził się towarzyszyć tego wieczoru tak nijakiej śmiertelniczce jak ona. Gdy tylko do niej dołączył, odrobinę chwiejnie ruszyła przed siebie w odpowiednim kierunku. Mogła przypominać kogoś po kilku kolejkach, chociaż nie wypiła ani kropelki – sprawa się poprawi, gdy uzupełni w końcu płyny.
– To miejsce nazywa się "The Red Lion" i jest przecznicę stąd. Żaden klub, coś spokojniejszego. Niedaleko jest nocny, ale tam nigdy nie byłam, więc nie wiem. – O dziwo, mówiła całkiem spokojnym i wyluzowanym tonem. Właśnie poprawiała worek na plecach, gdy złapała się na tym, że przecież nawet nie zna jego imienia i vice versa!
– Tak właściwie to mam na imię Ketilbjörg. Samo Ketil wystarczy – rzuciła jeszcze, posyłając mężczyźnie odrobinę zaciekawione spojrzenie. Wyglądał zdecydowanie za dobrze, gdy latarnie delikatnie oświetlały jego oblicze, podkreślając rysy twarzy, wyprostowaną sylwetkę. Przypominał postać z jakiegoś kryminału albo zmysłowego romansu. Kolejna historia o tajemniczym nieznajomym, owianym chłodną, pozornie niedostępną aurą.
Mogłabym napisać świetną książkę.
z/t x2
Wcisnął dłonie w kieszenie ciemnych dżinsów i cicho westchnął. Obserwował otoczenie swoimi zielonymi oczami i zastanawiał się dokąd to jego najdroższy braciszek go ciągnie. Mógł siedzieć w domu, mógł grać, albo pieścić swoje kotki. Lubił je pieścić były takie mięciusie. Czasami marzył o tym, aby być takim kotkiem, ale doskonale wiedział, że nie mógł nim być, bo był człowiekiem. Musiał biegać po mieście i chować się przed fankami brata. Mimo wszystko nie narzekał na to, że spędza czas z bratem. Lubił go za to, że był taki szalony i podziwiał go nawet. Czasami w pokoju ćwiczył bycie bardziej otwartym, ale nie bardzo mu to szło, więc trochę pogodził się ze swoją nieśmiałością i brakiem empatii. Nie rozumiał tego, czemu jest taki, a nie inny.
- Toooo dokąd idziemy? - spojrzał na niego z ukosa.
- Toooo dokąd idziemy? - spojrzał na niego z ukosa.
Alessander nigdy nie przykładał większej uwagi do tego, jak się zachowuje. Nawet nigdy nie stara się sprawiać pozorów dobrze ułożonego i wychowanego. Znaczy... Zachowywał się wtedy, kiedy rodzice zabierali swoje trojaczki na różnego typu imprezy. Wtedy musieli godnie reprezentować nazwisko Swan, aby dalej dostawać kieszonkowe na co tylko chcą.
Co prawda wiedział, że Lyssander odstaje od niego i Iss. Dlatego czuł obowiązek zajmowania się nim i wyciągania go do ludzi.
- Do sklepu. Znów połamały mi się słuchawki. - mruknął. Wiedział, że to była jego wina. Znów w nich zasnął i nie wytrzymały tego, że kolejny raz na nich spał. A spacer do sklepu był idealnym pretekstem do tego, aby wyciągnąć młodszego brata do ludzi, aby ujrzał światło dzienne. No i dzięki temu mogli jakoś się zabawić.
Co prawda wiedział, że Lyssander odstaje od niego i Iss. Dlatego czuł obowiązek zajmowania się nim i wyciągania go do ludzi.
- Do sklepu. Znów połamały mi się słuchawki. - mruknął. Wiedział, że to była jego wina. Znów w nich zasnął i nie wytrzymały tego, że kolejny raz na nich spał. A spacer do sklepu był idealnym pretekstem do tego, aby wyciągnąć młodszego brata do ludzi, aby ujrzał światło dzienne. No i dzięki temu mogli jakoś się zabawić.
Lyssander zawsze był stonowany. Był idealnym przeciwieństwem swojego brata z zapędami do trochę psychicznych zachowań. Czasami miało się wrażenie, że nie ma empatii, bo nie starał się nigdy nikomu pomagać prócz swojego rodzeństwa. W jego życiu były tylko koty. Kochał te zwierzęta, więc nic dziwnego, że tak bardzo do nich przywykł. Słysząc odpowiedź brata pokręcił głową z lekkim uśmiechem. Nie rozumiał jak można zasnąć z słuchawkami na uszach. Lyss lubił ciszę i spokój.
- Głupek - zaśmiał się cicho i znowu rozejrzał się uważnie dookoła. - W sumie możemy wejść do sklepu kupiłbym przysmaki dla kociaczków - powiedział. - Może jeszcze jakąś zabawkę - wzruszył ramieniem. - Co ty na to? - zapytał.
- Głupek - zaśmiał się cicho i znowu rozejrzał się uważnie dookoła. - W sumie możemy wejść do sklepu kupiłbym przysmaki dla kociaczków - powiedział. - Może jeszcze jakąś zabawkę - wzruszył ramieniem. - Co ty na to? - zapytał.
- No co! To nie moja wina, że wszystkie są takie słabe. Może po prostu tym razem kupię od razu pięć par na zapas? - zastanowił się na głos. Teoretycznie mógłby spróbować zgłosić którąś z zepsutych par na gwarancję, jednak wiedział, że to nic nie da. To była tylko i wyłącznie jego wina... Albo wina jego rodzeństwa, że kolejna para jego ukochanego sprzętu znowu zakończyła swój żywot. W końcu na wakacjach Issabele wepchała go do wody, kiedy on grzecznie słuchał sobie wody na brzegu. A innym razem Lyssander z zaskoczenia rzucił na niego kota, kiedy sobie drzemał w sobotę, a Aless gwałtownie poderwał się i niechcący rzucił słuchawki o ścianę.
Tak, na pewno tak! Gdyby nie jego rodzeństwo na pewno nie potrzebowałby aż tylu par.
- Jasne. Kupię od razu coś dla Cookie. - uśmiechnął się. Jak za kotami średnio przepadał, tak ową kotkę z nieco hitlerowskim wąsikiem wręcz ubóstwiał.
Tak, na pewno tak! Gdyby nie jego rodzeństwo na pewno nie potrzebowałby aż tylu par.
- Jasne. Kupię od razu coś dla Cookie. - uśmiechnął się. Jak za kotami średnio przepadał, tak ową kotkę z nieco hitlerowskim wąsikiem wręcz ubóstwiał.
Minęło ponad pół roku odkąd Harvey poczuł, że potrzebuje przerwy od wszystkich i wszystkiego, z czym obcował na co dzień. Spakował obiektywy, kilka ciuchów i wyjechał, dosłownie zniknął, rozpłynął się jak mgła o poranku. Do świata (w miarę) żywych, a w tym i do Kanady, powrócił pięć dni temu. Odnowił kontakt z niewielką grupką znajomych, za którymi zwyczajnie zaczął już tęsknić i właśnie wychodził ze spotkania w barze. Rozmowy, alkohol, pozytywna atmosfera, cudownie.
Był późny wieczór, a z nieba padała mżawka, która w zetknięciu z chłodniejszym chodnikiem zamarzała tworząc cieniutką, śliską warstwę. Podchmielony fotograf zauważył ruch w jednej z ciemnych alejek, które odbiegały od tej, którą szedł i w pierwszym momencie pomyślał, że ktoś się poślizgnął albo że jest przypadkowym świadkiem sceny miłosnej jakiejś pary, która szuka chwili prywatności – w końcu było ciemno, późno, a spora ilość barów i klubów wydawała się sprzyjać powstawaniu gorących relacji pomimo panującego na zewnątrz chłodu. Minął alejkę i podszedłby dalej w nieświadomości, gdyby przypadkiem nie usłyszał czegoś o portfelu. Klient płacił prostytutce? Albo kogoś okradano.
Harvey zwolnił kroku, a za chwilę całkiem się zatrzymał. Taak, czar prysł, tak samo jak wizja dobrze zakończonego wieczoru. Czegokolwiek by nie zrobił – zignorował albo zainterweniował – będzie czuł się źle. Jeśli pójdzie dalej, będzie się zastanawiał, co tam się właściwie stało i jak skończył się konflikt, a jeśli się wtrąci to zaryzykuje, że wda się w bójkę i jeszcze oberwie. Starał się nawet sobie wmówić, że jest fotografem, obserwatorem, że nie powinien zmieniać tego, co widzi, tylko to uwieczniać, aby pokazać jak najbardziej wiarygodną wizję... Ach, pieprzyć to! Przecież nawet na froncie zdarzało mu się poświęcić szansę na świetne ujęcie na korzyść niesienia komuś pomocy. A teraz nie był w pracy, teraz był cywilem! Zacisnął usta i w myślach rzucił parę przekleństw pod swoim adresem, a później odwrócił się na pięcie o sto osiemdziesiąt stopni i ruszył przed siebie. Kiedy zrównał się z alejką, dwaj rośli jegomoście zdążyli zaciągnąć trzecią osobę, swoją ofiarę, już bardziej w głąb i Harvey z trudem mógł ocenić, kim właściwie jest pechowiec. Kobieta? Nastolatek? Nieważne.
– Ej, panowie – odezwał się stojąc przy wyjściu z alejki. Brzmiał na znudzonego, jakby na co dzień zdarzało mu się ratować dzieciaki od dostania w dziób. – Dajcie spokój – poprosił. Jakiś czas temu, pewnie bez uprzedzenia rzucił z pięściami na opryszków, korzystając z okazji do wyżycia się na kimś, komu się należało przy jednoczesnym daniu upustu własnej frustracji – można rzec przyjemne z pożytecznym, ale teraz spokojnie stał i czekał na reakcję.
Był późny wieczór, a z nieba padała mżawka, która w zetknięciu z chłodniejszym chodnikiem zamarzała tworząc cieniutką, śliską warstwę. Podchmielony fotograf zauważył ruch w jednej z ciemnych alejek, które odbiegały od tej, którą szedł i w pierwszym momencie pomyślał, że ktoś się poślizgnął albo że jest przypadkowym świadkiem sceny miłosnej jakiejś pary, która szuka chwili prywatności – w końcu było ciemno, późno, a spora ilość barów i klubów wydawała się sprzyjać powstawaniu gorących relacji pomimo panującego na zewnątrz chłodu. Minął alejkę i podszedłby dalej w nieświadomości, gdyby przypadkiem nie usłyszał czegoś o portfelu. Klient płacił prostytutce? Albo kogoś okradano.
Harvey zwolnił kroku, a za chwilę całkiem się zatrzymał. Taak, czar prysł, tak samo jak wizja dobrze zakończonego wieczoru. Czegokolwiek by nie zrobił – zignorował albo zainterweniował – będzie czuł się źle. Jeśli pójdzie dalej, będzie się zastanawiał, co tam się właściwie stało i jak skończył się konflikt, a jeśli się wtrąci to zaryzykuje, że wda się w bójkę i jeszcze oberwie. Starał się nawet sobie wmówić, że jest fotografem, obserwatorem, że nie powinien zmieniać tego, co widzi, tylko to uwieczniać, aby pokazać jak najbardziej wiarygodną wizję... Ach, pieprzyć to! Przecież nawet na froncie zdarzało mu się poświęcić szansę na świetne ujęcie na korzyść niesienia komuś pomocy. A teraz nie był w pracy, teraz był cywilem! Zacisnął usta i w myślach rzucił parę przekleństw pod swoim adresem, a później odwrócił się na pięcie o sto osiemdziesiąt stopni i ruszył przed siebie. Kiedy zrównał się z alejką, dwaj rośli jegomoście zdążyli zaciągnąć trzecią osobę, swoją ofiarę, już bardziej w głąb i Harvey z trudem mógł ocenić, kim właściwie jest pechowiec. Kobieta? Nastolatek? Nieważne.
– Ej, panowie – odezwał się stojąc przy wyjściu z alejki. Brzmiał na znudzonego, jakby na co dzień zdarzało mu się ratować dzieciaki od dostania w dziób. – Dajcie spokój – poprosił. Jakiś czas temu, pewnie bez uprzedzenia rzucił z pięściami na opryszków, korzystając z okazji do wyżycia się na kimś, komu się należało przy jednoczesnym daniu upustu własnej frustracji – można rzec przyjemne z pożytecznym, ale teraz spokojnie stał i czekał na reakcję.
Kiedy mimo wszechobecnych lamp ulicznych, na zewnątrz zrobiło się paskudnie ciemno, a słońce już dawno zastąpił księżyc, Roro podniósł głowę znad kartki i spojrzał przez szybę witrynową z cichym westchnieniem. Znowu się zasiedział nad projektem. Przymykając oczy wyciągnął ramiona w górę i przeciągnął się porządnie, jednocześnie odpychając się jedną nogą od deski kreślarskiej, sprawiając, że odjechał na stołku metr w tył. Nie tracąc więcej czasu wstał i zbierając swoje rzeczy, wyszedł ze studia gasząc światła i zamknął je za sobą. Z niezadowoleniem owinął się ciaśniej szalikiem i wcisnął dłonie w kieszenie kurtki, żeby znaleźć słuchawki. Na komunikację miejską nie miał co liczyć o tej porze więc ze zrezygnowaniem ruszył w stronę dzielnicy mieszkalnej.
Oczywiście po co nadkładać sobie drogi, skoro można iść skrótami? O tej porze centrum w środku tygodnia jest raczej opustoszałe, w dodatku przy takiej pogodzie. Co za różnica jakimi drogami pójdzie? Im szybciej dotrze do domu tym lepiej. Wskoczy pod ciepły prysznic, wrzuci do mikrofali jakieś gotowe żarcie i zakopie się w swoim łóżku.
Niestety jak to bywa w życiu, los miał dla niego zgoła inny plan. Nie zdążył nawet oddalić się jakoś szczególnie od centrum miasta, kiedy w mało przyjemniej uliczce drogę zagrodziło mu dwóch znacznie wyższych od niego facetów. Cóż, może gdyby przestał chodzić wiecznie ze słuchawkami w uszach jak jakiś zbuntowany nastolatek zauważył by ich, lub chociaż usłyszał wcześniej i po prostu by nie wchodził w tę uliczkę.
- Witamy, witamy. - pierwszy z mężczyzn wyszczerzył się i podszedł bliżej w rytm pijackiego rechotu jego kompana.
Jeśli Roro ma być z wami szczery, to pierwsza taka sytuacja odkąd mieszka w tym mieście. Nigdy go nie okradziono, nie zaczepiano go z niepokojących powodów ani nawet nie oszukano w sklepie. Może stracił przez to czujność albo strach odebrał mu zdolność logicznego myślenia. Zamiast odwrócić się i puścić się biegiem dał obejść się jednemu z mężczyzn tak, że znalazł się między nimi dwoma. Cudownie.
- Nie chciałbyś pokazać nam co masz w portfelu? - wymamrotał z pijackim akcentem jeden z mężczyzn o wątpliwie szlachetnych intencjach.
Sposób w jaki mówili oraz silny zapach alkoholu podsunął nagle tatuatorowi idealny plan wyratowania się z tej chorej sytuacji.
- Odwal się. - rzucił przez zaciśnięte zęby w odpowiedzi i ruszył na przód chcąc wyminąć jednego z oprychów.
Plan miał być prosty. Wykorzystując ich aktualne podchmielenie ominąć jednego z nich i po prostu stąd uciec. Najwyraźniej ten plan nie był zbyt idealny. Zamiast cieszyć się uratowaniem swojej skóry i ocaleniem portfela, Roro leżał na mokrym i zimnym podłożu trzymając się za niesamowicie bolący nos. Jednak nie byli tak pijani.
Teraz był w zdecydowanym szoku. Przecież on się nigdy nie bił! Nigdy nawet nie miał okazji, żeby porządnie dostać łomot.
- Ej, panowie.
Świetnie! Brakowało tu tylko jeszcze trzeciego, bo przecież we dwóch nie dadzą sobie rady.
- Dajcie spokój.
Ok, coś tu nie grało.
Mrużąc oczy i trzymając się za krwawiący już chyba nos, spojrzał w kierunku nowo przybyłego, jak wcześniej myślał ich kompana, ale sam czysty wygląd mężczyzna stojącego w nonszalanckiej pozie kilka metrów dalej sugerował, że nie ma on nic wspólnego z napastnikami.
- Nie wtrącaj się bo też ci się oberwie. - jeden z oprychów zagroził mężczyźnie tracą na moment zainteresowanie leżącym na ziemi Chińczykiem.
Nagle Roro oprzytomniał, być może podniesiony na duchu obecnością innej normalnej osoby i korzystając z nieuwagi nieprzyjemnych typów, podniósł się szybko i z całą siłą popchnął jednego z nich w stronę brudnego muru.
Oczywiście po co nadkładać sobie drogi, skoro można iść skrótami? O tej porze centrum w środku tygodnia jest raczej opustoszałe, w dodatku przy takiej pogodzie. Co za różnica jakimi drogami pójdzie? Im szybciej dotrze do domu tym lepiej. Wskoczy pod ciepły prysznic, wrzuci do mikrofali jakieś gotowe żarcie i zakopie się w swoim łóżku.
Niestety jak to bywa w życiu, los miał dla niego zgoła inny plan. Nie zdążył nawet oddalić się jakoś szczególnie od centrum miasta, kiedy w mało przyjemniej uliczce drogę zagrodziło mu dwóch znacznie wyższych od niego facetów. Cóż, może gdyby przestał chodzić wiecznie ze słuchawkami w uszach jak jakiś zbuntowany nastolatek zauważył by ich, lub chociaż usłyszał wcześniej i po prostu by nie wchodził w tę uliczkę.
- Witamy, witamy. - pierwszy z mężczyzn wyszczerzył się i podszedł bliżej w rytm pijackiego rechotu jego kompana.
Jeśli Roro ma być z wami szczery, to pierwsza taka sytuacja odkąd mieszka w tym mieście. Nigdy go nie okradziono, nie zaczepiano go z niepokojących powodów ani nawet nie oszukano w sklepie. Może stracił przez to czujność albo strach odebrał mu zdolność logicznego myślenia. Zamiast odwrócić się i puścić się biegiem dał obejść się jednemu z mężczyzn tak, że znalazł się między nimi dwoma. Cudownie.
- Nie chciałbyś pokazać nam co masz w portfelu? - wymamrotał z pijackim akcentem jeden z mężczyzn o wątpliwie szlachetnych intencjach.
Sposób w jaki mówili oraz silny zapach alkoholu podsunął nagle tatuatorowi idealny plan wyratowania się z tej chorej sytuacji.
- Odwal się. - rzucił przez zaciśnięte zęby w odpowiedzi i ruszył na przód chcąc wyminąć jednego z oprychów.
Plan miał być prosty. Wykorzystując ich aktualne podchmielenie ominąć jednego z nich i po prostu stąd uciec. Najwyraźniej ten plan nie był zbyt idealny. Zamiast cieszyć się uratowaniem swojej skóry i ocaleniem portfela, Roro leżał na mokrym i zimnym podłożu trzymając się za niesamowicie bolący nos. Jednak nie byli tak pijani.
Teraz był w zdecydowanym szoku. Przecież on się nigdy nie bił! Nigdy nawet nie miał okazji, żeby porządnie dostać łomot.
- Ej, panowie.
Świetnie! Brakowało tu tylko jeszcze trzeciego, bo przecież we dwóch nie dadzą sobie rady.
- Dajcie spokój.
Ok, coś tu nie grało.
Mrużąc oczy i trzymając się za krwawiący już chyba nos, spojrzał w kierunku nowo przybyłego, jak wcześniej myślał ich kompana, ale sam czysty wygląd mężczyzna stojącego w nonszalanckiej pozie kilka metrów dalej sugerował, że nie ma on nic wspólnego z napastnikami.
- Nie wtrącaj się bo też ci się oberwie. - jeden z oprychów zagroził mężczyźnie tracą na moment zainteresowanie leżącym na ziemi Chińczykiem.
Nagle Roro oprzytomniał, być może podniesiony na duchu obecnością innej normalnej osoby i korzystając z nieuwagi nieprzyjemnych typów, podniósł się szybko i z całą siłą popchnął jednego z nich w stronę brudnego muru.
No, no! Dzieciak – bo Harvey myślał, że niski mężczyzna jest o wiele młodszy, niż był w rzeczywistości – wziął sprawę we własne ręce? Super! Fotograf nie czekał, tylko wykorzystał szansę, przysunął się szybko do napastnika, który przed chwilą został pchnięty, wpił palce w jego włosy i wykorzystując swoją siłę i rozpęd, uderzył jego głową w ścianę. Zatrzymał się w taki sposób, aby stanąć między chłopakiem a opryszkami.
– Dajcie spokój – powtórzył, ale tym razem w groźniejszy sposób. Już nie prosił tylko żądał.
Korzystając z chwili, w której jeden z pijanych mężczyzn trzymał się za głowę jęcząc przekleństwa pod adresem fotografa, a drugi upewniał się, czy jego kompan nie oberwał za mocno, Harvey zaczął się wycofywać i chwycił chłopaka za rękaw, aby lekko pociągnąć za sobą. Lepiej się zmywać, dopóki mają okazję.
– Coś ci ukradli? – zapytał zerkając na nieznajomego.
– Dajcie spokój – powtórzył, ale tym razem w groźniejszy sposób. Już nie prosił tylko żądał.
Korzystając z chwili, w której jeden z pijanych mężczyzn trzymał się za głowę jęcząc przekleństwa pod adresem fotografa, a drugi upewniał się, czy jego kompan nie oberwał za mocno, Harvey zaczął się wycofywać i chwycił chłopaka za rękaw, aby lekko pociągnąć za sobą. Lepiej się zmywać, dopóki mają okazję.
– Coś ci ukradli? – zapytał zerkając na nieznajomego.
Szczerze powiedziawszy oczekiwał od samego siebie trochę więcej sił w ramionach. Popchnięcie mężczyzny nie przyniosło takiego efektu, jakiego oczekiwał Roro. Cuchnący alkoholem typ tylko oparł się z cichym sapnięciem o brudny mur i spojrzał na niego z wyraźną groźbą wymalowaną na twarzy. Oj, niedobrze...
Nagle, za równo Roro jak i typ, który zabijał go wzrokiem, spojrzeli w kierunku szybko poruszającego się, nowo przybyłego mężczyzny. Ten, jak gdyby robił to na co dzień, złapał pijanego za włosy i z siłą, której można mu pozazdrościć cisnął nim o ścianę. Tym razem było to jednak zrobione porządnie.
Może z powodu szalejącej w jego żyłach adrenaliny, lub zwykłego niezrozumienia sytuacji, Roro bez protestu dał wyciągnąć się mężczyźnie z tej podłej uliczki. Nie spoglądając do tyłu obiecał sobie w myślach, że już nigdy nie będzie tędy przechodzić.
Powiódł wzrokiem od czarnych włosów nieznajomego chcąc spojrzeć na jego twarz, która w tym momencie była od niego odwrócona. Nagle uświadomił sobie jak niesamowite szczęście miał, że ktoś się tam zjawił. W dodatku ktoś, kto skutecznie mu pomógł. Wolał nie myśleć co by się stało, gdyby nikt tamtędy nie przechodził.
Słysząc pytanie zadane przez jego nowego wybawiciela, spojrzał na swój rękaw, który w tym momencie był uwięziony w zdecydowanym uścisku nieznajomego i najdyskretniej jak tylko się dało, oswobodził delikatnie swoją rękę.
Nie zwalniając kroku przejrzał swoje kieszenie, by upewnić się, że w tej całej szamotaninie aby na pewno niczego nie stracił. Telefon, portfel, klucze... wszystko jest.
– Nie.– mówiąc to pokręcił przecząco głową na potwierdzenie swoich słów. – Dzięki. – powiedział spoglądając w końcu pierwszy raz na twarz mężczyzny.
Nagle, za równo Roro jak i typ, który zabijał go wzrokiem, spojrzeli w kierunku szybko poruszającego się, nowo przybyłego mężczyzny. Ten, jak gdyby robił to na co dzień, złapał pijanego za włosy i z siłą, której można mu pozazdrościć cisnął nim o ścianę. Tym razem było to jednak zrobione porządnie.
Może z powodu szalejącej w jego żyłach adrenaliny, lub zwykłego niezrozumienia sytuacji, Roro bez protestu dał wyciągnąć się mężczyźnie z tej podłej uliczki. Nie spoglądając do tyłu obiecał sobie w myślach, że już nigdy nie będzie tędy przechodzić.
Powiódł wzrokiem od czarnych włosów nieznajomego chcąc spojrzeć na jego twarz, która w tym momencie była od niego odwrócona. Nagle uświadomił sobie jak niesamowite szczęście miał, że ktoś się tam zjawił. W dodatku ktoś, kto skutecznie mu pomógł. Wolał nie myśleć co by się stało, gdyby nikt tamtędy nie przechodził.
Słysząc pytanie zadane przez jego nowego wybawiciela, spojrzał na swój rękaw, który w tym momencie był uwięziony w zdecydowanym uścisku nieznajomego i najdyskretniej jak tylko się dało, oswobodził delikatnie swoją rękę.
Nie zwalniając kroku przejrzał swoje kieszenie, by upewnić się, że w tej całej szamotaninie aby na pewno niczego nie stracił. Telefon, portfel, klucze... wszystko jest.
– Nie.– mówiąc to pokręcił przecząco głową na potwierdzenie swoich słów. – Dzięki. – powiedział spoglądając w końcu pierwszy raz na twarz mężczyzny.
Pozwolił młodszemu wymknąć się po prostu puszczając go, gdy tylko poczuł, że ten chce się oswobodzić. Cały czas cofał się do wyjścia z alejki, a kiedy weszli na lepiej oświetloną ulicę przyspieszył kroku, co rusz oglądając się i słuchając, czy niegrzeczni panowie nie chcą porywać się na branie odwetu. W międzyczasie zerknął na nieznajomego i spostrzegł dwie rzeczy: że mężczyzna wcale nie jest już takim dzieciakiem, za jakiego do teraz miał go Harvey i że pod lewą dziurką nosa nieznajomego pojawiła się ciemniejsza smuga.
– Chyba krwawisz – gestem dłoni wskazał na jego nos. Początkowo chciał podać mu chusteczkę, ale powstrzymał się uznając, że nie powinien od razu wyręczać go, bo mógłby sprawić, że nieznajomy uzna, że Harvey ma go za nieporadnego. Pomoże, jeśli ten tego będzie chciał.
– Przepraszam za nich. – Och, to kanadyjskie przepraszanie! – Dobrze się czujesz? Może chcesz, żeby sprawdził to jakiś fachowiec? – specjalnie uniknął mówienia słowa 'szpital'. – Albo zgłosić to na policję?
– Chyba krwawisz – gestem dłoni wskazał na jego nos. Początkowo chciał podać mu chusteczkę, ale powstrzymał się uznając, że nie powinien od razu wyręczać go, bo mógłby sprawić, że nieznajomy uzna, że Harvey ma go za nieporadnego. Pomoże, jeśli ten tego będzie chciał.
– Przepraszam za nich. – Och, to kanadyjskie przepraszanie! – Dobrze się czujesz? Może chcesz, żeby sprawdził to jakiś fachowiec? – specjalnie uniknął mówienia słowa 'szpital'. – Albo zgłosić to na policję?
Kiedy mężczyzna spoglądał do tyłu Roro mimowolnie też wiódł wzrokiem do tyłu by sprawdzić, czy aby na pewno żaden z tych cuchnących alkoholem typów nie zamierza za nimi ruszyć.
W chwili, w której znaleźli się na lepiej oświetlonej ulicy zerknął raz jeszcze na mężczyznę, który mu pomógł. Po dojrzałych rysach twarzy dostrzegł, że musi być starszy od niego, ale najwyrazniej nie tak stary, żeby nie móc komuś porządnie przyłożyć.
Roro słysząc, że krwawi dotknął szybko swojego nosa krzywiąc się mocno. Odsunął dłoń od twarzy i z niezadowoleniem potwierdził obecność krwi.
Gdy nieznajomy zaczął nagle przepraszać za zachowanie tych oprychów, Roro szybko i z powątpieniem spojrzał na niego. Przeprasza bo ich zna? Zresztą to nie on powinien przepraszać, tylko tatużysta. Przecież nie musiał się fatygować i mu pomagać, jednocześnie samemu się narażając.
- Nie, jest ok. - dotknął jeszcze raz swojego nosa, żeby ocenić szkody i zaczął szukać chusteczki.
Na szczęście nie było tak źle jak się spodziewał, nos ciągle był prosty i na swoim miejscu, więc nie potrzebował na gwałt żadnej pomocy medycznej. Ale policja? Może to jednak dobry pomysł zgłosić tych typów? Ale po tym wszystkim ostatnie czego by chciał dzisiaj, to siedzenie na komisariacie.
- Nie, chyba nie trzeba... - poklepał się raz jeszcze po kieszeniach, żeby znaleźć chusteczkę, której najwyraźniej nie miał.
Głupio było mu prosić nieznajomego o pomoc, już i tak jest mu niesamowicie wdzięczny za sam fakt, że tam przechodził.
- Masz może... chusteczkę? - przyłożył ostrożnie dłoń do nosa, żeby choć trochę zatamować krwotok.
W chwili, w której znaleźli się na lepiej oświetlonej ulicy zerknął raz jeszcze na mężczyznę, który mu pomógł. Po dojrzałych rysach twarzy dostrzegł, że musi być starszy od niego, ale najwyrazniej nie tak stary, żeby nie móc komuś porządnie przyłożyć.
Roro słysząc, że krwawi dotknął szybko swojego nosa krzywiąc się mocno. Odsunął dłoń od twarzy i z niezadowoleniem potwierdził obecność krwi.
Gdy nieznajomy zaczął nagle przepraszać za zachowanie tych oprychów, Roro szybko i z powątpieniem spojrzał na niego. Przeprasza bo ich zna? Zresztą to nie on powinien przepraszać, tylko tatużysta. Przecież nie musiał się fatygować i mu pomagać, jednocześnie samemu się narażając.
- Nie, jest ok. - dotknął jeszcze raz swojego nosa, żeby ocenić szkody i zaczął szukać chusteczki.
Na szczęście nie było tak źle jak się spodziewał, nos ciągle był prosty i na swoim miejscu, więc nie potrzebował na gwałt żadnej pomocy medycznej. Ale policja? Może to jednak dobry pomysł zgłosić tych typów? Ale po tym wszystkim ostatnie czego by chciał dzisiaj, to siedzenie na komisariacie.
- Nie, chyba nie trzeba... - poklepał się raz jeszcze po kieszeniach, żeby znaleźć chusteczkę, której najwyraźniej nie miał.
Głupio było mu prosić nieznajomego o pomoc, już i tak jest mu niesamowicie wdzięczny za sam fakt, że tam przechodził.
- Masz może... chusteczkę? - przyłożył ostrożnie dłoń do nosa, żeby choć trochę zatamować krwotok.
Obejrzał się jeszcze raz i starał się nie uśmiechnąć, kiedy usłyszał o chusteczkach. No tak, a jeszcze chwilę temu o tym myślał. Bez słowa podał mężczyźnie parę chusteczek, które wyjął z paczki, przy okazji uważając, aby przez przypadek nie pobrudzić się jego krwią (tak, Harvey dalej bardzo uważał, aby niczym od nikogo się nie zarazić). I co dalej? Żadnych służb?
– Na pewno? – Wolał dopytać. Domyślał się, że nieznajomy teraz pewnie marzy tylko o tym, aby się stąd wynieść, dlatego nie naciskał rezygnując z postawy odpowiedzialnego obywatela.
– O co poszło? O portfel?
– Na pewno? – Wolał dopytać. Domyślał się, że nieznajomy teraz pewnie marzy tylko o tym, aby się stąd wynieść, dlatego nie naciskał rezygnując z postawy odpowiedzialnego obywatela.
– O co poszło? O portfel?
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach