▲▼
Wiek: 40 lat
Czas pełnienia służby: 15 lat
Wzrost: 186 cm
Waga: 90 kg
Skrócony opis wyglądu: Czarne włosy, zielone oczy, atletyczna, dobrze zbudowana sylwetka, orli nos.
Skrócony opis charakteru: Spokojny, wyważony perfekcjonista ze skłonnością do pracoholizmu i stawianiu sobie za cel pozytywne rozwiązanie powierzonych mu zadań.
Ubiór: Policyjny mundur
Lark nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że ktoś siedział jej na ogonie. Ciche, wyćwiczone kroki nie były nawet potrzebne w tak wielkim tłumie. Słowik całkiem zwinnie wymijał wszystkich ludzi, gdy już przedarli się naprzód. Wcześniej, gdy przechodzili przez epicentrum nie było to takie proste. Kilka razy dostał łokciem na tyle mocno, że chyba tylko trening Skowronka uchronił go przed natychmiastowym zgięciem się wpół.
Płonący ludzie też nie byli zresztą zbyt pozytywnym widokiem. Przełknął nieco głośniej ślinę, wiedząc że nie na tym musi się teraz skupić. Zignorował gorzki posmak w ustach i sięgnął obiema dłońmi do swojego pasa, wyciągając przymocowane do niego noże. Obrócił je nieznacznie upewniając się, że leżą mu dobrze i wygodnie w palcach. Podniósł głowę, po raz kolejny upewniając się, że Lark była popieprzona. Ruszyła na nich do przodu jak jakiś taran. Nie zadawała żadnych pytań, nie żeby ktokolwiek próbował tu w ogóle rozmawiać z Voyagers. Był jednak pewien, że pod białymi uśmiechniętymi maskami byli równie zaskoczeni co tłum ludzi wokół nich.
Uniósł kącik ust ku górze, rzucając się do biegu w ślad za nią. W przeciwieństwie do niej nie miał kastetów, skupił się więc na tym, by działać niczym cień. Tam gdzie ona uderzała, tam Słowik zaraz wyprowadzał kolejny cios. Jeśli uda im się podziurawić ich jak szwajcarski ser - tym lepiej. Miał też tylko nadzieję, że Lark po zorientowaniu się że coś działo się również za nią, nie postanowi przywalić mu tym kastetem w pysk. Nie byłoby to zbyt przyjemne, a kto jak kto - ale on wiedział na ten temat aż zbyt wiele.
TEREN
FOXES
FOXES
Biblioteka Carnegie Branch
Teren broniony przez 5 bonusowych NPC.
Biblioteka zdołała przetrwać największy kryzys rozrób i zamieszek, choć nie obyło się bez nagłego i mocnego odcięcia dofinansowania od państwa. Miejsce przestało cieszyć się wielkim powodzeniem wśród uczniów i studentów, ale nadal nie zostało całkowicie opuszczone. Wielki zbiór przeróżnych książek zebranych przez lata, dalej przyciąga ludzi chcących zatracać się w kartach fikcyjnych historii, by choć przez chwilę uciec od rzeczywistości. Niektóre podręczniki i powieści pożyczono na wieczne nieoddanie, a pisemne ponaglenia wysyłane przez bibliotekarki rzadko przynoszą jakikolwiek efekt, przez co zaginione tomy nieczęsto wracają na swoje miejsce. W północnej części biblioteki wyznaczono za szybą miejsce integracji, gdzie można usiąść na długich kanapach i rozmawiać głośno do woli, bez obaw, że takie zachowanie będzie przeszkadzać innym odwiedzającym. Niektórzy powtarzają szeptem, że tutejsi bibliotekarze prócz normalnych obowiązków, otrzymali również przykaz spisywania obecnych wydarzeń, by mroczne czasy Riverdale na dobre zapisały się w kartach historii, nie pozwalając Kanadzie na ich wyparcie się.]
Ingerencja Mistrza Gry
Aktywni NPC: Kilkunastu zamaskowanych członków gangu Voyagers uzbrojonych w duże, dziwne butelki i zapalniczki.
Niewiadomo do końca, co jako pierwsze zwróciło uwagę mieszkańców. Przemykające w tłumie zakapturzone osoby były w końcu czymś całkowicie normalnym. Trzymane przez nie butelki zresztą również, w końcu wielu Kanadyjczyków topiło obecnie swoje smutki w alkoholu. Ale ta grupa miała na celu coś zupełnie innego.
Najpierw pojawił się głośny dźwięk rogu. Wręcz identyczny z tymi pojawiającymi się na meczach, gdzie fani dmuchali w nie całej siły, by dopingować swoją ulubioną drużynę. Problem w tym, że to były okolice biblioteki, nie stadionu.
— ¡Que empiece el juego! — głośny wrzask momentalnie wzdrygnął niczego nieświadomymi obywatelami. Kilkanaście postaci zrzuciło z głów kaptury, odsłaniając białe maski z wyrysowanym na nich krzywym uśmiechem. W ich dłoniach błysnęły zapalniczki, które momentalnie zbliżyły się do wetkniętego w butelki materiału. Koktajle Mołotowa poszybowały w powietrze niczym upiorne fajerwerki, rozbijając się o rozstawione przed budynkiem gigantyczne szyldy promujące nadchodzący kiermasz tanich książek. W przeciągu krótkiej chwili spokojna sceneria stała się istnym Piekłem, gdy płomienie buchnęły ku górze, rozprzestrzeniając się z każdą sekundą niczym wygłodniałe wilki. Zachwycony skowyt nie oznaczał jednak końca, gdy kolejne butelki poleciały w kierunku tłumu, zmieniając przypadkowych przechodniów w żywe pochodnie.
Najpierw pojawił się głośny dźwięk rogu. Wręcz identyczny z tymi pojawiającymi się na meczach, gdzie fani dmuchali w nie całej siły, by dopingować swoją ulubioną drużynę. Problem w tym, że to były okolice biblioteki, nie stadionu.
— ¡Que empiece el juego! — głośny wrzask momentalnie wzdrygnął niczego nieświadomymi obywatelami. Kilkanaście postaci zrzuciło z głów kaptury, odsłaniając białe maski z wyrysowanym na nich krzywym uśmiechem. W ich dłoniach błysnęły zapalniczki, które momentalnie zbliżyły się do wetkniętego w butelki materiału. Koktajle Mołotowa poszybowały w powietrze niczym upiorne fajerwerki, rozbijając się o rozstawione przed budynkiem gigantyczne szyldy promujące nadchodzący kiermasz tanich książek. W przeciągu krótkiej chwili spokojna sceneria stała się istnym Piekłem, gdy płomienie buchnęły ku górze, rozprzestrzeniając się z każdą sekundą niczym wygłodniałe wilki. Zachwycony skowyt nie oznaczał jednak końca, gdy kolejne butelki poleciały w kierunku tłumu, zmieniając przypadkowych przechodniów w żywe pochodnie.
"Proszę, trzymaj się od wszelkich kłopotów jak najdalej."
Dostosowanie się do słów ojca nie było łatwym zadaniem i choć Neil naprawdę próbował robić wiele, aby podczas zwykłego przemieszczania się po mieście omijać niebezpieczeństwo szerokim łukiem, to lecące w stronę budynku butelki i widok zamaskowanych postaci nie napawały optymizmem. I tak oto zwykła chęć odwiedzenia sklepu i zakupienia kilku artykułów spożywczych sprawiła, że chłopak stał się świadkiem kolejnej rozróby.
Nikt przecież nie zwracał wcześniej uwagi na bandę zakapturzonych ludzi. Nawet Neil nie zatrzymał na nich dłużej wzroku, przyzwyczajony do podobnego widoku. Wydawało mu się, że ciągłe szukanie w każdym najmniejszym ruchu zagrożenia prędzej czy później każdego wpędziłoby w paranoję, dlatego starał się nawet nie patrzeć na innych, aby nie przyłapać się później na analizowaniu przypadkowego przechodnia. Wyjście po jedzenie miało być szybkie i...
ŁUP.
Coś śmignęło niedaleko niego; sekundę później usłyszał za sobą kobiecy krzyk.
... bezproblemowe.
Odwrócił się, sięgając ręką pod płaszcz. Omiótł wzrokiem drogę wokół sobie, w głowie układając najlepszą drogę ucieczki. Wdawanie się w bójkę z zorganizowaną bandą byłoby przejawem skrajnego idiotyzmu i brakiem jakichkolwiek instynktów samozachowawczych. Gdyby jeszcze był ze swoim gangiem... Nie mógł też zostawić tej całej sytuacji tak całkowicie na pastwę agresorów i liczyć na to, że ktoś inny zajmie się powiadomieniem odpowiednich służb. Tyle że najpierw musiał zadbać o samego siebie, aby potem próbować dodzwonić się na numer alarmowy. Ruszył biegiem w przeciwną stronę, oddalając się od grupy, licząc na to, że w tym całym rozgardiaszu nie oberwie koktajlem Mołotowa.
Dostosowanie się do słów ojca nie było łatwym zadaniem i choć Neil naprawdę próbował robić wiele, aby podczas zwykłego przemieszczania się po mieście omijać niebezpieczeństwo szerokim łukiem, to lecące w stronę budynku butelki i widok zamaskowanych postaci nie napawały optymizmem. I tak oto zwykła chęć odwiedzenia sklepu i zakupienia kilku artykułów spożywczych sprawiła, że chłopak stał się świadkiem kolejnej rozróby.
Nikt przecież nie zwracał wcześniej uwagi na bandę zakapturzonych ludzi. Nawet Neil nie zatrzymał na nich dłużej wzroku, przyzwyczajony do podobnego widoku. Wydawało mu się, że ciągłe szukanie w każdym najmniejszym ruchu zagrożenia prędzej czy później każdego wpędziłoby w paranoję, dlatego starał się nawet nie patrzeć na innych, aby nie przyłapać się później na analizowaniu przypadkowego przechodnia. Wyjście po jedzenie miało być szybkie i...
ŁUP.
Coś śmignęło niedaleko niego; sekundę później usłyszał za sobą kobiecy krzyk.
... bezproblemowe.
Odwrócił się, sięgając ręką pod płaszcz. Omiótł wzrokiem drogę wokół sobie, w głowie układając najlepszą drogę ucieczki. Wdawanie się w bójkę z zorganizowaną bandą byłoby przejawem skrajnego idiotyzmu i brakiem jakichkolwiek instynktów samozachowawczych. Gdyby jeszcze był ze swoim gangiem... Nie mógł też zostawić tej całej sytuacji tak całkowicie na pastwę agresorów i liczyć na to, że ktoś inny zajmie się powiadomieniem odpowiednich służb. Tyle że najpierw musiał zadbać o samego siebie, aby potem próbować dodzwonić się na numer alarmowy. Ruszył biegiem w przeciwną stronę, oddalając się od grupy, licząc na to, że w tym całym rozgardiaszu nie oberwie koktajlem Mołotowa.
Przysięgam, chciałem tylko jedną książkę... no, może dwie.
Z taką myślą wyszedł z budynku, trzymając w niewielkiej torbie cztery książki przygodowe. Już dawno nie czuł takiej satysfakcji co teraz. Odnalezienie sensownych tomów, które mogły wciągnąć swoją zawartością chociaż na kilka godzin, należało ostatnio do rzadkości. Wiele z dzieł opuściły bibliotekę na zawsze, przetrzymywane przez osoby, które nie miały obecnie zamiaru je zwrócić.
Jego myśli skupiały się wokół tej przyziemnej sprawie, przez co nawet nie zwracał uwagę na osoby znajdujące się przed biblioteką. Osoby dzisiaj przypominały te, które były wczoraj na innej ulicy, albo te, które może napotka jutro, idąc po zakupy... Mijając je nawet nie podniósł na nie wzroku. Nie poświęcili mu uwagi, więc i on odwzajemnił się tym samym, obierając kierunek w stronę ulicy, która potem zaprowadziłaby go domu.
Gwałtowny dźwięk sprawił, że przez jego ciało przebiegł dreszcz. Zrobił to, co każdy normalny obywatel zrobiłby - odwrócił się w stronę dźwięku. Odczuwając głównie zdezorientowanie, patrzył na to, co dzieje aż do momentu, gdy nie pojawiły się pierwsze płomienie. Donośny trzask i zapach palących się przedmiotów zadziałał wystarczająco pobudzająco, by wrócić do rzeczywistości.
To tak na serio?
Nie było mu w głowie, by być przykładnym obywatelem i poprosić tych panów o zaprzestanie działania. Jego nogi drżały, gdy wycofywał się z tego miejsca, chcąc oddalić się od tego szaleństwa. Gdzieś w myślach miał zaznaczoną zakładkę na tym, by znaleźć jakiegoś policjanta lub zadzwonić z powiadomieniem o pożarze. Inna znajdowała się na skupieniu się na sobie, by przeżyć.
Niewiele trzeba było czasu, by jego uszy wypełnił krzyk ludzi. Niedaleko niego jakieś małoletnie dziecko donośnie płakało, wołając swoją matkę. Zgubił ją w tym chaosie? - czy może... Jego wzrok powędrował ku jednej z nieszczęśliwych ofiar tego zdarzenia. Potrząsnął głową, po czym podbiegł do dzieciaka, łapiąc go za rękę.
- Szybko - powiedział do niego, pociągając go jak najdalej od tego zdarzenia. Sam się czuł, jakby oglądał to wszystko za jakieś zasłony, przez którą docierały jedynie stłumione emocje. Byleby nie dołączyć do osób, które strach sparaliżował w tym momencie.
Z taką myślą wyszedł z budynku, trzymając w niewielkiej torbie cztery książki przygodowe. Już dawno nie czuł takiej satysfakcji co teraz. Odnalezienie sensownych tomów, które mogły wciągnąć swoją zawartością chociaż na kilka godzin, należało ostatnio do rzadkości. Wiele z dzieł opuściły bibliotekę na zawsze, przetrzymywane przez osoby, które nie miały obecnie zamiaru je zwrócić.
Jego myśli skupiały się wokół tej przyziemnej sprawie, przez co nawet nie zwracał uwagę na osoby znajdujące się przed biblioteką. Osoby dzisiaj przypominały te, które były wczoraj na innej ulicy, albo te, które może napotka jutro, idąc po zakupy... Mijając je nawet nie podniósł na nie wzroku. Nie poświęcili mu uwagi, więc i on odwzajemnił się tym samym, obierając kierunek w stronę ulicy, która potem zaprowadziłaby go domu.
Gwałtowny dźwięk sprawił, że przez jego ciało przebiegł dreszcz. Zrobił to, co każdy normalny obywatel zrobiłby - odwrócił się w stronę dźwięku. Odczuwając głównie zdezorientowanie, patrzył na to, co dzieje aż do momentu, gdy nie pojawiły się pierwsze płomienie. Donośny trzask i zapach palących się przedmiotów zadziałał wystarczająco pobudzająco, by wrócić do rzeczywistości.
To tak na serio?
Nie było mu w głowie, by być przykładnym obywatelem i poprosić tych panów o zaprzestanie działania. Jego nogi drżały, gdy wycofywał się z tego miejsca, chcąc oddalić się od tego szaleństwa. Gdzieś w myślach miał zaznaczoną zakładkę na tym, by znaleźć jakiegoś policjanta lub zadzwonić z powiadomieniem o pożarze. Inna znajdowała się na skupieniu się na sobie, by przeżyć.
Niewiele trzeba było czasu, by jego uszy wypełnił krzyk ludzi. Niedaleko niego jakieś małoletnie dziecko donośnie płakało, wołając swoją matkę. Zgubił ją w tym chaosie? - czy może... Jego wzrok powędrował ku jednej z nieszczęśliwych ofiar tego zdarzenia. Potrząsnął głową, po czym podbiegł do dzieciaka, łapiąc go za rękę.
- Szybko - powiedział do niego, pociągając go jak najdalej od tego zdarzenia. Sam się czuł, jakby oglądał to wszystko za jakieś zasłony, przez którą docierały jedynie stłumione emocje. Byleby nie dołączyć do osób, które strach sparaliżował w tym momencie.
Zawsze byli w odpowiednim miejscu, o odpowiedniej porze.
Wśród całego tego chaosu, nieciężko było przeoczyć jedną z wielu zakapturzonych i zamaskowanych postaci. Ich sylwetka różniła się jednak od agresorów, którzy obrzucali nikomu winną bibliotekę koktajlami Mołotowa. W końcu ich twarz zdobiła nie uśmiechnięta biel, lecz pozbawiona wyrazu zwierzęca czerń.
Podczas gdy ludzie w panice rozpierzchli się na boki i zaczęli uciekać jak najdalej, niejednokrotnie taranując siebie wzajemnie, oni stali nieruchomo. Już wcześniej zajęli dogodną dla siebie do obserwacji pozycję, wiedzeni tym samym instynktem co zawsze. A teraz.... teraz Blóðhundr napawali się rozciągającą przed nimi scenerią. Zaciągnęli się teatralnie powietrzem, choć maska i tak filtrowała praktycznie cały zapach dymu i ognia, który zebrał się wokół. Brakowało im tu tylko i wyłącznie muzyki. Muzyki, która podkreśliłaby to przedstawienie wraz z jego prawowitą głębią.
Obserwując całe to zajście, w ich głowie pojawiało się wiele pytań, na które próbowali znaleźć odpowiedź uważnie obserwując tłum.
Czy ktoś wpadł na to, by zadzwonić po straż pożarną, a może dbali wyłącznie o własne życie licząc na to, że wpadnie na to osoba biegnąca po ich lewej? Czy postawią je na swojej szali, gdy znajdą się na bezpośredniej linii ognia, wraz z inną istotą? A może zasłonią się kimś obcym, byle samemu wyjść z tego wszystkiego bez szwanku? Czy wszyscy będą uciekali niczym spłoszone króliki, a może ktoś podejmie próbę obezwładnienia choć jednego członka Voyagers, by ułatwić późniejsze przesłuchanie policji?
Tyle pytań. Tak mało odpowiedzi.
Niezależnie od wersji, zamierzali być tu aż do samego końca. Obserwować rozwój wydarzeń i biegające wokół ludzkie pochodnie, które niektórzy starali się gasić, zmuszając je do tarzania się po ziemi. Wydobyć każdą najmniejszą informację i patrzeć na dogasające na drewnie iskry, gdy cała wystawa przed biblioteką obróci się w pył. Tak ulotny, że wystarczył jeden mocniejszy podmuch wiatru, by porwać go do góry i zatrzeć kolejne ślady zbrodni.
Kochali to miasto. I to w jak zastraszającym tempie zmieniało się za pośrednictwem walczących na jego terenie grup.
Wśród całego tego chaosu, nieciężko było przeoczyć jedną z wielu zakapturzonych i zamaskowanych postaci. Ich sylwetka różniła się jednak od agresorów, którzy obrzucali nikomu winną bibliotekę koktajlami Mołotowa. W końcu ich twarz zdobiła nie uśmiechnięta biel, lecz pozbawiona wyrazu zwierzęca czerń.
Podczas gdy ludzie w panice rozpierzchli się na boki i zaczęli uciekać jak najdalej, niejednokrotnie taranując siebie wzajemnie, oni stali nieruchomo. Już wcześniej zajęli dogodną dla siebie do obserwacji pozycję, wiedzeni tym samym instynktem co zawsze. A teraz.... teraz Blóðhundr napawali się rozciągającą przed nimi scenerią. Zaciągnęli się teatralnie powietrzem, choć maska i tak filtrowała praktycznie cały zapach dymu i ognia, który zebrał się wokół. Brakowało im tu tylko i wyłącznie muzyki. Muzyki, która podkreśliłaby to przedstawienie wraz z jego prawowitą głębią.
Obserwując całe to zajście, w ich głowie pojawiało się wiele pytań, na które próbowali znaleźć odpowiedź uważnie obserwując tłum.
Czy ktoś wpadł na to, by zadzwonić po straż pożarną, a może dbali wyłącznie o własne życie licząc na to, że wpadnie na to osoba biegnąca po ich lewej? Czy postawią je na swojej szali, gdy znajdą się na bezpośredniej linii ognia, wraz z inną istotą? A może zasłonią się kimś obcym, byle samemu wyjść z tego wszystkiego bez szwanku? Czy wszyscy będą uciekali niczym spłoszone króliki, a może ktoś podejmie próbę obezwładnienia choć jednego członka Voyagers, by ułatwić późniejsze przesłuchanie policji?
Tyle pytań. Tak mało odpowiedzi.
Niezależnie od wersji, zamierzali być tu aż do samego końca. Obserwować rozwój wydarzeń i biegające wokół ludzkie pochodnie, które niektórzy starali się gasić, zmuszając je do tarzania się po ziemi. Wydobyć każdą najmniejszą informację i patrzeć na dogasające na drewnie iskry, gdy cała wystawa przed biblioteką obróci się w pył. Tak ulotny, że wystarczył jeden mocniejszy podmuch wiatru, by porwać go do góry i zatrzeć kolejne ślady zbrodni.
Kochali to miasto. I to w jak zastraszającym tempie zmieniało się za pośrednictwem walczących na jego terenie grup.
Ingerencja Mistrza Gry
Aktywni NPC: Kilkunastu zamaskowanych członków gangu Voyagers uzbrojonych w koktajle Mołotowa.
Wyglądało na to, że większość ludzi postanowiła uciekać. To z kolei radowało wszystkich członków Voyagers, który dosłownie wygrywali walkę walkowerem. Wbrew pozorom ich grupa nie była w końcu żadnym zorganizowanym wojskiem. Nawet jeśli za ich plecami widniał groźny tytuł byli tylko bandą imigrantów w przeróżnym wieku. I z przeróżnym bagażem doświadczeń. Gdyby zdjęli maski, pewnie wielu z nich naprawdę okazałoby się zwykłymi gówniarzami.
Ogień na przedzie biblioteki zdawał się rozszerzać, niebezpiecznie zbliżając do drzwi. Słup ognia skutecznie odciął drogę ucieczki przerażonej bibliotekarce, która z początku próbowała z nim walczyć z pomocą gaśnicy. I choć częściowo udało jej się go ugasić, zaraz została zmuszona do wycofania się wgłąb budynku, który pozostawał na ten moment w miarę bezpieczny. W przeciwieństwie do książek. Bibliotekarka nie mogła pozwolić, by system antypożarowy zniszczył resztki cennych kolekcji Riverdale City. Nic dziwnego, że wrota do budynku zatrzasnęły się z hukiem, w desperackiej próbie uniknięcia czarnego scenariusza. Zresztą, tak wielkie miejsce powinno mieć jakieś wyjście awaryjne. Więc nic jej się nie stanie.
Prawda?
Nie żeby kogoś to w tym momencie interesowało. Neil postanowił wziąć nogi za pas i oddalić się z miejsca wydarzenia. Dzięki szybkiej reakcji udało mu się uniknać taranujących się wzajemnie ludzi. W końcu każdy wiedział, że przewrócenie się w podobnej sytuacji było praktycznie równoznaczne z zadeptaniem przez tłum. Jego szczęście skończyło się, gdy jedna z butelek rozbiła się o bruk tuż obok jego butów. Płyn rozprysł się z wściekłym sykiem i zaatakował jego płaszcz, szybko rozprzestrzeniając się po materiale. Atakując nie tylko jego plecy, ale i lewą rękę, która momentalnie eksplodowała bólem na spotkanie z płomieniami.
Shane bez wątpienia mógł zostać okrzyknięty bohaterem. Dzięki jego reakcji, zapłakany i przerażony chłopiec pobiegł razem z nim. Dopóki ich ucieczka nie została przerwana przez kolejną butelkę. Tym razem bezpośrednie zderzenie z osobą obok momentalnie wydobyło z niej niewyobrażalny wrzask. Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego co robi, gdy wpadła na Shane'a, podpalając tym samym cały jego rękaw. Ogień musiał być naprawdę głodny, patrząc na to jak szybko próbował pożreć go całego. Dzieciak rozpłakał się jeszcze głośniej, machając dziko rękami na swojego bohatera.
— NIECH PAN SIĘ TARZA! TARZA PO ZIEMI! — pytanie czy aby na pewno był to mądry ruch przy biegających wokół ludziach.
Stojący z boku Blóðhundr mogli podziwiać piękno zniszczenia w pełnej okazałości. Butelki rozbijały się niedaleko nich, lecz żadna z nich nie sięgnęła ich sylwetki. Jedynie jeden z niewypałów poturlał się w ich kierunku z przypaloną szmatką. Wyglądało na to, że jeden z podpalaczy nie do końca słuchał na lekcji robienia domowych granatów i nie użył łatwopalnego materiału. Tak naprawdę, szmatka w ogóle nie chciała się palić. Bywało i tak.
W oddali dało się słyszeć trzy znajome sygnały. Policja, ambulans i straż pożarna były coraz bliżej. Cały komplet w jednym miejscu.
Uwaga! Wszyscy członkowie policji (stażyści również) mogą w następnym poście zaznaczyć, że odbierają od innego funkcjonariusza broń. Pamiętajcie, że wokół członków gangu nadal znajdują się uciekający cywile. Broń działa tylko i wyłącznie podczas mini eventu.
Rodzaj broni:
Pistolet R-47
Średni zasięg, 3 naboje.
Ogień na przedzie biblioteki zdawał się rozszerzać, niebezpiecznie zbliżając do drzwi. Słup ognia skutecznie odciął drogę ucieczki przerażonej bibliotekarce, która z początku próbowała z nim walczyć z pomocą gaśnicy. I choć częściowo udało jej się go ugasić, zaraz została zmuszona do wycofania się wgłąb budynku, który pozostawał na ten moment w miarę bezpieczny. W przeciwieństwie do książek. Bibliotekarka nie mogła pozwolić, by system antypożarowy zniszczył resztki cennych kolekcji Riverdale City. Nic dziwnego, że wrota do budynku zatrzasnęły się z hukiem, w desperackiej próbie uniknięcia czarnego scenariusza. Zresztą, tak wielkie miejsce powinno mieć jakieś wyjście awaryjne. Więc nic jej się nie stanie.
Prawda?
Nie żeby kogoś to w tym momencie interesowało. Neil postanowił wziąć nogi za pas i oddalić się z miejsca wydarzenia. Dzięki szybkiej reakcji udało mu się uniknać taranujących się wzajemnie ludzi. W końcu każdy wiedział, że przewrócenie się w podobnej sytuacji było praktycznie równoznaczne z zadeptaniem przez tłum. Jego szczęście skończyło się, gdy jedna z butelek rozbiła się o bruk tuż obok jego butów. Płyn rozprysł się z wściekłym sykiem i zaatakował jego płaszcz, szybko rozprzestrzeniając się po materiale. Atakując nie tylko jego plecy, ale i lewą rękę, która momentalnie eksplodowała bólem na spotkanie z płomieniami.
Shane bez wątpienia mógł zostać okrzyknięty bohaterem. Dzięki jego reakcji, zapłakany i przerażony chłopiec pobiegł razem z nim. Dopóki ich ucieczka nie została przerwana przez kolejną butelkę. Tym razem bezpośrednie zderzenie z osobą obok momentalnie wydobyło z niej niewyobrażalny wrzask. Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego co robi, gdy wpadła na Shane'a, podpalając tym samym cały jego rękaw. Ogień musiał być naprawdę głodny, patrząc na to jak szybko próbował pożreć go całego. Dzieciak rozpłakał się jeszcze głośniej, machając dziko rękami na swojego bohatera.
— NIECH PAN SIĘ TARZA! TARZA PO ZIEMI! — pytanie czy aby na pewno był to mądry ruch przy biegających wokół ludziach.
Stojący z boku Blóðhundr mogli podziwiać piękno zniszczenia w pełnej okazałości. Butelki rozbijały się niedaleko nich, lecz żadna z nich nie sięgnęła ich sylwetki. Jedynie jeden z niewypałów poturlał się w ich kierunku z przypaloną szmatką. Wyglądało na to, że jeden z podpalaczy nie do końca słuchał na lekcji robienia domowych granatów i nie użył łatwopalnego materiału. Tak naprawdę, szmatka w ogóle nie chciała się palić. Bywało i tak.
W oddali dało się słyszeć trzy znajome sygnały. Policja, ambulans i straż pożarna były coraz bliżej. Cały komplet w jednym miejscu.
___________________
Uwaga! Wszyscy członkowie policji (stażyści również) mogą w następnym poście zaznaczyć, że odbierają od innego funkcjonariusza broń. Pamiętajcie, że wokół członków gangu nadal znajdują się uciekający cywile. Broń działa tylko i wyłącznie podczas mini eventu.
Rodzaj broni:
Pistolet R-47
Średni zasięg, 3 naboje.
Kiedy w mieście coś wybucha, albo staje w ogniu, bardzo rzadko robi to samo z siebie. Zawsze związana jest z tym jakaś większa akcja człowieka, a jeśli coś się gdzieś dzieje, nie może zabraknąć Lisa, bo lis zawsze zwęszy jakieś zamieszanie.
Trzeba było przyznać, że to co się działo pod gmachem biblioteki było na swój sposób imponujące, i nie ma tutaj mowy o ogólnym chaosie, bo ten zaczął im towarzyszyć już od kilku lat, mowa raczej o tym, że masa się nie uczy. Masa podąża za prostym instynktem, ślepo wierząc, że w masie nic nie jest ich w stanie ruszyć. Błąd. Wesołe szybujące butelki co chwilę rozbijały się w tłumie, obejmując językami ognia kolejne osoby czy też mienie. Lark początkowo obserwowała z bezpiecznej odległości całą sytuację. Szkoda, że nie zdążyła na samo otwarcie imprezy. Wtedy wszystko byłoby nieco łatwiejsze. Mimo wszystko nawet Lisy miały swoje obowiązki i po skończeniu ostatniego zadania mogła przybiec tutaj. Długo nie trwało analizowanie sytuacji, Voyagers robili co chcieli i jak zwyklę sprawiało im to radochę. Za dużą radochę, jeśli ktoś by spytał Lark co o tym sądzi. Problemem tutaj było przede wszystkim miejsce, które zaatakowali. Bowiem dziewczyna naprawdę lubiła to miejsce, głównie ze względów sentymentalnych, ale zawsze. Nikt nie będzie brudził na jej podwórku.
Poprawiła maskę i jaskrawą pomarańczową chustę na prawym ramieniu. Pomimo tego, że Voyagers próbowali podnieść temperaturę w okolicy, to zgodnie z panującym mrozem nosiła ciepłą czarną kurtkę, spodnie bojówki (chwała wynalazcą tych wszystkich kieszeni) i ciężkie buty z grubą podeszwą idealnie sprawdzających się na ślizszych powierzchniach. Pod tym wszystkim ciepły sweter z wysokim kołnierzem w granatowym odcieniu. Niewiele więcej myśląc wyrwała do przodu, sięgając do kieszeni, w której był ukryty kastet. Wprawnym ruchem wsunęła palce w odpowiednie otwory, W drugiej - lewej - ręce przyszykowany był nożyk. Ostrze krótkie, lecz ostre służyło raczej do okaleczania i spowalniania, niż wyrządzania śmiertelnej krzywdy. Biegła tym samym starając się nawigować w tłumie by jak najszybciej znaleźć się w oku cyklonu. Porównanie nie było przypadkowe, bowiem patrząc na broń, którą się posługiwali napastnicy nie mogli oni użyć tego w bezpośredniej walce, a gdyby próbowali to cóż. Może to wywołać więcje pożytku niż szkód w obecnej sytuacji. Czy było to ryzykowne? Owszem. Niebezpieczne? Jak najbardziej.
Jednak było to również czymś, czego ta banda się nie spodziewała zobaczyć w tym momencie. Dlatego jeśli uda jej się przebić do środka, trzaśnie pierwszego z brzegu kastetem prosto w ten krzywy ryj (znaczy uśmiech na masce). Później będzie kąsać nożykiem jak leci, starajac się przemeszczać między Voyagersami. Cały czas w ruchu, walcząc z taką bandą nie mogła się zatrzymać.
Zuchwałe posunięcie, ale kto jak nie Lis miał to zrobić?
Trzeba było przyznać, że to co się działo pod gmachem biblioteki było na swój sposób imponujące, i nie ma tutaj mowy o ogólnym chaosie, bo ten zaczął im towarzyszyć już od kilku lat, mowa raczej o tym, że masa się nie uczy. Masa podąża za prostym instynktem, ślepo wierząc, że w masie nic nie jest ich w stanie ruszyć. Błąd. Wesołe szybujące butelki co chwilę rozbijały się w tłumie, obejmując językami ognia kolejne osoby czy też mienie. Lark początkowo obserwowała z bezpiecznej odległości całą sytuację. Szkoda, że nie zdążyła na samo otwarcie imprezy. Wtedy wszystko byłoby nieco łatwiejsze. Mimo wszystko nawet Lisy miały swoje obowiązki i po skończeniu ostatniego zadania mogła przybiec tutaj. Długo nie trwało analizowanie sytuacji, Voyagers robili co chcieli i jak zwyklę sprawiało im to radochę. Za dużą radochę, jeśli ktoś by spytał Lark co o tym sądzi. Problemem tutaj było przede wszystkim miejsce, które zaatakowali. Bowiem dziewczyna naprawdę lubiła to miejsce, głównie ze względów sentymentalnych, ale zawsze. Nikt nie będzie brudził na jej podwórku.
Poprawiła maskę i jaskrawą pomarańczową chustę na prawym ramieniu. Pomimo tego, że Voyagers próbowali podnieść temperaturę w okolicy, to zgodnie z panującym mrozem nosiła ciepłą czarną kurtkę, spodnie bojówki (chwała wynalazcą tych wszystkich kieszeni) i ciężkie buty z grubą podeszwą idealnie sprawdzających się na ślizszych powierzchniach. Pod tym wszystkim ciepły sweter z wysokim kołnierzem w granatowym odcieniu. Niewiele więcej myśląc wyrwała do przodu, sięgając do kieszeni, w której był ukryty kastet. Wprawnym ruchem wsunęła palce w odpowiednie otwory, W drugiej - lewej - ręce przyszykowany był nożyk. Ostrze krótkie, lecz ostre służyło raczej do okaleczania i spowalniania, niż wyrządzania śmiertelnej krzywdy. Biegła tym samym starając się nawigować w tłumie by jak najszybciej znaleźć się w oku cyklonu. Porównanie nie było przypadkowe, bowiem patrząc na broń, którą się posługiwali napastnicy nie mogli oni użyć tego w bezpośredniej walce, a gdyby próbowali to cóż. Może to wywołać więcje pożytku niż szkód w obecnej sytuacji. Czy było to ryzykowne? Owszem. Niebezpieczne? Jak najbardziej.
Jednak było to również czymś, czego ta banda się nie spodziewała zobaczyć w tym momencie. Dlatego jeśli uda jej się przebić do środka, trzaśnie pierwszego z brzegu kastetem prosto w ten krzywy ryj (znaczy uśmiech na masce). Później będzie kąsać nożykiem jak leci, starajac się przemeszczać między Voyagersami. Cały czas w ruchu, walcząc z taką bandą nie mogła się zatrzymać.
Zuchwałe posunięcie, ale kto jak nie Lis miał to zrobić?
_____Mówi się, że praca w policji to nieustanne wystawianie pod ostrze kostuchy. Nic więc dziwnego, iż pełniący ten zawód ludzie czują oddech śmierci na karku w każdej chwili. Nie tylko na służbie, bo w tym mieście wystarczy znaleźć się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiednim czasie, by skończyć na starym, zaniedbanym cmentarzu na obrzeżach. Zapomniany. Jakoś tak już jest, że nie pamięta się o zmarłych. Co innego, jeśli rodzi się dziecko z dwoma nogami lub bez mózgu, wtedy data narodzin jest pewna i nie rozmywa jej czas. Ira nie bała się śmierci. Nie dlatego, że brakowało jej piątek klepki i żyła zgodnie z mottem „będzie, co ma być”. Nie, zupełnie nie. Ot, uznawała, że obawa przed nią jest równie irracjonalna, jak ta przed narodzinami. W obu przypadkach poniekąd giniemy i „rodzimy się” na nowo. Głęboko wierzyła, że jest coś jeszcze, choć z wymyślonymi bóstwami była raczej na bakier. Prawdę powiedziawszy, ostatni raz, kiedy była w cerkwi, przypadałby na kilka lat wstecz. Bynajmniej z własnych, duchowych pobudek.
_____Dziś było spokojnie. Nadzwyczaj sielankowo. Dwunastogodzinna służba zapowiadała się na tę, której największym wydarzeniem będzie stary Garry, który znów pobił swoją konkubinę do nieprzytomności. I jak zawsze zresztą zezna ona, że się potknęła, była nieostrożna, pobił ją nieznajomy. Niepotrzebne skreślić i dodać „po co wzywać stróżów, skoro się ich okłamuje?”. Isakova, mimo wszystko, lubiła tę parkę. Byli całkiem podobni do Borysa i Walery, choć ona akurat nie piła tyle, co Nora. Odtwarzali ten sam, wymiętolony schemat miłości w wydaniu „love-hate” przy akompaniamencie starej, jazzowej muzyki dudniącej z jeszcze bardziej wiekowej wieży. Całkiem przyjemnej dla ucha, prawdę powiedziawszy.
_____Teraz jednak dwuosobowa załoga zajmowała się napełnieniem pustego baku wysłużonego Chevroleta Tahoe PPV. Grat zwykł pochłaniać paliwo w diabelskich ilościach, więc częste tankowanie było nieodłączną częścią poruszania się nim. No i miał pancerne, przyciemnione szyby. To też było na plus. Niebo nad stacją ściemniało się z minuty na minutę, przynosząc obniżenie temperatur. Na szczęście mundur był wzbogacony o dodatkowe, ocieplane wszycia.
_____Czarnowłosa lubiła towarzystwo Gavina. Był cichy, oszczędny w wyrazie i nie marudził. Uległość również leżała w jego naturze, a przynajmniej do momentu, w którym ktoś nie postanowił go zdrowo wkurwić. Wtedy też zmieniał się nie do poznania. Było to o tyle wygodne, że tak samo jak Ira, stawiał sobie wykonanie zadania ponad wszelkie okoliczności. Był pracoholikiem z ogromnymi pokładami dumy, które nie pozwalały mu na porażkę. W grę wchodziło tylko zwycięstwo. Całości dopełniał wygląd. Był bowiem wysoki, dobrze zbudowany, przystojny, jak na czterdziestkę, o oliwkowej cerze. Posturę miał prostą jakby wyćwiczoną latami. Jeśli jednak wchodzić w szczegóły; czubek jego głowy spowijały wywinięte na zewnątrz, czarne włosy ułożone przez żelpodobną maść. Oczy zaś duże, okrągłe, płytko osadzone i zielone, pełne głębi, skryte za kaskadami kruczoczarnych rzęs. Brwi gęste i grube, osadzone w niewielkiej odległości od oczu. Nos zwykły, choć wpasowujący się w słowo „orli”. A usta? Pełne, widocznie symetryczne.
Podarowany przez Gavina, który popędził do wnętrza stacji, ażeby uiścić opłatę, papieros właśnie kończył na drodze, deptany przez wojskowe buty Iriny. Paliła raczej z doskoku, mając na uwadze sprawność fizyczną, która, bądź co bądź, jest obniżana przez wszelkie nałogi. Wypuściła ostatnią porcję dymu, by w następstwie zasiąść na miejscu kierowcy. W oczekiwaniu na powrót towarzysza przekręciła pokrętło radia, z którego natychmiastowo odezwał się kobiecy głos podający wydarzenia z minionej godziny. Niepokojące, prawdę mówiąc; paląca się biblioteka. To nie brzmiało jak kolejny wyskok gówniarzy z osiedla „zła”. Nie, na pewno nie. Oni zdecydowanie bardziej wolą podpalać śmietniki albo okradać starsze, bezbronne panie. Wniosek był prosty.
_____Wkrótce po tym odezwało się radio policyjne. Krótkie polecenie, zrozumiałe. Wtedy też Gavin zatrzasnął drzwi. Najpewniej zaznajomił się z informacjami już przy kasie. Chwała panu za przenośne urządzenia komunikacyjne zakupione przed miesiącem. Te stare nadawały się tylko do śmieci albo na zabawkę dla znienawidzonego kaszojada z rodziny.
_____Odpalony silnik zaryczał wściekle, tak samo zresztą, jak koguty na dachu. Prędkość? Spora. Isakova miała spore doświadczenie za kierownicą, więc nie musiała się obawiać o kolizję. A nawet gdyby ktoś postanowił podać w wątpliwość zasadność osiągnięcia stu pięćdziesięciu na godzinę, to chronił ich Inspektor.
_____Dotarli na miejsce, zatrzymując z piskiem opon tuż przed karetką, którą bądź co bądź musieli ochraniać. Aktorzy z Tokyo Drift byliby dumni, może nawet popukaliby się w pierś, winszując udanego hamowania. Czasu na kontemplację nie było wiele. Zagrożeni cywile biegali w popłochu, chcąc uciec jak najdalej od agresywnych oprawców. A ci? Cóż, bawili się w najlepsze, podpalając wszystko i wszystkich. Za broń mieli koktajle mołotowa. Dziecinada powiedziałaby Ira, gdyby ktoś zapytał ją o ten sposób działania. Obecnie na rynku były znacznie skuteczniejsze specyfiki niż stary, wojenny przeżytek. Komunikacja między Gavinem a kobietą ograniczyła się do niezbędnego minimum mającego za cel wyznaczenie stref działania. Czarnowłosa obrała prawą stronę. W pośpiechu sięgnęła do kabury, odbezpieczając R-47. Chowając się za drzwiami Chevroleta, wychylała się w poszukiwaniu okazji do strzału. Zabawa w półśrodki skończyła się w momencie, gdy gangusy postanowiły atakować niewinnych ludzi. Teraz jedyną opcją był strzał, który za zadanie miał odebranie niegodziwcowi życia. I to też zamierzała uczynić, gdy nadarzy się sposobność. To samo zrobił Carter, wypatrując w międzyczasie znajomych twarzy. W odróżnieniu od Iry, potrafił spamiętać każdego stażystę i pracownika z doskoku. Co to zmienia, zapytacie. Otóż wiele. Pod krzesłem pasażera znajdowała się specjalna skrzynka, który jego przezorny umysł kazał zainstalować w ukochanym pojeździe. W samej zaś skrzynce ukryta była broń. Strzeżonego pan Bóg strzeże. Pozornie nieprzydatny owoc przewrażliwienia okazał się zbawieniem. W końcu, jakby nie patrzeć, mógł ów narzędzia podarować kolegom po fachu, a wtedy, zgodnie z dewizą życiową, zakończyć całe to zbiegowisko bez zbędnych strat.
_____Co z zaatakowanymi? Cóż, na razie, muszą radzić sobie sami. Zamaskowanych mężczyzn było zbyt wielu, by wkroczyć w sam środek i ratować tych ludzi, którzy zajęli się ogniem. Pomijając aspekt chaosu.
_____Dziś było spokojnie. Nadzwyczaj sielankowo. Dwunastogodzinna służba zapowiadała się na tę, której największym wydarzeniem będzie stary Garry, który znów pobił swoją konkubinę do nieprzytomności. I jak zawsze zresztą zezna ona, że się potknęła, była nieostrożna, pobił ją nieznajomy. Niepotrzebne skreślić i dodać „po co wzywać stróżów, skoro się ich okłamuje?”. Isakova, mimo wszystko, lubiła tę parkę. Byli całkiem podobni do Borysa i Walery, choć ona akurat nie piła tyle, co Nora. Odtwarzali ten sam, wymiętolony schemat miłości w wydaniu „love-hate” przy akompaniamencie starej, jazzowej muzyki dudniącej z jeszcze bardziej wiekowej wieży. Całkiem przyjemnej dla ucha, prawdę powiedziawszy.
_____Teraz jednak dwuosobowa załoga zajmowała się napełnieniem pustego baku wysłużonego Chevroleta Tahoe PPV. Grat zwykł pochłaniać paliwo w diabelskich ilościach, więc częste tankowanie było nieodłączną częścią poruszania się nim. No i miał pancerne, przyciemnione szyby. To też było na plus. Niebo nad stacją ściemniało się z minuty na minutę, przynosząc obniżenie temperatur. Na szczęście mundur był wzbogacony o dodatkowe, ocieplane wszycia.
_____Czarnowłosa lubiła towarzystwo Gavina. Był cichy, oszczędny w wyrazie i nie marudził. Uległość również leżała w jego naturze, a przynajmniej do momentu, w którym ktoś nie postanowił go zdrowo wkurwić. Wtedy też zmieniał się nie do poznania. Było to o tyle wygodne, że tak samo jak Ira, stawiał sobie wykonanie zadania ponad wszelkie okoliczności. Był pracoholikiem z ogromnymi pokładami dumy, które nie pozwalały mu na porażkę. W grę wchodziło tylko zwycięstwo. Całości dopełniał wygląd. Był bowiem wysoki, dobrze zbudowany, przystojny, jak na czterdziestkę, o oliwkowej cerze. Posturę miał prostą jakby wyćwiczoną latami. Jeśli jednak wchodzić w szczegóły; czubek jego głowy spowijały wywinięte na zewnątrz, czarne włosy ułożone przez żelpodobną maść. Oczy zaś duże, okrągłe, płytko osadzone i zielone, pełne głębi, skryte za kaskadami kruczoczarnych rzęs. Brwi gęste i grube, osadzone w niewielkiej odległości od oczu. Nos zwykły, choć wpasowujący się w słowo „orli”. A usta? Pełne, widocznie symetryczne.
Podarowany przez Gavina, który popędził do wnętrza stacji, ażeby uiścić opłatę, papieros właśnie kończył na drodze, deptany przez wojskowe buty Iriny. Paliła raczej z doskoku, mając na uwadze sprawność fizyczną, która, bądź co bądź, jest obniżana przez wszelkie nałogi. Wypuściła ostatnią porcję dymu, by w następstwie zasiąść na miejscu kierowcy. W oczekiwaniu na powrót towarzysza przekręciła pokrętło radia, z którego natychmiastowo odezwał się kobiecy głos podający wydarzenia z minionej godziny. Niepokojące, prawdę mówiąc; paląca się biblioteka. To nie brzmiało jak kolejny wyskok gówniarzy z osiedla „zła”. Nie, na pewno nie. Oni zdecydowanie bardziej wolą podpalać śmietniki albo okradać starsze, bezbronne panie. Wniosek był prosty.
_____Wkrótce po tym odezwało się radio policyjne. Krótkie polecenie, zrozumiałe. Wtedy też Gavin zatrzasnął drzwi. Najpewniej zaznajomił się z informacjami już przy kasie. Chwała panu za przenośne urządzenia komunikacyjne zakupione przed miesiącem. Te stare nadawały się tylko do śmieci albo na zabawkę dla znienawidzonego kaszojada z rodziny.
_____Odpalony silnik zaryczał wściekle, tak samo zresztą, jak koguty na dachu. Prędkość? Spora. Isakova miała spore doświadczenie za kierownicą, więc nie musiała się obawiać o kolizję. A nawet gdyby ktoś postanowił podać w wątpliwość zasadność osiągnięcia stu pięćdziesięciu na godzinę, to chronił ich Inspektor.
_____Dotarli na miejsce, zatrzymując z piskiem opon tuż przed karetką, którą bądź co bądź musieli ochraniać. Aktorzy z Tokyo Drift byliby dumni, może nawet popukaliby się w pierś, winszując udanego hamowania. Czasu na kontemplację nie było wiele. Zagrożeni cywile biegali w popłochu, chcąc uciec jak najdalej od agresywnych oprawców. A ci? Cóż, bawili się w najlepsze, podpalając wszystko i wszystkich. Za broń mieli koktajle mołotowa. Dziecinada powiedziałaby Ira, gdyby ktoś zapytał ją o ten sposób działania. Obecnie na rynku były znacznie skuteczniejsze specyfiki niż stary, wojenny przeżytek. Komunikacja między Gavinem a kobietą ograniczyła się do niezbędnego minimum mającego za cel wyznaczenie stref działania. Czarnowłosa obrała prawą stronę. W pośpiechu sięgnęła do kabury, odbezpieczając R-47. Chowając się za drzwiami Chevroleta, wychylała się w poszukiwaniu okazji do strzału. Zabawa w półśrodki skończyła się w momencie, gdy gangusy postanowiły atakować niewinnych ludzi. Teraz jedyną opcją był strzał, który za zadanie miał odebranie niegodziwcowi życia. I to też zamierzała uczynić, gdy nadarzy się sposobność. To samo zrobił Carter, wypatrując w międzyczasie znajomych twarzy. W odróżnieniu od Iry, potrafił spamiętać każdego stażystę i pracownika z doskoku. Co to zmienia, zapytacie. Otóż wiele. Pod krzesłem pasażera znajdowała się specjalna skrzynka, który jego przezorny umysł kazał zainstalować w ukochanym pojeździe. W samej zaś skrzynce ukryta była broń. Strzeżonego pan Bóg strzeże. Pozornie nieprzydatny owoc przewrażliwienia okazał się zbawieniem. W końcu, jakby nie patrzeć, mógł ów narzędzia podarować kolegom po fachu, a wtedy, zgodnie z dewizą życiową, zakończyć całe to zbiegowisko bez zbędnych strat.
_____Co z zaatakowanymi? Cóż, na razie, muszą radzić sobie sami. Zamaskowanych mężczyzn było zbyt wielu, by wkroczyć w sam środek i ratować tych ludzi, którzy zajęli się ogniem. Pomijając aspekt chaosu.
***
NPC
***
Imię oraz nazwisko: Gavin CarterNPC
***
Wiek: 40 lat
Czas pełnienia służby: 15 lat
Wzrost: 186 cm
Waga: 90 kg
Skrócony opis wyglądu: Czarne włosy, zielone oczy, atletyczna, dobrze zbudowana sylwetka, orli nos.
Skrócony opis charakteru: Spokojny, wyważony perfekcjonista ze skłonnością do pracoholizmu i stawianiu sobie za cel pozytywne rozwiązanie powierzonych mu zadań.
Ubiór: Policyjny mundur
Lawirowanie między ludźmi, którym panika zasłoniła zdrowy rozsądek, sprawiając, że pędzili przed siebie nie patrząc na innych, szybko mogło skończyć się popchnięciem i przywitaniem bruku własną twarzą. Szczęście dopisało na tyle, że Neil zdołał się w miarę oddalić od atakującej bandy, która najwyraźniej miała niezły ubaw z rzucania butelkami gdzie popadnie, czyniąc z ludzi żywe pochodnie. Niestety, takie zachowanie nie było niczym nowym w mieście, które od dłuższego czasu stało się istnym polem walki, jednak Neil ciągle żywił małą, że pewnego dnia ludzie zatęsknią za sielanką starego Riverdale i zechcą odbudować to, co tak łatwo oddali w ręce większych bądź mniejszych gangów, siejących zniszczenie i chaos.
I cóż, plan dodzwonienia się na numer alarmowy poszedł z dymem, nawet jeśli chłopakowi wcześniej wydawało się, że ucieczka od centrum zamieszania pozwoli na mniej lub bardziej swobodne wykonanie telefonu. Nie zdołał nawet dobrze wyciągnąć komórki, kiedy jedna z butelek robiła się obok niego na bruku, a płomienie wystrzeliły na ubranie, gotowe do pożarcia niczym wygłodniałe stado dzikich zwierząt.
Nie potrafił określić co nastało najpierw - krzyk zaskoczenia i bólu, który mimowolnie opuścił jego gardło, czy odruchowe odskoczenie z dala od potłuczonego szkła. Choć koktajle Mołotowa leciały tutaj równie gęsto i często co śnieg w grudniu, to Neil nie przygotował się na ewentualne bliskie spotkanie z jednym z nich. Stanął w miejscu, od razu zrzucając z siebie palący się płaszcz, posyłając go na ziemię możliwie jak najdalej od siebie. Jeżeli ogień szybciej przeniósł się na resztę ubrań i inne części ciała, bez zawahania położył się na ziemi, aby przetoczyć się po niej, korzystając z tego, że oddalił się od panikujących i depczących wszystko na swojej drodze ludzi.
Poczuł chwilową ulgę, słysząc wycie syren. W przeszłości rzadko cieszył się na dźwięk policyjnych wozów, tak teraz prawie dziękował w myślach za przyjazd służb. Nie przewidywał w dzisiejszych planach spotykania się z ludźmi z komendy, chcąc cały czas poświęcić całkowicie na coś innego niż przeglądanie papierów i zajmowaniu się pracami zleconymi przez policjantów, to nie potrafił nie przyznać przed sobą, że niemal z radością odebrał ich pojawienie się. Od razu skierował się w stronę radiowozów, licząc na to, że zabrano wystarczającą ilość broni, aby i on mógł odebrać jeden egzemplarz.
I cóż, plan dodzwonienia się na numer alarmowy poszedł z dymem, nawet jeśli chłopakowi wcześniej wydawało się, że ucieczka od centrum zamieszania pozwoli na mniej lub bardziej swobodne wykonanie telefonu. Nie zdołał nawet dobrze wyciągnąć komórki, kiedy jedna z butelek robiła się obok niego na bruku, a płomienie wystrzeliły na ubranie, gotowe do pożarcia niczym wygłodniałe stado dzikich zwierząt.
Nie potrafił określić co nastało najpierw - krzyk zaskoczenia i bólu, który mimowolnie opuścił jego gardło, czy odruchowe odskoczenie z dala od potłuczonego szkła. Choć koktajle Mołotowa leciały tutaj równie gęsto i często co śnieg w grudniu, to Neil nie przygotował się na ewentualne bliskie spotkanie z jednym z nich. Stanął w miejscu, od razu zrzucając z siebie palący się płaszcz, posyłając go na ziemię możliwie jak najdalej od siebie. Jeżeli ogień szybciej przeniósł się na resztę ubrań i inne części ciała, bez zawahania położył się na ziemi, aby przetoczyć się po niej, korzystając z tego, że oddalił się od panikujących i depczących wszystko na swojej drodze ludzi.
Poczuł chwilową ulgę, słysząc wycie syren. W przeszłości rzadko cieszył się na dźwięk policyjnych wozów, tak teraz prawie dziękował w myślach za przyjazd służb. Nie przewidywał w dzisiejszych planach spotykania się z ludźmi z komendy, chcąc cały czas poświęcić całkowicie na coś innego niż przeglądanie papierów i zajmowaniu się pracami zleconymi przez policjantów, to nie potrafił nie przyznać przed sobą, że niemal z radością odebrał ich pojawienie się. Od razu skierował się w stronę radiowozów, licząc na to, że zabrano wystarczającą ilość broni, aby i on mógł odebrać jeden egzemplarz.
Nieposkromiona grupa zamaskowanych ludzi dalej roztaczała aurę szaleństwa, doprowadzając tę część miasta do większego chaosu i podnosząc temperaturę otoczenia o parę stopni w górę. Ciężko było wskazać osobę, która nie popadała w tym momencie w panikę i nie próbowała uciec jak najdalej. Gdzieś może zawierały się osoby, które miały w sobie trochę odwagi do działania... Tyle, że Kassir nie zaliczał się do jednego z takich bohaterów.
Fakt, że udało się bez większych problemów oderwać dzieciaka i zachęcić do udania się jak najdalej od tego miejsca. Nie wiedział, kim był, co tu robił, gdzie byli jego rodzice. Niezbyt go to interesowało i nie zamierzał o to wypytywać. Nie, żeby przetoczyło mu się w tym momencie przez myśl. Próba ratowania własnego życia była dość zajmująca.
I na pewien moment utkwiła w nim myśl, że rzeczywiście może się udać.
Nim jednak mógł dziękować jakieś sile wyższej za wydostanie się z tego miejsca bez większych problemów, usłyszał raniący uszy wrzask i poczuł, że nagle czyjeś ciało zderzyło się z jego. Momentalnie odepchnął od siebie łokciem, jednakże jego nos wypełnił zapach palącego się materiału.
Z jego gardła wyrwał się zduszony okrzyk strachu, gdy jego świat został rozświetlony przez płomienie. Puścił rękę dziecka z jednej dłoni, a trzymaną torbę z książkami z drugiej, robiąc krok w tył. Powrót do rzeczywistości był bolesny, gorący i gwałtowny.
- ODSUŃ SIĘ! - wydusił z siebie, jednocześnie próbując ściągnąć z siebie zajęte ogniem górne ubranie. Listopadowy chłód zmuszał do noszenia czegoś więcej niż zwykła podkoszulka czy bluza. Kurtka w tym momencie mogła zadawać się wybawieniem albo kluczem do klęski. Rzucił przedmiotem na ziemię, na tyle daleko, ile mógł obecnie, też sprawdzając, czy nieposkromiony żywioł pragnął o wiele więcej niż zamierzał oddać Shane. Czuł, jak jego serce uderzało gwałtownie o klatkę piersiową, grożąc wyskoczeniem.
Pamiętał, że ostatnio mówił, że brakuje mu ciepła, ale był pewny, że nie chodziło mu o takie.
W momencie stwierdzenia, że ściągnięcie kurtki z siebie nie wystarczyło, by nakarmić żarłoczne płomienie, rzeczywiście padłby na ziemię, próbując w ten sposób zadusić płomienie, turlając się w jedną i w drugą stronę. Lewo. Prawo. Lewo. Prawo. Bycie żywą pochodnia nie należało do jego wymarzonych zadań.
Fakt, że udało się bez większych problemów oderwać dzieciaka i zachęcić do udania się jak najdalej od tego miejsca. Nie wiedział, kim był, co tu robił, gdzie byli jego rodzice. Niezbyt go to interesowało i nie zamierzał o to wypytywać. Nie, żeby przetoczyło mu się w tym momencie przez myśl. Próba ratowania własnego życia była dość zajmująca.
I na pewien moment utkwiła w nim myśl, że rzeczywiście może się udać.
Nim jednak mógł dziękować jakieś sile wyższej za wydostanie się z tego miejsca bez większych problemów, usłyszał raniący uszy wrzask i poczuł, że nagle czyjeś ciało zderzyło się z jego. Momentalnie odepchnął od siebie łokciem, jednakże jego nos wypełnił zapach palącego się materiału.
Z jego gardła wyrwał się zduszony okrzyk strachu, gdy jego świat został rozświetlony przez płomienie. Puścił rękę dziecka z jednej dłoni, a trzymaną torbę z książkami z drugiej, robiąc krok w tył. Powrót do rzeczywistości był bolesny, gorący i gwałtowny.
- ODSUŃ SIĘ! - wydusił z siebie, jednocześnie próbując ściągnąć z siebie zajęte ogniem górne ubranie. Listopadowy chłód zmuszał do noszenia czegoś więcej niż zwykła podkoszulka czy bluza. Kurtka w tym momencie mogła zadawać się wybawieniem albo kluczem do klęski. Rzucił przedmiotem na ziemię, na tyle daleko, ile mógł obecnie, też sprawdzając, czy nieposkromiony żywioł pragnął o wiele więcej niż zamierzał oddać Shane. Czuł, jak jego serce uderzało gwałtownie o klatkę piersiową, grożąc wyskoczeniem.
Pamiętał, że ostatnio mówił, że brakuje mu ciepła, ale był pewny, że nie chodziło mu o takie.
W momencie stwierdzenia, że ściągnięcie kurtki z siebie nie wystarczyło, by nakarmić żarłoczne płomienie, rzeczywiście padłby na ziemię, próbując w ten sposób zadusić płomienie, turlając się w jedną i w drugą stronę. Lewo. Prawo. Lewo. Prawo. Bycie żywą pochodnia nie należało do jego wymarzonych zadań.
Mieli dziś szczęście. Miotane wokół butelki rozbijały się podpalając coraz to kolejne osoby. A jednak żadna z nich nie dotknęła Blóðhundr. Nawet przez sekundę nie przeszło im przez myśl, by zacząć uciekać czy jakkolwiek wdać się w bójkę z Voyagers. O nie, ich punkt obserwacyjny był idealny. Wystarczyło czujnie się rozglądać, by wyłapać wszystkie najciekawsze szczegóły. Na przykład szarżującego Lisa, którego rozpoznanie było aż nadzwyczaj proste dzięki pomarańczowej bandanie i niezwykle ciekawej masce. Musieli przyznać, że trafiała ona w ich gusta. Hełm zdobiący ich własną głowę również odnosił się do psowatych, podejrzewali jednak że kontekst był zgoła inny niż w przypadku istoty przed nimi. Ponadto, uważali za niezwykle zabawną prowokację sam fakt pojawienia się lisa w wilczej masce.
Wilki zresztą zdawały się jakby przysnąć. Na miejsce nadjechał patrol policyjny, ale wyglądało na to, że żadne z nich nie afiszowało się ze swoją przynależnością. Dziwne. Zdawałoby się, że tak dumne istoty szybko wyjdą naprzód starając się przerwać szyki zadymiarzy. Być może zbyt mocno weszło im w krew powiedzenie, że jako wataha stanowili jedność i nie chcieli rzucać się nigdzie bez obecności swoich braci.
Gdy pod ich buty poturlał się samotny koktajl mołotowa, skryte pod hełmem oczy rozbłysły. Nie zastanawiali się zbyt długo. Schylili się, by podnieść butelkę z ziemi, obserwując uważnie jej zawartość. Co za marnotrawstwo. Z pewnością ktoś włożył mnóstwo pracy w to, by go zrobić, przecież nie mogli pozwolić by ot tak się zmarnował. Nóż sprawnie uciął kawałek ich własnej koszulki spod spodu, zaraz wymieniając materiał w szyjce szkła. W ruch poszła zapalniczka, a Blóðhundr unieśli rękę do góry.
Och rany, no przecież w życiu nie rzuciliby jej w tłum, co nie? Nie byli w końcu aż tak brutalni. No i jakie niby mieliby z tego korzyści?
Mocny zamach wystarczył, by posłać ją w sam środek całego rozgardiaszu.
Ups. Wyglądało na to, że wyślizgnęła im się z dłoni. Co za przypadek.
Wilki zresztą zdawały się jakby przysnąć. Na miejsce nadjechał patrol policyjny, ale wyglądało na to, że żadne z nich nie afiszowało się ze swoją przynależnością. Dziwne. Zdawałoby się, że tak dumne istoty szybko wyjdą naprzód starając się przerwać szyki zadymiarzy. Być może zbyt mocno weszło im w krew powiedzenie, że jako wataha stanowili jedność i nie chcieli rzucać się nigdzie bez obecności swoich braci.
Gdy pod ich buty poturlał się samotny koktajl mołotowa, skryte pod hełmem oczy rozbłysły. Nie zastanawiali się zbyt długo. Schylili się, by podnieść butelkę z ziemi, obserwując uważnie jej zawartość. Co za marnotrawstwo. Z pewnością ktoś włożył mnóstwo pracy w to, by go zrobić, przecież nie mogli pozwolić by ot tak się zmarnował. Nóż sprawnie uciął kawałek ich własnej koszulki spod spodu, zaraz wymieniając materiał w szyjce szkła. W ruch poszła zapalniczka, a Blóðhundr unieśli rękę do góry.
Och rany, no przecież w życiu nie rzuciliby jej w tłum, co nie? Nie byli w końcu aż tak brutalni. No i jakie niby mieliby z tego korzyści?
Mocny zamach wystarczył, by posłać ją w sam środek całego rozgardiaszu.
Ups. Wyglądało na to, że wyślizgnęła im się z dłoni. Co za przypadek.
Leam 'Panda' White
The Liberty Individual Trouble Seeker
Re: Biblioteka Carnegie Branch
Pią Lis 13, 2020 12:14 am
Pią Lis 13, 2020 12:14 am
W ostatnim czasie bardzo dużo działo się w mieście, a im większa afera, tym bardziej było oczywiste, że Panda pojawi się na miejscu, chcąc zdobyć, jak najwięcej informacji, którymi w późniejszym czasie mógł handlować. Ot co. Czysty biznes. Trzeba było dbać o dobre interesy. Dostał cynk, że coś grubego dzieje się przed budynkiem biblioteki. Normalnie nie chodzi w takie miejsca. Książki są takie nudne, brak w nich kolorowych obrazków i nie pozwalają w nich dorysowywać wąsów, czy ulepszać niektóre mankamenty. Zabawne, że kiedyś właśnie z takiego powodu został wyrzucony z tego miejsca, a teraz patrzcie – płonie! Płoną góry, płoną lasy w przedwiecznej mgle, Stromym zboczem dnia, płonie biblioteka ta. nucił sobie w myślach, gdy znikąd pojawił się obok Blóðhundra. – Świeci się niczym lampki na choince! zaklaskał w dłonie, które jak zwykle były odziane w pluszowe rękawiczki. Nie zabrakło również pandziej czapki. W końcu nie bez powodu posiadał taką ksywkę, a nie inną. Nawet nie posiadał maski, która zakrywałaby jego twarz, a jedynym dodatkiem, który świadczył o przynależności do gangu była pomarańczowa przypinka umieszczona na czapce. Wszędzie szalały płonące butelki, a ogień odbijał się w jego fioletowych oczach, niczym lampki u kota. Cudowny widok. Szkoda, że ogień parzył, bo miał ochotę schwytać je w swoje dłonie. Po minucie przestał klaskać, rozglądając się przy tym dookoła. Niebezpieczna sytuacja, przez którą zapewne będzie wiele ofiar. W zasadzie, co go to obchodziło! Mogą płonąć razem z biblioteką. A właśnie! – Jak myślicie, jak długo człowiek płonie nim padnie martwy? skierował swoje słowa do osoby, która stała obok niego, kucając przy tym i podpierając swoją brodę o swoje dłonie. Z tej odległości nie był w stanie stwierdzić, czy ktoś z jego gangu znajdował się w pobliżu, ale w razie czego przygotował się, bowiem pod koszulą miał ukryty pas z nożami, a w lewą nogawką ukryty paralizator. Wiecie, jak przyjemnie trzęsie się człowiek, gdy popieści go prąd? Aż się zaśmiał na samą myśl.
Ubiór: Maska (po prawej); zasłaniający usta i szyję gładki, czarny kołnierz; pomarańczowa bandana przewiązana na ramieniu pomarańczowo-czarnej cienkiej kurtki, czarne spodnie z paskiem, buty wojskowe; dwa noże przy pasku. W kieszeni telefon, zapalniczka i paczka papierosów.
Lark nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że ktoś siedział jej na ogonie. Ciche, wyćwiczone kroki nie były nawet potrzebne w tak wielkim tłumie. Słowik całkiem zwinnie wymijał wszystkich ludzi, gdy już przedarli się naprzód. Wcześniej, gdy przechodzili przez epicentrum nie było to takie proste. Kilka razy dostał łokciem na tyle mocno, że chyba tylko trening Skowronka uchronił go przed natychmiastowym zgięciem się wpół.
Płonący ludzie też nie byli zresztą zbyt pozytywnym widokiem. Przełknął nieco głośniej ślinę, wiedząc że nie na tym musi się teraz skupić. Zignorował gorzki posmak w ustach i sięgnął obiema dłońmi do swojego pasa, wyciągając przymocowane do niego noże. Obrócił je nieznacznie upewniając się, że leżą mu dobrze i wygodnie w palcach. Podniósł głowę, po raz kolejny upewniając się, że Lark była popieprzona. Ruszyła na nich do przodu jak jakiś taran. Nie zadawała żadnych pytań, nie żeby ktokolwiek próbował tu w ogóle rozmawiać z Voyagers. Był jednak pewien, że pod białymi uśmiechniętymi maskami byli równie zaskoczeni co tłum ludzi wokół nich.
Uniósł kącik ust ku górze, rzucając się do biegu w ślad za nią. W przeciwieństwie do niej nie miał kastetów, skupił się więc na tym, by działać niczym cień. Tam gdzie ona uderzała, tam Słowik zaraz wyprowadzał kolejny cios. Jeśli uda im się podziurawić ich jak szwajcarski ser - tym lepiej. Miał też tylko nadzieję, że Lark po zorientowaniu się że coś działo się również za nią, nie postanowi przywalić mu tym kastetem w pysk. Nie byłoby to zbyt przyjemne, a kto jak kto - ale on wiedział na ten temat aż zbyt wiele.
Rene Dubois
The Liberty Individual Trouble Seeker
Re: Biblioteka Carnegie Branch
Pią Lis 13, 2020 2:47 pm
Pią Lis 13, 2020 2:47 pm
Skończył udzielać korepetycje w tej części miasta i właśnie wracał do domu, gdy gdzieś w pobliżu zaczęło się robić głośno. Krzyki i inne odgłosy niosły się parę ulic dalej i zatrzymały rudego Francuza wpół kroku. Kolejne zamieszki. Ci ludzie nigdy niczego się nie nauczą. Powinien teraz uciekać, albo chociaż szybszym krokiem skierować się w kierunku przeciwnym do tego skąd dochodziły nasilające się wrzaski. Coś złego się stało, a on ani nie miał broni ani powodu by się w tym udzielać. Chociaż czy aby na pewno..?
"Wypadałoby sprawdzić czy nie ma żadnych ofiar."
Na pewno jakieś były. Zawsze ktoś obrywał. Czasem nawet ginął. Za takich przynajmniej można było się pomodlić. Myślenie jedynie o własnym tyłku nigdy nie opłaciło się Dubois. Także chcąc tego czy nie, wyjął z kieszeni skórzanej kurtki różaniec, zacisnął w pięści i ruszył w stronę unoszącego się dymu i odgłosów walki. Nie musiał długo maszerować zanim jego oczom ukazały się płomienie. I ludzie. Widok ich w takim stanie skręcał chłopakowi wnętrzności. Powinien im pomóc! Ale co on mógł zrobić?
"Nie, to niewłaściwe podejście." skarcił się w myślach. Szybko wykonał znak krzyża i przycisnął ściśniętą w pięść dłoń do serca.
- O miłościwy Ojcze, pobłogosław tych, którzy umierają, pobłogosław tych wszystkich, którzy wkrótce staną z Tobą twarzą w twarz. Wierzymy, że uczyniłeś ze śmierci drzwi do życia wiecznego. Podtrzymuj w imię Twoje naszych braci i siostry, którzy są u kresu swego życia i zaprowadź ich bezpiecznie do domu życia wiecznego z Tobą... - wymruczał obserwując wszystko z, jak na razie, dostatecznie bezpiecznej odległości. Więcej zrobić nie mógł. To znaczy, pewnie przydałoby się wkroczenie do akcji, ratowanie tego i tych co się jeszcze dało, wezwanie pomocy albo chociaż uważanie by samemu nie zostać w to wszystko wciągniętym... ale to tylko drobiazgi niewarte uwagi.
"Wypadałoby sprawdzić czy nie ma żadnych ofiar."
Na pewno jakieś były. Zawsze ktoś obrywał. Czasem nawet ginął. Za takich przynajmniej można było się pomodlić. Myślenie jedynie o własnym tyłku nigdy nie opłaciło się Dubois. Także chcąc tego czy nie, wyjął z kieszeni skórzanej kurtki różaniec, zacisnął w pięści i ruszył w stronę unoszącego się dymu i odgłosów walki. Nie musiał długo maszerować zanim jego oczom ukazały się płomienie. I ludzie. Widok ich w takim stanie skręcał chłopakowi wnętrzności. Powinien im pomóc! Ale co on mógł zrobić?
"Nie, to niewłaściwe podejście." skarcił się w myślach. Szybko wykonał znak krzyża i przycisnął ściśniętą w pięść dłoń do serca.
- O miłościwy Ojcze, pobłogosław tych, którzy umierają, pobłogosław tych wszystkich, którzy wkrótce staną z Tobą twarzą w twarz. Wierzymy, że uczyniłeś ze śmierci drzwi do życia wiecznego. Podtrzymuj w imię Twoje naszych braci i siostry, którzy są u kresu swego życia i zaprowadź ich bezpiecznie do domu życia wiecznego z Tobą... - wymruczał obserwując wszystko z, jak na razie, dostatecznie bezpiecznej odległości. Więcej zrobić nie mógł. To znaczy, pewnie przydałoby się wkroczenie do akcji, ratowanie tego i tych co się jeszcze dało, wezwanie pomocy albo chociaż uważanie by samemu nie zostać w to wszystko wciągniętym... ale to tylko drobiazgi niewarte uwagi.
Wstała rano, odbyła poranną toaletę, ubrała się i zrobiła lekki makijaż. Na śniadanie zjadła typowo płatki zbożowe, a na drugie do pracy wzięła kanapki i jabłka. Do miejsca pracy udała się ze swoim zwyczajowym niewzruszonym nastawieniem. I tak pewnie wyglądałby standardowy dzień w małym Riverdale. Wszyscy jednak wiedzieli, że to miasteczko dawno stanęło na głowie, a dniom pracy funkcjonariuszy policji daleko było do idealnych. Nie można było nawet spokojnie obchodzić urodzin z bliskimi, bo na ulicach miały miejsce zamieszki i wzywało się kogo tylko można było do zaprowadzenia porządku. Czasami Ichika naprawdę zastanawiała się, jakim cudem to miasto jeszcze nie padło. Japończycy byli znacznie mniej kłopotliwi, jeśli chodziło o rozwiązywanie konfliktów. Za to mieszkańcy Ameryki, zwłaszcza Kanady, a już w szczególności Riverdale… Naprawdę bywali problematyczni. I tak sobie pomyślała, że kiedyś pewien prezydent postawiłby im tu mur tak specyficzny, tak imponujący, tak zacny że zostając ze sobą sam na sam, sami szybko by się powybijali. Potem może ostałyby się jakieś normalne jednostki mogące stworzyć własne w miarę stabilne społeczeństwo i to pewnie rozwiązałoby sprawę. Obecnie nie miała zbytnio pomysłu, jak wojsko czy policja miałyby to wszystko same naprawić. Nie tylko w ciemnych uliczkach, ale i w miejscach publicznych szerzyły się akty agresji, korupcja i liczne kradzieże. Ciężko byłoby to załatwić to komuś mającemu tak ograniczone zasoby.
Tak czy siak, dla niej był to dzień jak każdy inny. Była co prawda dopiero stażystką, ale mieszkała tu już tyle czasu, że zdążyła przyzwyczaić się do całej aury, którą emanowało miasto. Praca policjantki może do najprostszych nie należała, ale po skończonym dniu pracy Chika wracała do domu – choć dość zmęczona – to usatysfakcjonowana. Chciała czynić ten świat lepszym, żeby małolaty czasem nie wpadały na takich pojebów jak ona. Nie mogła sobie wymarzyć lepszej pracy.
Na miejscu pojawiła się zupełnie przypadkowo, bowiem przywołały ją charakterystyczne dźwięki. Ciężko byłoby pomylić je z czymkolwiek innym. Przybiegła więc co sił w nogach, starając się zachować zimną krew, choć zawsze było to trudne, kiedy szło o takie sprawy. W końcu, ludzie często umierali w trakcie podobnych sytuacji. Czasami nawet masowo.
Logiczne wydawało się odebranie pistolet od innego funkcjonariusza, więc wyszła od lewej do radiowozu. Nic innego nie mogła przecież zrobić. Wzięła wspomnianą broń i przyczaiła się przy radiowozie. Starając się, by nikt jej nie trafił, próbowała wybadać sytuację i poświęciła chwilę na rozejrzenie się w tłumie, na tyle ile widoczność jej pozwalała.
Tak czy siak, dla niej był to dzień jak każdy inny. Była co prawda dopiero stażystką, ale mieszkała tu już tyle czasu, że zdążyła przyzwyczaić się do całej aury, którą emanowało miasto. Praca policjantki może do najprostszych nie należała, ale po skończonym dniu pracy Chika wracała do domu – choć dość zmęczona – to usatysfakcjonowana. Chciała czynić ten świat lepszym, żeby małolaty czasem nie wpadały na takich pojebów jak ona. Nie mogła sobie wymarzyć lepszej pracy.
Na miejscu pojawiła się zupełnie przypadkowo, bowiem przywołały ją charakterystyczne dźwięki. Ciężko byłoby pomylić je z czymkolwiek innym. Przybiegła więc co sił w nogach, starając się zachować zimną krew, choć zawsze było to trudne, kiedy szło o takie sprawy. W końcu, ludzie często umierali w trakcie podobnych sytuacji. Czasami nawet masowo.
Logiczne wydawało się odebranie pistolet od innego funkcjonariusza, więc wyszła od lewej do radiowozu. Nic innego nie mogła przecież zrobić. Wzięła wspomnianą broń i przyczaiła się przy radiowozie. Starając się, by nikt jej nie trafił, próbowała wybadać sytuację i poświęciła chwilę na rozejrzenie się w tłumie, na tyle ile widoczność jej pozwalała.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach