▲▼
First topic message reminder :
Sporych rozmiarów park w centrum miasta. Został stworzony na wzór Central Parku w Nowym Yorku. Jest to chyba najpopularniejsze miejsce w mieście. Codziennie można tu spotkać ludzi biegających o tej samej porze, matki na spacerze z dziećmi, całe rodziny robiące piknik na zielonej trawie czy też pary siedzące na pobliskiej ławeczce i wzdychające do siebie. Jest to niezwykle przyjemne miejsce na odpoczynek. Zieleń dookoła pomaga odpocząć oku, a zapach kwiatów, które rosną dookoła przyjemnie łechta węch. Niezależnie od pory dnia można tu spotkać mnóstwo ludzi rozkoszujących się tym mały kawałkiem przyrody w środku miasta.
Sporych rozmiarów park w centrum miasta. Został stworzony na wzór Central Parku w Nowym Yorku. Jest to chyba najpopularniejsze miejsce w mieście. Codziennie można tu spotkać ludzi biegających o tej samej porze, matki na spacerze z dziećmi, całe rodziny robiące piknik na zielonej trawie czy też pary siedzące na pobliskiej ławeczce i wzdychające do siebie. Jest to niezwykle przyjemne miejsce na odpoczynek. Zieleń dookoła pomaga odpocząć oku, a zapach kwiatów, które rosną dookoła przyjemnie łechta węch. Niezależnie od pory dnia można tu spotkać mnóstwo ludzi rozkoszujących się tym mały kawałkiem przyrody w środku miasta.
Ruszyła za nim, śmiejąc się nawet cicho na ten drobny żart z jego strony. Wydawał on się jeszcze zabawniejszy, kiedy miało się świadomość, że procent przestępczości w Riverdale City był zaskakująco niski. I mogła chichotać sobie swobodnie, choćby przez tych kilka sekund, bo nie było niczego, co wybiłoby ją z rytmu. W duchu dziękowała bogom, że Laverne nie próbował ująć jej pod ramię czy zaproponować innej formy stałego kontaktu fizycznego. Nie wiedziała jak w tej sytuacji zareagowałoby jej serce podatne na wszystko jak to świnki morskiej i, przynajmniej jak na razie, nie zamierzała sprawdzać. Zresztą, czemu miałby to w ogóle robić?! Wyszli tylko na luźny posiłek, pogadać jak znajomi, co ona sobie myślała, mając w głowie takie wyobrażenia? Zresztą, kto by chciał w ogóle, bo na pewno nie on. Wyglądała jakby mogła być jego dużo młodszą siostrą albo siostrzenicą, nie miała piersi, a tę konkretną sukienkę włożyła tylko żeby udawać, że ma biodra.
Ledwie tak się zganiła w myślach, a on już przybywał z odsieczą - kompletnie nieświadomie, ale jednak. Podrapała się lekko po policzku na ten owinięty w pytanie komplement.
- Niekoniecznie. Dziękuję - uśmiechnęła się delikatnie. Przecież jej nikt nie prawił komplementów, chyba że ojciec czy nieliczne koleżanki ze szkoły. Wszystko tylko dlatego, że przecież nie rozmawiała z nikim na tyle długo, żeby coś takiego usłyszeć, nie wpadała w odpowiednie okoliczności, no i... wiecznie ukrywała twarz to pod lawiną włosów, to odwracając się gdzie się dało. - Brzydko się przyznam, ż-ż-że nie jestem tak do końca... bez.
Puder na nosie i podbródku robił swoje. Niby był transparentny kolorem, miał jedynie za zadanie uniewidocznić pory i zmatowić, ale jednak był. Jak tak teraz myślała, mogła jednak nałożyć jakiś lżejszy makijaż, przynajmniej wiedziałaby, że nikt nie zauważy różowych policzków, pojawiających się przy każdym wymówionym przez Remora słowie. Jakby tak przestał strzelać w nią komplementami i znów zahaczył o coś... coś.
Postanowiła niczego nie mówić - nie żeby to było coś nowego w jakiejkolwiek sytuacji - kiedy zaczął wyciągać swoje rzeczy z samochodu. Biorąc pod uwagę reakcje niektórych osób w takich wypadkach, mógłby się jakoś gwałtownie podnieść i jeszcze uderzyć głową o dach samochodu czy inne cholerstwo. Wyglądało na to, że zapomniał marynarki i nawet odetchnęła cicho z ulgą, kiedy okazało się, że to nie było nic aż tak poważnego (ani nic dla niej), ale ten facet zaskoczył ją tego dnia już tak wiele razy i chyba wcale nie zamierzał przestawać. Kwiaty. Kalie. Pamiętała jeszcze wszystkie te popularne i śliczne kwiaty z momentów pracy w kwiaciarni ciotki w Kopenhadze. Kalie jakoś nigdy nie spadły poniżej czołowej piętnastki, choć ludzie nieumiejętnie kupowali je zwykle w wiązankach żałobnych.
Chyba wolała je dostać w takich okolicznościach. Były w stanie powiedzieć wiele miłych rzeczy. Słowo ciotki Caroline!
- Ja... bababababardzo dziękuję, nigdy nie dostałam kwiatów - miała wrażenie, że ten wieczór zaraz zacznie być festiwalem wywoływania u niej zawstydzenia. W pozytywnym, rzecz jasna, tego słowa znaczeniu, ale jednak. Już teraz czuła, że serce wali jej jak po przebiegnięciu maratonu, a co by było, gdyby jeszcze na powitanie postanowił ująć jej dłoń i złożyć w powietrzu tuż nad kłykciami słodki pocałunek, i- o bogowie, wyobrażała sobie chyba za dużo. To tylko kwiaty. Prawda? Nie było żadnych powodów ku jej zawstydzeniu, symbolizowały wdzięczność i przyjaźń! I co z tego, że inna symbolika przedstawiała żółte kalie jako mówiące: "jestem zazdrosny i umrę jeśli mnie odrzucisz"? - Am... mogę spytać, czy chciałeś coś konkretnego mi nimi przekazać? ZNACZY, BO KALIE SĄ CZASEM KUPOWANE NA POGRZEBY I AHAHAHAHAHAHA, N-NIEWAŻNE. Za-zapomnij!
I co zrobiła? Po prostu odwróciła łeb bokiem, wyciągając drżące dłonie bo bukiet. Nadal było jej paskudnie miło, a i nie był to taki upominek, którego przyjęcie byłoby zbytnim posunięciem. Kwiaty były urocze, przyjemne, niezobowiązujące. Nie były diamentami zamkniętymi w złotych kolczykach, sportowym samochodem ani niczym podobnym. Kalie były chyba całkiem kosztowne jak na kolorowe gałązki, ale przywykła do myśli, że stał przed nią ktoś, kto ceną nie musiał się przejmować. - To... idziemy na piechotę czy może trzeba jechać?
Idealne wybrnięcie z tematu, Hansen.
Ledwie tak się zganiła w myślach, a on już przybywał z odsieczą - kompletnie nieświadomie, ale jednak. Podrapała się lekko po policzku na ten owinięty w pytanie komplement.
- Niekoniecznie. Dziękuję - uśmiechnęła się delikatnie. Przecież jej nikt nie prawił komplementów, chyba że ojciec czy nieliczne koleżanki ze szkoły. Wszystko tylko dlatego, że przecież nie rozmawiała z nikim na tyle długo, żeby coś takiego usłyszeć, nie wpadała w odpowiednie okoliczności, no i... wiecznie ukrywała twarz to pod lawiną włosów, to odwracając się gdzie się dało. - Brzydko się przyznam, ż-ż-że nie jestem tak do końca... bez.
Puder na nosie i podbródku robił swoje. Niby był transparentny kolorem, miał jedynie za zadanie uniewidocznić pory i zmatowić, ale jednak był. Jak tak teraz myślała, mogła jednak nałożyć jakiś lżejszy makijaż, przynajmniej wiedziałaby, że nikt nie zauważy różowych policzków, pojawiających się przy każdym wymówionym przez Remora słowie. Jakby tak przestał strzelać w nią komplementami i znów zahaczył o coś... coś.
Postanowiła niczego nie mówić - nie żeby to było coś nowego w jakiejkolwiek sytuacji - kiedy zaczął wyciągać swoje rzeczy z samochodu. Biorąc pod uwagę reakcje niektórych osób w takich wypadkach, mógłby się jakoś gwałtownie podnieść i jeszcze uderzyć głową o dach samochodu czy inne cholerstwo. Wyglądało na to, że zapomniał marynarki i nawet odetchnęła cicho z ulgą, kiedy okazało się, że to nie było nic aż tak poważnego (ani nic dla niej), ale ten facet zaskoczył ją tego dnia już tak wiele razy i chyba wcale nie zamierzał przestawać. Kwiaty. Kalie. Pamiętała jeszcze wszystkie te popularne i śliczne kwiaty z momentów pracy w kwiaciarni ciotki w Kopenhadze. Kalie jakoś nigdy nie spadły poniżej czołowej piętnastki, choć ludzie nieumiejętnie kupowali je zwykle w wiązankach żałobnych.
Chyba wolała je dostać w takich okolicznościach. Były w stanie powiedzieć wiele miłych rzeczy. Słowo ciotki Caroline!
- Ja... bababababardzo dziękuję, nigdy nie dostałam kwiatów - miała wrażenie, że ten wieczór zaraz zacznie być festiwalem wywoływania u niej zawstydzenia. W pozytywnym, rzecz jasna, tego słowa znaczeniu, ale jednak. Już teraz czuła, że serce wali jej jak po przebiegnięciu maratonu, a co by było, gdyby jeszcze na powitanie postanowił ująć jej dłoń i złożyć w powietrzu tuż nad kłykciami słodki pocałunek, i- o bogowie, wyobrażała sobie chyba za dużo. To tylko kwiaty. Prawda? Nie było żadnych powodów ku jej zawstydzeniu, symbolizowały wdzięczność i przyjaźń! I co z tego, że inna symbolika przedstawiała żółte kalie jako mówiące: "jestem zazdrosny i umrę jeśli mnie odrzucisz"? - Am... mogę spytać, czy chciałeś coś konkretnego mi nimi przekazać? ZNACZY, BO KALIE SĄ CZASEM KUPOWANE NA POGRZEBY I AHAHAHAHAHAHA, N-NIEWAŻNE. Za-zapomnij!
I co zrobiła? Po prostu odwróciła łeb bokiem, wyciągając drżące dłonie bo bukiet. Nadal było jej paskudnie miło, a i nie był to taki upominek, którego przyjęcie byłoby zbytnim posunięciem. Kwiaty były urocze, przyjemne, niezobowiązujące. Nie były diamentami zamkniętymi w złotych kolczykach, sportowym samochodem ani niczym podobnym. Kalie były chyba całkiem kosztowne jak na kolorowe gałązki, ale przywykła do myśli, że stał przed nią ktoś, kto ceną nie musiał się przejmować. - To... idziemy na piechotę czy może trzeba jechać?
Idealne wybrnięcie z tematu, Hansen.
Kalie miały przeróżną symbolikę, choć większość ludzi nie zwracała na to uwagi. Laverne był jednak artystą i byłby to jego osobisty afront, gdyby wybrał coś takiego bez chwili zastanowienia. Kolor żółty po prostu mu się podobał, jakkolwiek był również mężczyzną zazdrosnym. Nienawidził się dzielić pewnymi rzeczami, był terytorialny i czasami reagował impulsywnie - ale to już tylko w skrajnych przypadkach.
— Z pewnością nie ma to żadnej konotacji z jakimkolwiek pogrzebem — zapewnił rzeczowo, zakładając marynarkę i zamykając samochód. Zaskoczyła go tym pytaniem bo do tej pory sądził, że mało kto w tych czasach myślał o takich rzeczach. Przeszedł na chodnik i odetchnął głęboko, starając się zebrać myśli.
Gdzieś obok stado gołębi zerwało się do lotu, zatoczyły krąg i osiadły na gzymsie kamienicy po drugiej stronie ulicy. Czuł zapach docierający z mijanych po drodze ciasnych lokali gastronomicznych, co jakiś czas słychać było odgłosy bawiących się dzieci ze skwerów do których prowadziły wysokie, stare bramy i prześwity. Zawiesił się w tym wszystkim, ale nie zapomniał o tym, że nadal miał do udzielenia kilka odpowiedzi.
— Niektórzy mówią, że kalie przynoszą nieszczęście. Ja uważam, że to bzdura. Jak kwiaty mogą przynosić nieszczęście? — zapytał retorycznie, marszcząc brwi w niezrozumieniu. Irytowały go zabobony, dorabianie wielkich, wyniosłych teorii bez pokrycia i brak przemyślenia wydawanych przez co poniektórych ludzi osądów. Niby rozmawiali tylko o florystyce, ale była to ledwie przyczynka do spraw ważniejszych, na które pewni ludzie porywali się w ciemno.
— Ad rem - kalia ma różne znaczenie. Ja wybrałem je przez wzgląd na ich prostotę. Są tak piękne, że nie potrzebują dodatkowej obudowy w postaci fantazyjnych liści, przebarwień czy ekwilibrystycznych dekoracji. Oczywiście umrę, jeśli mnie odrzucisz.
Nie wiedział, że Amalie myślała o tym chwilę wcześniej. Dodał to już jako żart, znał tę interpretację tego kwiatu i zażartował dla rozładowanie atmosfery. Przez moment było cicho, Remor skręcił w lewo prowadząc dalej, w głąb starej części miasta. Tu ruch był zdecydowanie mniejszy, zabudowa bardziej wiekowa. Dzielnica nie opływała w przepych, więc on w swoim skrojonym na zamówienie garniturze wyróżniał się trochę spośród przechodniów; nie, żeby jego niepełne dwa metry wzrostu wcale nie były wystarczającym do tego powodem.
— Jesteśmy niedaleko — poinformował ją krótko. Zatrzymali się na przejściu dla pieszych, cierpliwie czekając na zielone. Słońce było już poza horyzontem, jedynie ciepłe złotawe refleksy odbijały się jeszcze od uchylonych okien na wyższych piętrach. Po drugiej stronie ulicy w wąskim prześwicie między budynkami jakaś kobieta wieszała pranie, żywo dyskutując z sąsiadką palącą na balkonie. Laverne lubił to miejsce i stety niestety - na ogół zaglądał tutaj sam. Nie zaprosił Hansen do restauracji w centrum, do której rezerwację należało zrobić co najmniej na kilka tygodni przed przyjściem, ale do niepozornego, ledwo dostrzegalnego z ulicy lokalu z zaledwie kilkoma stolikami wystawionymi na zewnątrz. Znajdował się w jednym z tych ukrytych przejść oddzielających od siebie stare kamienice, a cały front stanowiła żywo ruda cegła z pnącym się wysoko dzikim winem. Od jego ostatniej wizyty tutaj przybyło kilka ceramicznych donic z kwiatami, ledwo upchnięta w tej ciasnocie pergola i ktoś pokusił się nawet o rozwieszenie kolorowych lampek choinkowych. Nic do siebie nie pasowało, wyglądało to raczej jak pstrokaty wycinek z kolorowej gazety pośród całej otaczającej go szarości. Remor zatrzymał się i obrócił w jej stronę, nie uśmiechając się jeszcze, ale z przymrużonymi oczami, jakby po drodze zgubił jakiś ogromny ciężar.
— Mam nadzieję, że lubisz domowe curry.
[z/t x 2]
— Z pewnością nie ma to żadnej konotacji z jakimkolwiek pogrzebem — zapewnił rzeczowo, zakładając marynarkę i zamykając samochód. Zaskoczyła go tym pytaniem bo do tej pory sądził, że mało kto w tych czasach myślał o takich rzeczach. Przeszedł na chodnik i odetchnął głęboko, starając się zebrać myśli.
Gdzieś obok stado gołębi zerwało się do lotu, zatoczyły krąg i osiadły na gzymsie kamienicy po drugiej stronie ulicy. Czuł zapach docierający z mijanych po drodze ciasnych lokali gastronomicznych, co jakiś czas słychać było odgłosy bawiących się dzieci ze skwerów do których prowadziły wysokie, stare bramy i prześwity. Zawiesił się w tym wszystkim, ale nie zapomniał o tym, że nadal miał do udzielenia kilka odpowiedzi.
— Niektórzy mówią, że kalie przynoszą nieszczęście. Ja uważam, że to bzdura. Jak kwiaty mogą przynosić nieszczęście? — zapytał retorycznie, marszcząc brwi w niezrozumieniu. Irytowały go zabobony, dorabianie wielkich, wyniosłych teorii bez pokrycia i brak przemyślenia wydawanych przez co poniektórych ludzi osądów. Niby rozmawiali tylko o florystyce, ale była to ledwie przyczynka do spraw ważniejszych, na które pewni ludzie porywali się w ciemno.
— Ad rem - kalia ma różne znaczenie. Ja wybrałem je przez wzgląd na ich prostotę. Są tak piękne, że nie potrzebują dodatkowej obudowy w postaci fantazyjnych liści, przebarwień czy ekwilibrystycznych dekoracji. Oczywiście umrę, jeśli mnie odrzucisz.
Nie wiedział, że Amalie myślała o tym chwilę wcześniej. Dodał to już jako żart, znał tę interpretację tego kwiatu i zażartował dla rozładowanie atmosfery. Przez moment było cicho, Remor skręcił w lewo prowadząc dalej, w głąb starej części miasta. Tu ruch był zdecydowanie mniejszy, zabudowa bardziej wiekowa. Dzielnica nie opływała w przepych, więc on w swoim skrojonym na zamówienie garniturze wyróżniał się trochę spośród przechodniów; nie, żeby jego niepełne dwa metry wzrostu wcale nie były wystarczającym do tego powodem.
— Jesteśmy niedaleko — poinformował ją krótko. Zatrzymali się na przejściu dla pieszych, cierpliwie czekając na zielone. Słońce było już poza horyzontem, jedynie ciepłe złotawe refleksy odbijały się jeszcze od uchylonych okien na wyższych piętrach. Po drugiej stronie ulicy w wąskim prześwicie między budynkami jakaś kobieta wieszała pranie, żywo dyskutując z sąsiadką palącą na balkonie. Laverne lubił to miejsce i stety niestety - na ogół zaglądał tutaj sam. Nie zaprosił Hansen do restauracji w centrum, do której rezerwację należało zrobić co najmniej na kilka tygodni przed przyjściem, ale do niepozornego, ledwo dostrzegalnego z ulicy lokalu z zaledwie kilkoma stolikami wystawionymi na zewnątrz. Znajdował się w jednym z tych ukrytych przejść oddzielających od siebie stare kamienice, a cały front stanowiła żywo ruda cegła z pnącym się wysoko dzikim winem. Od jego ostatniej wizyty tutaj przybyło kilka ceramicznych donic z kwiatami, ledwo upchnięta w tej ciasnocie pergola i ktoś pokusił się nawet o rozwieszenie kolorowych lampek choinkowych. Nic do siebie nie pasowało, wyglądało to raczej jak pstrokaty wycinek z kolorowej gazety pośród całej otaczającej go szarości. Remor zatrzymał się i obrócił w jej stronę, nie uśmiechając się jeszcze, ale z przymrużonymi oczami, jakby po drodze zgubił jakiś ogromny ciężar.
— Mam nadzieję, że lubisz domowe curry.
[z/t x 2]
Cholerna banda biedaków.
Jego umysł sam z siebie podsunął mu najwłaściwsze określenie, gdy zrezygnowane spojrzenie złotych tęczówek śledziło rozpościerający się przed nim i wyjątkowo hałaśliwy tłum, ponad którym wznosiły się dość spore, zapisane ręcznie tablice. To miał być dzień jak co dzień i nic nie wskazywało na to, by cokolwiek miało zakłócić jego plany. Właściwie zmierzając na miejsce spotkania w centrum miasta, był w całkiem dobrym humorze, biorąc pod uwagę, że z założenia czekała na niego dobra zabawa. Ze zniecierpliwieniem zerknął na zegarek w telefonie, gdy przechadzający się w tę i z powrotem protestujący, nie byli skorzy ustąpić mu miejsca. Prawdę mówiąc, nie wyraził żadnego zainteresowania tym, co właśnie próbowali sobą reprezentować – na tę chwilę chciał po prostu przejść dalej, ale najwidoczniej zabarykadowanie drogi akurat w tym konkretnym miejscu miało doprowadzić do zmian na świecie.
Jake mimowolnie rozejrzał się dookoła, jakby usiłował znaleźć inne wyjście z sytuacji albo po prostu rozejrzeć się za jakąś jedną luką, dzięki której nie zbliżyłby się do tego plebsu bliżej niż było to konieczne. Nawet nie próbował wyobrazić sobie tanich ubrań ocierających się o materiał jego markowych ciuchów albo – co gorsze – zahaczających o jakiś fragment odsłoniętej skóry.
Ktoś powinien zrobić z tym porządek.
W tym całym zamieszaniu nie był jednak w stanie dostrzec żadnej policji – albo była w drodze, albo nikt nie odważył się przerwać tej walki o szczytny cel. Jakikolwiek powód by się nie znalazł, Raven nie mógł powstrzymać się od ciężkiego westchnięcia, zanim zdecydował się na pokonanie pierwszego kroku w stronę tłumu.
― Przepraszam, mógłbym przejść? ― podniósł głos na tyle, by ten został usłyszany wśród całej tej wrzawy. Zamiast odpowiedzi, doczekał się głośnego wrzasku niemalże prosto w ucho.
― ŚMIERĆ ROWERZYSTOM.
Trzeba przyznać, że był dość radykalny.
Ciemnowłosy od razu przesunął się w bok, jakby został odepchnięty przez silną falę dźwiękową. Spróbował kolejny raz i kolejny, jednak zamiast tego dorobił się przytkanego od hałasu ucha i kilka razy zarobił z łokcia; to w ramię, to w bok. Uderzenia nie były bolesne, były wkurwiające, zważywszy na to, że bydło, z którym starał się współpracować, było zupełnie niepodatne na jakiekolwiek prośby.
Pod wpływem impulsu wyciągnął z kieszeni telefon, całkiem sprawnie wyszukując w nim opcję nagrywania. Uznał, że będzie to idealny dowód dla władz, gdyby przypadkiem któryś z tych ograniczonych umysłowo biedaków miał uniknąć kary. Nic dziwnego, że nie mieli nic lepszego do roboty, skoro brak pieniędzy zmuszał ich do znajdowania sobie rozrywki w utrudnianiu życia innym. Gdyby nie to, być może dwójka wygrażających się pięściami bab, spędzałaby własnie czas na pobycie w SPA czy u kosmetyczki, co swoją drogą niewątpliwie by im się przydało – wystarczyło spojrzeć na te buraczane policzki, które w życiu nie miały okazji wchłonąć porządniejszego kremu. O'Brien przez moment zastanawiał się, czy nie powinien ufundować im wszystkim jakiejś lepszej opcji na spędzenie czasu, jednak rozmyślił się w chwili, w której baner huknął o ziemię tuż pod jego nogami, zmuszając go do cofnięcia się o krok.
― Co za cyrk ― wymruczał pod nosem, opuszczając telefon. Teraz już nie przez obiektyw przyglądając się kobietom, które zaciekle parły w jego stronę, niczym dwa rozwścieczone bawoły.
― Co za tupet!
― Myślisz, że kto ci pozwolił to nagrywać, gówniarzu?! Że to niby takie zabawne, hęę?!
Nie tak jak twoja morda.
Należało pamiętać, że był kulturalnym paniczem z dobrego domu, dlatego podobny komentarz nie opuścił jego ust, nawet jeśli ktoś, kto stanowił zagrożenie dla ludzi na pewno na takowy zasługiwał. Prawdę mówiąc, chłopak nie miał najmniejszej ochoty na wdawanie się w bliższą interakcję z agresywnymi przypadkami. Dość szybko obrócił się na pięcie i ruszył wzdłuż tłumu żwawszym krokiem, przez co pulchna ręka, która wystrzeliła w jego stronę, zamiast zacisnąć się na jego ubraniu, zdołała chwycić jedynie powietrze.
― ZATRZYMAĆ GO.
Usłyszał jeszcze krzyk za plecami. Prawdopodobnie, gdyby obrócił się za siebie, zobaczyłby, że jeszcze przez chwilę jedna z kobiet próbowała go dogonić. Nikt jednak nie zareagował na jej prośby, a złotooki utkwiwszy wzrok w wyświetlaczu, wystukał krótką wiadomość o swoim spóźnieniu. Musiał znaleźć inną drogę.
Jego umysł sam z siebie podsunął mu najwłaściwsze określenie, gdy zrezygnowane spojrzenie złotych tęczówek śledziło rozpościerający się przed nim i wyjątkowo hałaśliwy tłum, ponad którym wznosiły się dość spore, zapisane ręcznie tablice. To miał być dzień jak co dzień i nic nie wskazywało na to, by cokolwiek miało zakłócić jego plany. Właściwie zmierzając na miejsce spotkania w centrum miasta, był w całkiem dobrym humorze, biorąc pod uwagę, że z założenia czekała na niego dobra zabawa. Ze zniecierpliwieniem zerknął na zegarek w telefonie, gdy przechadzający się w tę i z powrotem protestujący, nie byli skorzy ustąpić mu miejsca. Prawdę mówiąc, nie wyraził żadnego zainteresowania tym, co właśnie próbowali sobą reprezentować – na tę chwilę chciał po prostu przejść dalej, ale najwidoczniej zabarykadowanie drogi akurat w tym konkretnym miejscu miało doprowadzić do zmian na świecie.
Jake mimowolnie rozejrzał się dookoła, jakby usiłował znaleźć inne wyjście z sytuacji albo po prostu rozejrzeć się za jakąś jedną luką, dzięki której nie zbliżyłby się do tego plebsu bliżej niż było to konieczne. Nawet nie próbował wyobrazić sobie tanich ubrań ocierających się o materiał jego markowych ciuchów albo – co gorsze – zahaczających o jakiś fragment odsłoniętej skóry.
Ktoś powinien zrobić z tym porządek.
W tym całym zamieszaniu nie był jednak w stanie dostrzec żadnej policji – albo była w drodze, albo nikt nie odważył się przerwać tej walki o szczytny cel. Jakikolwiek powód by się nie znalazł, Raven nie mógł powstrzymać się od ciężkiego westchnięcia, zanim zdecydował się na pokonanie pierwszego kroku w stronę tłumu.
― Przepraszam, mógłbym przejść? ― podniósł głos na tyle, by ten został usłyszany wśród całej tej wrzawy. Zamiast odpowiedzi, doczekał się głośnego wrzasku niemalże prosto w ucho.
― ŚMIERĆ ROWERZYSTOM.
Trzeba przyznać, że był dość radykalny.
Ciemnowłosy od razu przesunął się w bok, jakby został odepchnięty przez silną falę dźwiękową. Spróbował kolejny raz i kolejny, jednak zamiast tego dorobił się przytkanego od hałasu ucha i kilka razy zarobił z łokcia; to w ramię, to w bok. Uderzenia nie były bolesne, były wkurwiające, zważywszy na to, że bydło, z którym starał się współpracować, było zupełnie niepodatne na jakiekolwiek prośby.
Pod wpływem impulsu wyciągnął z kieszeni telefon, całkiem sprawnie wyszukując w nim opcję nagrywania. Uznał, że będzie to idealny dowód dla władz, gdyby przypadkiem któryś z tych ograniczonych umysłowo biedaków miał uniknąć kary. Nic dziwnego, że nie mieli nic lepszego do roboty, skoro brak pieniędzy zmuszał ich do znajdowania sobie rozrywki w utrudnianiu życia innym. Gdyby nie to, być może dwójka wygrażających się pięściami bab, spędzałaby własnie czas na pobycie w SPA czy u kosmetyczki, co swoją drogą niewątpliwie by im się przydało – wystarczyło spojrzeć na te buraczane policzki, które w życiu nie miały okazji wchłonąć porządniejszego kremu. O'Brien przez moment zastanawiał się, czy nie powinien ufundować im wszystkim jakiejś lepszej opcji na spędzenie czasu, jednak rozmyślił się w chwili, w której baner huknął o ziemię tuż pod jego nogami, zmuszając go do cofnięcia się o krok.
― Co za cyrk ― wymruczał pod nosem, opuszczając telefon. Teraz już nie przez obiektyw przyglądając się kobietom, które zaciekle parły w jego stronę, niczym dwa rozwścieczone bawoły.
― Co za tupet!
― Myślisz, że kto ci pozwolił to nagrywać, gówniarzu?! Że to niby takie zabawne, hęę?!
Nie tak jak twoja morda.
Należało pamiętać, że był kulturalnym paniczem z dobrego domu, dlatego podobny komentarz nie opuścił jego ust, nawet jeśli ktoś, kto stanowił zagrożenie dla ludzi na pewno na takowy zasługiwał. Prawdę mówiąc, chłopak nie miał najmniejszej ochoty na wdawanie się w bliższą interakcję z agresywnymi przypadkami. Dość szybko obrócił się na pięcie i ruszył wzdłuż tłumu żwawszym krokiem, przez co pulchna ręka, która wystrzeliła w jego stronę, zamiast zacisnąć się na jego ubraniu, zdołała chwycić jedynie powietrze.
― ZATRZYMAĆ GO.
Usłyszał jeszcze krzyk za plecami. Prawdopodobnie, gdyby obrócił się za siebie, zobaczyłby, że jeszcze przez chwilę jedna z kobiet próbowała go dogonić. Nikt jednak nie zareagował na jej prośby, a złotooki utkwiwszy wzrok w wyświetlaczu, wystukał krótką wiadomość o swoim spóźnieniu. Musiał znaleźć inną drogę.
Kupiła ryby, kupiła chleb. Ryby dla siebie, ewentualnie do bicia ludzi po mordach, bo #sentyment #wspomnienia, a chleb żeby na nielegalu karmić ptaki. Serio, Mio Amakawa, ta mała cholera, grzeczna dziewczynka, bułeczka z okładek lolicich magazynów, rzucała kawałki chleba kaczkom w stawie, gołębiom na glebie i wróblom na niebie. Znaczy no dobra, to pierwsze i ostatnie to tam jeszcze, ale gołębie szkodniki jebane, szczury skrzydlate, srający wszędzie kryminaliści? Halo, somebody stop her.
Czy mogło być coś zabawniejszego niż jedna postać otoczona bandą psów? Cóż, pewnie tak. Niemniej gdy białowłosy panicz Black szedł dróżką w parku, ludzie momentalnie schodzili na bok, by przepuścić jego i pięć grzecznie idących na smyczy psów. Maioris jako najstarszy trzymał się z przodu, zupełnie jakby chciał tym samym pokazać kto tak naprawdę tuż po Saturnie rządzi w tym stadzie. Z prawej strony chłopaka trzymały się dwa wyrośnięte wilki w kontrastujących ze sobą kolorach bieli i czerni. Urodzinowy prezent od Boo. Z lewej energicznym krokiem szedł rozglądający się na wszystkie strony husky, podczas gdy nieco bardziej z tyłu trzymał się spokojny Shiba, który chyba miał ochotę po prostu wrócić do domu i walnąć się na kanapę. Brakowało jedynie nadwyraz energicznego Marsa.
I Mercury'ego, który wolał zostać w rezydencji i omawiać z ojcem sprawę otworzenia nowego ośrodka szkoleniowego w Seoulu.
Zamiast niego towarzyszył mu jednak ktoś inny.
— Hej Saturn, spójrz! — Sky wyrwał do przodu, momentalnie pokazując bratu zrobione zdjęcie jednego z parkowych kwiatów. Co za grzeczny dzieciak. Zamiast go zerwać, wolał go sfotografować.
— Na pewno nie potrzebujesz pomocy?
— Spokojnie. Charles kontroluje nas zza pleców.
I rzeczywiście wystarczyło obrócić się w tył by dostrzec podążającego za nimi kamerdynera i dwóch ochroniarzy. Zero spokoju w tym mieście.
I Mercury'ego, który wolał zostać w rezydencji i omawiać z ojcem sprawę otworzenia nowego ośrodka szkoleniowego w Seoulu.
Zamiast niego towarzyszył mu jednak ktoś inny.
— Hej Saturn, spójrz! — Sky wyrwał do przodu, momentalnie pokazując bratu zrobione zdjęcie jednego z parkowych kwiatów. Co za grzeczny dzieciak. Zamiast go zerwać, wolał go sfotografować.
— Na pewno nie potrzebujesz pomocy?
— Spokojnie. Charles kontroluje nas zza pleców.
I rzeczywiście wystarczyło obrócić się w tył by dostrzec podążającego za nimi kamerdynera i dwóch ochroniarzy. Zero spokoju w tym mieście.
Dzień nie należał do najgorszych, a Ana nie miała dzisiaj żadnych obowiązków, więc razem z Dakotą postanowili wykorzystać ten czas na jogging po okolicy. Albo może.. to Dakota tak postanowił, wyciągając dziewczynę nieco na siłę.
- Dobrze wiesz, że wolę ćwiczyć na siłowni. - mruknęła, z trudem poprawiając wysoki kucyk na głowie, jednocześnie w jednej z dłoni trzymając małą butelkę wody.
Gdy przebiegali przez park, jej uwagę zwróciła drobna dziewczyna, która rozrzucała chleb ptactwu zebranemu dookoła niej. Wolną ręką pociągnęła Dakotę za rękaw luźnej bluzy, oczy wciąż wieszając na dokarmiaczu. Nie mogła się powstrzymać od zmarszczenia brwi i skomentowania tej sceny.
- Ludzie serio jeszcze to robią, skoro tak głośno o tym, że nie powinno się karmić ptaków chlebem? - mruknęła pod nosem, kierując wzrok na towarzysza, nieco zwalniając.
- Dobrze wiesz, że wolę ćwiczyć na siłowni. - mruknęła, z trudem poprawiając wysoki kucyk na głowie, jednocześnie w jednej z dłoni trzymając małą butelkę wody.
Gdy przebiegali przez park, jej uwagę zwróciła drobna dziewczyna, która rozrzucała chleb ptactwu zebranemu dookoła niej. Wolną ręką pociągnęła Dakotę za rękaw luźnej bluzy, oczy wciąż wieszając na dokarmiaczu. Nie mogła się powstrzymać od zmarszczenia brwi i skomentowania tej sceny.
- Ludzie serio jeszcze to robią, skoro tak głośno o tym, że nie powinno się karmić ptaków chlebem? - mruknęła pod nosem, kierując wzrok na towarzysza, nieco zwalniając.
─ I wdychać smrody spoconych skarpet? ─ odsapnął, biegnąc obok niej ramię w ramię. ─ Na świeżym powietrzu inaczej się biega, bieżnia jest nudna.
Nie wyprzedzał jej, ani nie zostawał w tyle, dostosowywał się nieco do niej, ona do niego. Niby lubią czasem rywalizować, ale po cholerę, jak tu tak ładnie. Tu trawka, tu ochroniarze, tu kaczuszki, tu Black...
Wait, what. Blackowie na spacerze ze zwierzyńcem i obstawą? To niezła przeszkoda na deptaku.
Aczkolwiek zaraz obrócił głowę z pytającym wyrazem twarzy do Any, potem na niewysoką Azjatkę. I aż się zatrzymał, przystając tuż przy nieznajomej, po czym kucnął i ogarnął wzrokiem taflę wody, a potem na głos obwieścił swoje dalekosiężne plany:
─ Przyjdę tu ze wskaźnikiem pH.
Nie wyprzedzał jej, ani nie zostawał w tyle, dostosowywał się nieco do niej, ona do niego. Niby lubią czasem rywalizować, ale po cholerę, jak tu tak ładnie. Tu trawka, tu ochroniarze, tu kaczuszki, tu Black...
Wait, what. Blackowie na spacerze ze zwierzyńcem i obstawą? To niezła przeszkoda na deptaku.
Aczkolwiek zaraz obrócił głowę z pytającym wyrazem twarzy do Any, potem na niewysoką Azjatkę. I aż się zatrzymał, przystając tuż przy nieznajomej, po czym kucnął i ogarnął wzrokiem taflę wody, a potem na głos obwieścił swoje dalekosiężne plany:
─ Przyjdę tu ze wskaźnikiem pH.
Pogoda była całkiem znośna. Można było ubrać jeszcze koszulkę z krótkim rękawem, ale już trzeba było zmienić krótkie spodenki na długie, a na głowie miał czystą białą czapkę z daszkiem. Właśnie w takiej stylizacji szedł Fuse pochodzący z Chin. Mało kto o tym wiedział skąd pochodzi, bo tylko niektórzy się pytają o jego pochodzenie. Można by z nudów policzyć sobie na palcach ile to jest osób. Ostatnio spotkał się z powiedzeniem jednego Amerykanina albo Europejczyka, że wszyscy Azjaci wyglądają tak samo i ciężko ich rozróżnić kiedy szedł ulicą centrum miasta do księgarni, aby kupić książkę. Osobiście nie zgodził się z tym co powiedział tamten chłopak, bo można rozróżnić tylko trzeba znaleźć tą różnicę w ich wyglądzie. W sumie mógłby powiedzieć tak samo o ludziach z Kanady, że wyglądają tak samo, ale to trochę byłoby kłamstwem, bo amerykanie różnią się od siebie kolorem włosów, oczu i cery. A Azjaci nie mieli takiego urozmaicenia danego od Boga.. Związku z tym większość nastolatków wkraczających w okres buntu albo i nie zaczyna farbować włosy, żeby wyróżnić się z tłumu.
Właśnie tak było podobnie z Kakuei'em - może trochę pod wpływem kolegów - chciał wyróżnić się z tłumu i zaczął farbować włosy. Spotkał się z wieloma pozytywnymi ocenami o zmianie koloru włosów i wyglądał świetnie w białym, ale teraz nie było w tym nic świetnego. Dwa dni temu zauważył, że powoli mu odrosty widać i trzeba by było coś z tym zrobić, ale na chwilę obecną nie miał pieniędzy, aby kupić farbę do włosów.
Tak więc jego przydługawa czupryna lekko uniesiona się ku górze była biała z "czarnymi końcówkami."
W końcu usiadł na jednej z ławek, na przeciwko stawu gdzie stała grupka ludzi. Najwidoczniej czymś zajęta. Położył obok siebie swoją torbę, w której miał parę książek szkolnych i jedną nie związaną ze szkołą. Przez chwilę spoglądał na staw.
Właśnie tak było podobnie z Kakuei'em - może trochę pod wpływem kolegów - chciał wyróżnić się z tłumu i zaczął farbować włosy. Spotkał się z wieloma pozytywnymi ocenami o zmianie koloru włosów i wyglądał świetnie w białym, ale teraz nie było w tym nic świetnego. Dwa dni temu zauważył, że powoli mu odrosty widać i trzeba by było coś z tym zrobić, ale na chwilę obecną nie miał pieniędzy, aby kupić farbę do włosów.
Tak więc jego przydługawa czupryna lekko uniesiona się ku górze była biała z "czarnymi końcówkami."
W końcu usiadł na jednej z ławek, na przeciwko stawu gdzie stała grupka ludzi. Najwidoczniej czymś zajęta. Położył obok siebie swoją torbę, w której miał parę książek szkolnych i jedną nie związaną ze szkołą. Przez chwilę spoglądał na staw.
Ktoś przycupnął obok niej, więc jakoś tak nawet nie przejmując się tym, że pewnie zaraz zwróci jej uwagę, podsunęła chłopaczynie pieprzącej coś o niestworzonych urządzeniach kawałek chleba.
- Chcesz pokarmić ze mną? '^' - niewinne pytanie wyskoczyło z gardła Amakawy, by zaraz dostrzegła całą sforę psów, obstawę iiii czytobyliBlackowie? - Ooooo, czeeeeść, Saaaatuuuurn! Gdzie Makjuriiii?
Czy można było być gorszym debilem? Widzisz sławną osobę i nie oszczędzisz jej wszystkich patrzał wwiercających się w nią wzrokiem. Nie, wydrzesz mordę, bo cię mniej wiecej znają i ty też ich znasz, więc to tak, jakby byli twoimi bff.
- Chcesz pokarmić ze mną? '^' - niewinne pytanie wyskoczyło z gardła Amakawy, by zaraz dostrzegła całą sforę psów, obstawę iiii czytobyliBlackowie? - Ooooo, czeeeeść, Saaaatuuuurn! Gdzie Makjuriiii?
Czy można było być gorszym debilem? Widzisz sławną osobę i nie oszczędzisz jej wszystkich patrzał wwiercających się w nią wzrokiem. Nie, wydrzesz mordę, bo cię mniej wiecej znają i ty też ich znasz, więc to tak, jakby byli twoimi bff.
Z początku miał w planach po prostu wszystkich wyminąć. Większe grupy pojawiały się w parku za każdym razem, a Saturn był ostatnią osobą, która je zaczepiała.
Chwila, przecież nawet teraz nic się nie zmieniało. Uniósł jedynie lekko dłoń z dwoma smyczami, by machnąć Mio na przywitanie i przeszedł obok nich jakby nigdy nic. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że zgubił po drodze jednego z towarzyszy. Sky właśnie stał naprzeciwko Amakawy przyglądając jej się z ciekawością. Mimo młodego wieku znał całkiem sporo osób, ale dziewczyny nijak nie mógł przypasować. Musiała być jednak kimś całkiem znanym, skoro jego brat machnął jej ręką. W końcu wyciągnął dłoń w jej kierunku, choć na twarzy zabrakło niezwykle radosnego dziecięcego uśmiechu tak znanego wśród innych w jego wieku.
— Sky Black. Skąd się znacie? Będziemy się razem uczyć w Riverdale? Idę tam za rok.
W jego głosie dało się usłyszeć nieznaczną dumę, którą wyraźnie próbował zatuszować z pomocą rzekomej obojętności. Był jednak zbyt młody, by osiągnąć poziom aktorstwa swoich braci. Saturn ledwo powstrzymał ciche westchnięcie. Psy nieco się zaplątały, gdy nagle musiały obrócić się o 180, ale szybko odzyskały fason.
— Sky... Amakawie daleko do twojej rówieśniczki.
— Hmpf. Wiem, że dwa lata w naszym wieku wydają się być przepaścią, ale bez przesady.
— ... nie, to nawet nie są dwa lata.
Chwila, przecież nawet teraz nic się nie zmieniało. Uniósł jedynie lekko dłoń z dwoma smyczami, by machnąć Mio na przywitanie i przeszedł obok nich jakby nigdy nic. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że zgubił po drodze jednego z towarzyszy. Sky właśnie stał naprzeciwko Amakawy przyglądając jej się z ciekawością. Mimo młodego wieku znał całkiem sporo osób, ale dziewczyny nijak nie mógł przypasować. Musiała być jednak kimś całkiem znanym, skoro jego brat machnął jej ręką. W końcu wyciągnął dłoń w jej kierunku, choć na twarzy zabrakło niezwykle radosnego dziecięcego uśmiechu tak znanego wśród innych w jego wieku.
— Sky Black. Skąd się znacie? Będziemy się razem uczyć w Riverdale? Idę tam za rok.
W jego głosie dało się usłyszeć nieznaczną dumę, którą wyraźnie próbował zatuszować z pomocą rzekomej obojętności. Był jednak zbyt młody, by osiągnąć poziom aktorstwa swoich braci. Saturn ledwo powstrzymał ciche westchnięcie. Psy nieco się zaplątały, gdy nagle musiały obrócić się o 180, ale szybko odzyskały fason.
— Sky... Amakawie daleko do twojej rówieśniczki.
— Hmpf. Wiem, że dwa lata w naszym wieku wydają się być przepaścią, ale bez przesady.
— ... nie, to nawet nie są dwa lata.
Korzystając z chwili przerwy, jaką od biegu zrobił Dakota, napiła się nieco wody, przyglądając się jednocześnie chłopakowi. Gdy skończyła, podeszła do niego i kucnęła obok, zakręcając korek na gwincie.
- Nerd. Już musisz robić dziwne sceny? - popchnęła lekko jego ramię, na twarzy mając niewielki uśmiech. - A co do siłowni, to dobrze wiesz, że bardziej chodzi mi o trenerów. Ale jakoś nie chcesz się tam ze mną wybrać. Wydaje mi się, że mój trener by Cię polubił.
- Nerd. Już musisz robić dziwne sceny? - popchnęła lekko jego ramię, na twarzy mając niewielki uśmiech. - A co do siłowni, to dobrze wiesz, że bardziej chodzi mi o trenerów. Ale jakoś nie chcesz się tam ze mną wybrać. Wydaje mi się, że mój trener by Cię polubił.
─ To nie są sceny. Widzisz tu jakąś roślinność pływającą? Brakuje tutaj tlenu. ─ mówiąc, wstał i podrapał się po głowie, po czym zwrócił twarz ku karmiącej ptasie dzikusy chlebem. ─ Można karmić, ale lepiej nie chlebem, może im zaszkodzić. Można kupić w zoologicznym po drugiej stronie ulicy ziarna. Tak swoją drogą, jestem Dakota, a to Ana. ─ mówiąc, przeciągnął Anę za rękę bliżej do kaczej Matki Tereski.
A gdy dokonał tej operacji odalienowania Serpent i zmniejszyła się odległość między samicami homo sapiens, Lowe uniósł lekko brwi, będąc bardzo zdziwionym. Aż na głos opowiedział o swoim odkryciu, bo to było komiczne.
─ Ale jaja, jesteś niższa od Any. Nie wiedziałem, że tak się da.
Niby chciał odpowiedzieć na zaczepkę odnośnie trenerów, ale wolał jej dopiec leciutko. Westchnął w odpowiedzi, rzucając jej wzrok z rodzaju: "A ty wiesz, że nie lubię bata nad sobą." Zresztą, jakiś typ będzie się na niego gapił podczas ćwiczeń? Chłopak, dziewczyna prawdziwa rodzina.
I wtem zjawił się mały skrzat Blacków. Konkurs na najniższy wzrost rozpoczęty. Dakot właściwie nie wiedział, jak się zachować teraz, to blondynka była specjalistką od celebrytów.
A gdy dokonał tej operacji odalienowania Serpent i zmniejszyła się odległość między samicami homo sapiens, Lowe uniósł lekko brwi, będąc bardzo zdziwionym. Aż na głos opowiedział o swoim odkryciu, bo to było komiczne.
─ Ale jaja, jesteś niższa od Any. Nie wiedziałem, że tak się da.
Niby chciał odpowiedzieć na zaczepkę odnośnie trenerów, ale wolał jej dopiec leciutko. Westchnął w odpowiedzi, rzucając jej wzrok z rodzaju: "A ty wiesz, że nie lubię bata nad sobą." Zresztą, jakiś typ będzie się na niego gapił podczas ćwiczeń? Chłopak, dziewczyna prawdziwa rodzina.
I wtem zjawił się mały skrzat Blacków. Konkurs na najniższy wzrost rozpoczęty. Dakot właściwie nie wiedział, jak się zachować teraz, to blondynka była specjalistką od celebrytów.
Kątem oka obserwował ludzi stojących na przeciwko od ławki, na której siedział Fuse. Chciał zaczął czytać książkę, ale jego uwagę przykuł chłopka z gromadką psów i pewnie z młodszym bratem. To był miły widok. Lekko się uśmiechnął pod nosem i jakoś wstał z ławki - oczywiście - zabierając ze sobą torbę na ramię i podszedł do nich od prawej strony stawu. Stanął obok niskich dziewczyn i zerknął na chleb. Jakoś zebrał się w sobie aby zacząć jakąś gadkę bez zająknięcia się aby zrobić pierwsze dobre wrażenie.
- Hej, mogę z tobą pokarmić kaczki? - spytał się najniższej dziewczynie w tym gronie z kokiem i z grzywką zrobioną na całe czoło.
- Hej, mogę z tobą pokarmić kaczki? - spytał się najniższej dziewczynie w tym gronie z kokiem i z grzywką zrobioną na całe czoło.
Dzień pełen wrażeń. Uznali ją za dzieciaka, dojebali się do jej wzrostu i chcą z nią karmić kaczki. Na dobry początek popatała łepek Sky'a, jakby był totalnym głuptasem.
- Mio~. Ale wiesz, ja mam prawie 20 lat, nie 12 - roześmiała się "uroczusio", puszczając oczko dzieciorkowi, by zaraz powtórzyć ten jakże cudowny gest z jego starszym bratem. I czy możemy poświęcić chwilę na to, jak cudownie zignorowała zdanie o tym, że chleb szkodzi kaczkom? Ludzie karmili je nim przez setki lat i jakoś nic im nie było, a teraz nagle zdychają, no jasne.
Ale tego o wzroście to nie mogła. No nie mogła. Zmarszczyła brwi, czerwieniąc się jak granacik.
- Nie mówi się tak obcym, może mnie to boli?! Q_Q
PS: BOLAŁO. Ale hej, te laski to mają niezłe huśtawki nastrojów, bo wystarczyło jedno proste pytanie Kakueia, żeby dziecinka się rozpromieniła i oderwała dla niego kawał pieczywa.
- Mio~. Ale wiesz, ja mam prawie 20 lat, nie 12 - roześmiała się "uroczusio", puszczając oczko dzieciorkowi, by zaraz powtórzyć ten jakże cudowny gest z jego starszym bratem. I czy możemy poświęcić chwilę na to, jak cudownie zignorowała zdanie o tym, że chleb szkodzi kaczkom? Ludzie karmili je nim przez setki lat i jakoś nic im nie było, a teraz nagle zdychają, no jasne.
Ale tego o wzroście to nie mogła. No nie mogła. Zmarszczyła brwi, czerwieniąc się jak granacik.
- Nie mówi się tak obcym, może mnie to boli?! Q_Q
PS: BOLAŁO. Ale hej, te laski to mają niezłe huśtawki nastrojów, bo wystarczyło jedno proste pytanie Kakueia, żeby dziecinka się rozpromieniła i oderwała dla niego kawał pieczywa.
Saturn był ostatnią osobą, którą można było uznać za rozmowną. Nic dziwnego, że nawet teraz stał ze wszystkimi psami, które usiadły na ziemi tak jeden mąż. Jedynie Aludra pozwolił sobie na leniwe zamiatanie podłoża ogonem, podczas gdy Maioris wpatrywał się z wybitną uwagą w swojego właściciela (a może raczej wyprowadzacza, skoro to Mercury miał u niego pierwsze miejsce w rankingu). Nie zamierzał spędzać tu zbyt wiele czasu, ale i tak uniósł nieznacznie jedną z dłoni w wymownym geście, przywołując tym samym służbę.
— Tak paniczu?
— Weź Aludrę i Mirzama. Furud, Wezen i Maioris zostaną ze mną. Ten pierwszy powinien zmusić drugiego do ruchu.
— Oczywiście.
— Mark, pójdź z Charlesem.
Jeden z ochroniarzy skinął głową, zaraz oddalając się z kamerdynerem wgłąb parku. Drugi pozostawał w rzekomym stanie spoczynku, nieustannie zlepiając jednak wzrok w grupę. Tak jakby trzy wielkie psy skutecznie nie odstraszały zagrożenia.
— 20? Nie wyglądasz. Dałbym ci maksymalnie 14.
— Sky.
— Erm... przepraszam jeśli cię to uraziło, panienko Mio.
Poprawił swoją fryzurę, ignorując fakt że właśnie został poklepany i potraktowany jak dziecko.
— Czy ja też mogę pokarmić kaczki?
Ciężko było stwierdzić kogo właściwie pytał, skoro zaraz spojrzał na Saturna, wyraźnie szukając u niego przyzwolenia. To nie do niego należał jednak chleb. A skoro chciał, mogli tu jeszcze chwilę posiedzieć.
— Tak paniczu?
— Weź Aludrę i Mirzama. Furud, Wezen i Maioris zostaną ze mną. Ten pierwszy powinien zmusić drugiego do ruchu.
— Oczywiście.
— Mark, pójdź z Charlesem.
Jeden z ochroniarzy skinął głową, zaraz oddalając się z kamerdynerem wgłąb parku. Drugi pozostawał w rzekomym stanie spoczynku, nieustannie zlepiając jednak wzrok w grupę. Tak jakby trzy wielkie psy skutecznie nie odstraszały zagrożenia.
— 20? Nie wyglądasz. Dałbym ci maksymalnie 14.
— Sky.
— Erm... przepraszam jeśli cię to uraziło, panienko Mio.
Poprawił swoją fryzurę, ignorując fakt że właśnie został poklepany i potraktowany jak dziecko.
— Czy ja też mogę pokarmić kaczki?
Ciężko było stwierdzić kogo właściwie pytał, skoro zaraz spojrzał na Saturna, wyraźnie szukając u niego przyzwolenia. To nie do niego należał jednak chleb. A skoro chciał, mogli tu jeszcze chwilę posiedzieć.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach