▲▼
Charleson Park. Zadbany, niewielki teren zielony, który jest bardzo chętnie odwiedzany wiosną i latem przez mieszkańców ze względu na liczne walory estetyczne oraz ofertę wypoczynkową w postaci ławek, mini parków rekreacyjnych i sprzętu do ćwiczeń. Jego centrum przedarte jest przez fragment Zatoki Angielskiej, na której często odbywają się regaty małych żaglówek, natomiast z pozostałych trzech stron miejsce to jest otoczone przez osiedla mieszkalne.
Stany depresyjno-lękowe wraz z innymi patologicznymi, nowymi “funkcjami” uszkodzonego mózgu nie były tematem, o którym ludzie rozmawiali gronie znajomych, więc, generalnie, problemy z układem neurologicznym Chestera były na wyłączność właściciela. Mężczyzna właściwie z własnej woli zamknął się na rzeczywistość, obstawiając się ze wszystkich możliwych stron lekami psychotropowymi, które stanowiły dla niego zaporę przed bolącymi go aspektami życia i nie-życia.
Aczkolwiek w oddalonej od ulicy głównej, centralnej części parku w Vancouver, o godzinie 18:28 nie było prochów pod ręką, gdy panika nabierała na nie byle jakiej sile, odbierając Heachthinghearnowi umiejętności składnego wypowiadania się, bicie serca o normalnej częstotliwości i inne czynności, które zamieniała na pojebany ból w okolicach mostka, pustkę między żebrami i czystkę absolutną między uszami. Ciśnienie mu gwałtownie skoczyło, dech mu stanął w piersi, potem nagle to zassane do płuc powietrze zaczęło się rozprężać, zmuszając go do uwolnienia go z dróg oddechowych.
I tak na okrągło, usiłując palcami prawej ręki chociażby zaczepić o tkwiący między szprychami jego wózka inwalidzkiego patyk. Nie było to zadaniem, które nie było wymagające, oh nie, nie dla niego. Mężczyzna nie mógł schylić się ze swojego siedziska do tego stopnia, aby zawadzający badyl usunąć, dodatkowo nikt nie uświadczył go swoją obecnością w czasie upływu, co najmniej, dziesięciu minut od zaczęcia sparingu z upierdliwą rzeczą martwą. Jakby ciosem, który miał Chestera złożyć w pół, był fakt ogarniających park ciemności, które rozświetlały zapalające się latarnie uliczne - pod jedną z nich utknął, mogąc się ruszyć ledwie o centymetr w przód i w tył. Oczywiście, oczekiwał czegoś innego, gdy miotał się i wiercił w miejscu tak, jak zezwalało mu na to jego własne ciało, które, nie można zaprzeczyć, więcej mu ograniczało, niż umożliwiało.
Marznął. Wstrząsały nim dreszcze strachu, a jego organizm zaczynał się domagać większej dawki ciepła, ta, którą dawał wiosenny płaszcz na ramionach i wełniane okrycie na nogach, były najwyraźniej niewystarczające. Bał się.
Bał się? Heachthinghearn się boi?
- Mmmmmm! - jęcząc, stękając i dysząc ni to z wysiłku, ni to ze swego rodzaju nieporadności, która paraliżowała mu czerwone palce, wywieszał ramię za ramę wózka. Blondyn się nie poddawał ot tak, nawet zahaczał ramieniem plecaka o sęki wystające z kijka, aby wysunąć go z koła, choć niewiele zawojował tym sposobem, wrócił do ręcznego radzenia sobie. Gdy już udało mu się ująć wkurwiające narzędzie diabła, jakim był ten cholerny patyk, pociągnął mocno za niego do siebie, aż resztki kory zarysowały mu wierzch dłoni. Niestety, nic nie chciało pod naporem jego siły na wyczerpaniu, ani gruby, zaparty o trawiaste podłoże kij, ani metalowe, cholernie mocne szprychy. Szlag by to, ujechałby bez dwóch, trzech.. czterech nawet! Na chuj mu był taki mocarny wózek?
W trakcie tej walki z własnym sprzętem, który miał być niezawodny, najlepszy i nie do zdarcia, smsował do Thatchera i rozmawiał z nim. Z impulsu, trzy razy źle wchodząc w wiadomości, zaczął wysyłać mu spam, licząc na to, aby ten nie był zajęty. I nie zrobił tego tylko dlatego, że on jako jedyny pod stresem pałętał mu się w tym wypranym z jakiegokolwiek rozsądku umyśle. Nieustannie gdzieś tam z tyłu głowy miał, że to Riley. A specyfika Winchestera polegała na tym, że choćby jego jakiekolwiek dobre intencje byłyby niepotrzebne, mógłby się tym w ogóle nie zrazić. Ril widzi dziecko bez jednego ramienia - oddaje mu swoje. Nie zawiedzie Cię tym razem. Rzadko to robił, no nie?
Oby tylko nie był z Grimshawem.
Zaciskał zęby mocno, żeby nie szczękały one, obijając się o siebie z niekontrolowanych skurczów mięśni; nogi też obudziły mu się, drżąc lekko wbrew jego woli. Jak zwykle oddałby wszystko, żeby te zaczęły się przez nerwy ponownie łączyć z jego mózgiem, tak w trakcie tego trzęsienia się chciał utracić wszelkie pozytywne rokowania przez lekarzy, byleby te już nie podrygiwały jak u paralityka. Tabletki. Riley. Kołdra. Jedzenie. Cokolwiek.
Uderzył pięścią o podłokietnik z zupełnej bezsilności. Mocno sfrustrowany, ustąpił. Zgarbił się nieco, obolała głowa sama mu opadała, oparł ją na zgiętej w nadgarstku dłoni, wykorzystując wózek jako oparcie. Jedynie do tego się teraz nadawał. Tysiąc myśli galopowało mu w czaszce, nie były one specjalnie optymistyczne, w szczególności z jego pozycji.
Aczkolwiek w oddalonej od ulicy głównej, centralnej części parku w Vancouver, o godzinie 18:28 nie było prochów pod ręką, gdy panika nabierała na nie byle jakiej sile, odbierając Heachthinghearnowi umiejętności składnego wypowiadania się, bicie serca o normalnej częstotliwości i inne czynności, które zamieniała na pojebany ból w okolicach mostka, pustkę między żebrami i czystkę absolutną między uszami. Ciśnienie mu gwałtownie skoczyło, dech mu stanął w piersi, potem nagle to zassane do płuc powietrze zaczęło się rozprężać, zmuszając go do uwolnienia go z dróg oddechowych.
I tak na okrągło, usiłując palcami prawej ręki chociażby zaczepić o tkwiący między szprychami jego wózka inwalidzkiego patyk. Nie było to zadaniem, które nie było wymagające, oh nie, nie dla niego. Mężczyzna nie mógł schylić się ze swojego siedziska do tego stopnia, aby zawadzający badyl usunąć, dodatkowo nikt nie uświadczył go swoją obecnością w czasie upływu, co najmniej, dziesięciu minut od zaczęcia sparingu z upierdliwą rzeczą martwą. Jakby ciosem, który miał Chestera złożyć w pół, był fakt ogarniających park ciemności, które rozświetlały zapalające się latarnie uliczne - pod jedną z nich utknął, mogąc się ruszyć ledwie o centymetr w przód i w tył. Oczywiście, oczekiwał czegoś innego, gdy miotał się i wiercił w miejscu tak, jak zezwalało mu na to jego własne ciało, które, nie można zaprzeczyć, więcej mu ograniczało, niż umożliwiało.
Marznął. Wstrząsały nim dreszcze strachu, a jego organizm zaczynał się domagać większej dawki ciepła, ta, którą dawał wiosenny płaszcz na ramionach i wełniane okrycie na nogach, były najwyraźniej niewystarczające. Bał się.
Bał się? Heachthinghearn się boi?
- Mmmmmm! - jęcząc, stękając i dysząc ni to z wysiłku, ni to ze swego rodzaju nieporadności, która paraliżowała mu czerwone palce, wywieszał ramię za ramę wózka. Blondyn się nie poddawał ot tak, nawet zahaczał ramieniem plecaka o sęki wystające z kijka, aby wysunąć go z koła, choć niewiele zawojował tym sposobem, wrócił do ręcznego radzenia sobie. Gdy już udało mu się ująć wkurwiające narzędzie diabła, jakim był ten cholerny patyk, pociągnął mocno za niego do siebie, aż resztki kory zarysowały mu wierzch dłoni. Niestety, nic nie chciało pod naporem jego siły na wyczerpaniu, ani gruby, zaparty o trawiaste podłoże kij, ani metalowe, cholernie mocne szprychy. Szlag by to, ujechałby bez dwóch, trzech.. czterech nawet! Na chuj mu był taki mocarny wózek?
W trakcie tej walki z własnym sprzętem, który miał być niezawodny, najlepszy i nie do zdarcia, smsował do Thatchera i rozmawiał z nim. Z impulsu, trzy razy źle wchodząc w wiadomości, zaczął wysyłać mu spam, licząc na to, aby ten nie był zajęty. I nie zrobił tego tylko dlatego, że on jako jedyny pod stresem pałętał mu się w tym wypranym z jakiegokolwiek rozsądku umyśle. Nieustannie gdzieś tam z tyłu głowy miał, że to Riley. A specyfika Winchestera polegała na tym, że choćby jego jakiekolwiek dobre intencje byłyby niepotrzebne, mógłby się tym w ogóle nie zrazić. Ril widzi dziecko bez jednego ramienia - oddaje mu swoje. Nie zawiedzie Cię tym razem. Rzadko to robił, no nie?
Oby tylko nie był z Grimshawem.
Zaciskał zęby mocno, żeby nie szczękały one, obijając się o siebie z niekontrolowanych skurczów mięśni; nogi też obudziły mu się, drżąc lekko wbrew jego woli. Jak zwykle oddałby wszystko, żeby te zaczęły się przez nerwy ponownie łączyć z jego mózgiem, tak w trakcie tego trzęsienia się chciał utracić wszelkie pozytywne rokowania przez lekarzy, byleby te już nie podrygiwały jak u paralityka. Tabletki. Riley. Kołdra. Jedzenie. Cokolwiek.
Uderzył pięścią o podłokietnik z zupełnej bezsilności. Mocno sfrustrowany, ustąpił. Zgarbił się nieco, obolała głowa sama mu opadała, oparł ją na zgiętej w nadgarstku dłoni, wykorzystując wózek jako oparcie. Jedynie do tego się teraz nadawał. Tysiąc myśli galopowało mu w czaszce, nie były one specjalnie optymistyczne, w szczególności z jego pozycji.
Rozłączył się.
Moment, w którym nacisnął czerwoną słuchawkę był tym, w którym przez chwilę kompletnie nie wiedział co robić. Zupełnie jakby wszelkie problemy jak na złość postanowiły zwalić się na jego barki w jednym momencie. Był w beznadziejnym stanie. I tak właśnie się czuł. Beznadziejnie. Przepracowanie dwóch zmian pod rząd w połączeniu z usłyszeniem ostatnich słów, jakie kiedykolwiek chciał usłyszeć od tej jednej konkretnej osoby, zdecydowanie nie stawiało go w tym momencie w najlepszej formie. Mimo to, jego mózg przymuszony do przemyśleń, zupełnie automatycznie wszedł na najwyższe obroty, gdy szedł przed siebie energicznym krokiem, raz po raz popalając papierosa. Park, park, park. Do głowy przychodziły mu tylko dwa parki w pobliżu. Queen Elizabeth i Charleson. Wątpił bowiem by udał się do parku Stanley, skoro był on przeznaczony głównie dla właścicieli psów. Z drugiej strony... miał do czynienia z Chesterem, który był równie nieprzewidywalny co jutrzejsza pogoda. Wyrzucił końcówkę peta na ziemię, przydeptując go butem, nim w końcu zerwał się do biegu. Utrzymywał szybkie, stałe tempo, doskonale zdając sobie sprawę, że im dłużej kumpel pozostawał sam, tym bardziej zaczynał panikować. Nie mógł go teraz zostawić.
- Park Queen Elizabeth jest bliżej. - mruknął sam do siebie, słysząc rytmiczne uderzenia butów o podłoże. Nim dotarł na miejsce minęło dziesięć minut. Drugie tyle spędził na bieganiu dookoła i wypytywaniu przechodniów czy nie widzieli aby chłopaka na wózku. Niektórzy próbowali go pocieszać widząc jego zmęczoną, przygnębioną minę, gdy zaprzeczali na jego pytanie, nie miał jednak czasu by zajmować się ich współczuciem. Tym czego teraz potrzebował była informacja. Choć jedna, najdrobniejsza. Wybiegł w końcu z powrotem na ulicę. Drugie miejsce, Charleson.
Biegnij piesku, ile sił. Jeśli zdążysz będziesz żył. Baw się dalej w bohatera, niech cię własny gniew pożera. Szczek, szczek, hau, hau, hau, co byś kundlu chciał?
Tym razem wersja była dużo gorsza. Widział kątem oka jak wilk bez problemu dotrzymuje mu kroku niczym wierny towarzysz. Co za szkoda, że dałby wszystko byle akurat tego towarzysza pozbyć się bezpowrotnie. Do drugiego parku dotarł po piętnastu minutach. Mimo doskonałej kondycji, po ciągłym biegu zaczęła go łapać zadyszka, nie zatrzymał się jednak, dopóki w końcu z oddali nie dojrzał znajomej sylwetki. Dzięki bogu.
- Chester do cholery. - wydyszał zmęczony, zatrzymując się tuż przed kumplem. Oparł dłonie na kolanach, próbując unormować oddech, nim błyskawicznie ściągnął z siebie kurtkę, zarzucając ją na jego ramiona. - Następnym razem wysyłaj komukolwiek adres albo go sobie zapisuj. Co gdybym cię nie znalazł? Wszystko w porządku? Coś cię boli? - dopiero po chwili, gdy zasypał go urywanymi pytaniami, dalej ciężko oddychając, jego wzrok padł na wbity pomiędzy szprychy kij. Przeklął cicho pod nosem widząc nienaturalny kąt pod jakim się wbił i zamknął na chwilę oczy, pocierając nasadę nosa. Jeśli wcześniej był zmęczony, to jego stan właśnie osiągnął miano wycieńczenia. Jedynym plusem była spora ilość powietrza, którego zdążył się nawdychać, dzięki czemu myślał aż nazbyt przejrzyście. Uklęknął na jednym kolanie, siłując się przez chwilę obiema rękami z kijkiem, odciągając nieznacznie szprychy w dół. Byle ich nie popsuć. Z takiej odległości Chester bez problemu mógł dojrzeć jego kiepski stan. Zmierzwione głosy, nieznacznie mokry od potu kark, wyraźnie zmęczone spojrzenie czerwonych, przekrwionych oczu - kto wie czy powodem było zmęczenie czy może ktoś inny. Nawet zwykle intensywnie złota tęczówka zdawała się dziwnie przygaszona, choć być może była to jedynie gra kiepskich świateł w parku. Wilk przyglądał mu się z ciekawością, przekręcając raz po raz łeb na jeden z boków. Zdawał się kompletnie ignorować Chestera, uważając za doskonałą zabawę wyśmiewanie Rileya i uderzanie w jego rękę pazurami, gdy ten próbował się pozbyć przeszkody.
Gałązka w końcu odpuściła, a Winchester wyrzucił ją na trawnik, wstając powoli. Zachwiał się nieznacznie i oparł o tył wózka Chestera, by złapać równowagę. Potrzebował teraz minuty, by odpocząć.
Moment, w którym nacisnął czerwoną słuchawkę był tym, w którym przez chwilę kompletnie nie wiedział co robić. Zupełnie jakby wszelkie problemy jak na złość postanowiły zwalić się na jego barki w jednym momencie. Był w beznadziejnym stanie. I tak właśnie się czuł. Beznadziejnie. Przepracowanie dwóch zmian pod rząd w połączeniu z usłyszeniem ostatnich słów, jakie kiedykolwiek chciał usłyszeć od tej jednej konkretnej osoby, zdecydowanie nie stawiało go w tym momencie w najlepszej formie. Mimo to, jego mózg przymuszony do przemyśleń, zupełnie automatycznie wszedł na najwyższe obroty, gdy szedł przed siebie energicznym krokiem, raz po raz popalając papierosa. Park, park, park. Do głowy przychodziły mu tylko dwa parki w pobliżu. Queen Elizabeth i Charleson. Wątpił bowiem by udał się do parku Stanley, skoro był on przeznaczony głównie dla właścicieli psów. Z drugiej strony... miał do czynienia z Chesterem, który był równie nieprzewidywalny co jutrzejsza pogoda. Wyrzucił końcówkę peta na ziemię, przydeptując go butem, nim w końcu zerwał się do biegu. Utrzymywał szybkie, stałe tempo, doskonale zdając sobie sprawę, że im dłużej kumpel pozostawał sam, tym bardziej zaczynał panikować. Nie mógł go teraz zostawić.
- Park Queen Elizabeth jest bliżej. - mruknął sam do siebie, słysząc rytmiczne uderzenia butów o podłoże. Nim dotarł na miejsce minęło dziesięć minut. Drugie tyle spędził na bieganiu dookoła i wypytywaniu przechodniów czy nie widzieli aby chłopaka na wózku. Niektórzy próbowali go pocieszać widząc jego zmęczoną, przygnębioną minę, gdy zaprzeczali na jego pytanie, nie miał jednak czasu by zajmować się ich współczuciem. Tym czego teraz potrzebował była informacja. Choć jedna, najdrobniejsza. Wybiegł w końcu z powrotem na ulicę. Drugie miejsce, Charleson.
Biegnij piesku, ile sił. Jeśli zdążysz będziesz żył. Baw się dalej w bohatera, niech cię własny gniew pożera. Szczek, szczek, hau, hau, hau, co byś kundlu chciał?
Tym razem wersja była dużo gorsza. Widział kątem oka jak wilk bez problemu dotrzymuje mu kroku niczym wierny towarzysz. Co za szkoda, że dałby wszystko byle akurat tego towarzysza pozbyć się bezpowrotnie. Do drugiego parku dotarł po piętnastu minutach. Mimo doskonałej kondycji, po ciągłym biegu zaczęła go łapać zadyszka, nie zatrzymał się jednak, dopóki w końcu z oddali nie dojrzał znajomej sylwetki. Dzięki bogu.
- Chester do cholery. - wydyszał zmęczony, zatrzymując się tuż przed kumplem. Oparł dłonie na kolanach, próbując unormować oddech, nim błyskawicznie ściągnął z siebie kurtkę, zarzucając ją na jego ramiona. - Następnym razem wysyłaj komukolwiek adres albo go sobie zapisuj. Co gdybym cię nie znalazł? Wszystko w porządku? Coś cię boli? - dopiero po chwili, gdy zasypał go urywanymi pytaniami, dalej ciężko oddychając, jego wzrok padł na wbity pomiędzy szprychy kij. Przeklął cicho pod nosem widząc nienaturalny kąt pod jakim się wbił i zamknął na chwilę oczy, pocierając nasadę nosa. Jeśli wcześniej był zmęczony, to jego stan właśnie osiągnął miano wycieńczenia. Jedynym plusem była spora ilość powietrza, którego zdążył się nawdychać, dzięki czemu myślał aż nazbyt przejrzyście. Uklęknął na jednym kolanie, siłując się przez chwilę obiema rękami z kijkiem, odciągając nieznacznie szprychy w dół. Byle ich nie popsuć. Z takiej odległości Chester bez problemu mógł dojrzeć jego kiepski stan. Zmierzwione głosy, nieznacznie mokry od potu kark, wyraźnie zmęczone spojrzenie czerwonych, przekrwionych oczu - kto wie czy powodem było zmęczenie czy może ktoś inny. Nawet zwykle intensywnie złota tęczówka zdawała się dziwnie przygaszona, choć być może była to jedynie gra kiepskich świateł w parku. Wilk przyglądał mu się z ciekawością, przekręcając raz po raz łeb na jeden z boków. Zdawał się kompletnie ignorować Chestera, uważając za doskonałą zabawę wyśmiewanie Rileya i uderzanie w jego rękę pazurami, gdy ten próbował się pozbyć przeszkody.
Gałązka w końcu odpuściła, a Winchester wyrzucił ją na trawnik, wstając powoli. Zachwiał się nieznacznie i oparł o tył wózka Chestera, by złapać równowagę. Potrzebował teraz minuty, by odpocząć.
Wziął wdech i wydech. Łzy cisnęły mu się do zaciśniętych oczu. Jego zaćmiony umysł już tylko połowicznie odbierał jakiekolwiek bodźce obszaru, w którym urzędował, będąc uwięzionym, a, w gruncie rzeczy, nie chciał, aby jakiekolwiek zakłóciły jego opłakany stan. Złożyłby po chrześcijańsku ręce, aby poprosić o to, żeby jedynie Riley miał możliwość napotkania go; nie wiedział, co zrobiłby, gdyby jakiś jego wróg natknął się na niego, a w szczególności, jeśli byłby to jeden z tej kategorii “do odstrzału”, czyli człowiek, który sam z premedytacją zastrzeliłby Irlandczyka. Choćby tutaj, przecież wszystkie potencjalne drapieżniki z tej nieprzyjaznej nocą, jak to park, okolicy się mogły teraz na niego czaić, żeby mu przegryźć gardło. Jak zwykle był jak na tacy, teraz miał jeszcze wetknięte między zęby jabłko i był związany.
Wyłączył się na rzeczywistość. Choć otulał go zewsząd chłód, jego mózg już tego nie rejestrował, Chester nie trudził się zauważaniem tego, jak dreszcze wstrząsają jego udami i klatką piersiową. Wolnym ramieniem objął jedynie plecak, który miał na korepetycjach, a bardzo chciałby, żeby oprócz rzeczy takich jak zeszyty, znajdował się tam termos z gorącą, parującą herbatą albo drażniącą nos, mocną kawą. Zalałby się hektolitrami tego i tego, żeby nie usnąć w takim miejscu, a najlepiej nie tak, aby wąchać kwiatki od spodu.
A może..
W głowie gnieździło mu się tyle najróżniejszych obrazów z wyobrażeń pt. “Co byłoby, gdyby Grimshaw nie interweniował?”, tyle, że przez te wizje jeszcze gorzej było z jego szarganą od parunastu minut psychiką. Zaczął się zadręczać myślami o tym, o ile niższe byłyby rachunki dla płacącej za nie Freyi, gdyby nie miała na głowie inwalidy wymagającego tony leków, zero przebudowy domu, może teraz byłaby zamężna, bo nie musiałaby się z blondynem użerać. A on? Zginąłby szybko, nie zmagałby się na co dzień z przeszywającym i paraliżującym bólem, przez który ćpał morfinę litrami, teraz kilogramy tabletek. Aż sam nieumyślnie zbliża się do przedawkowania i uśmiercenia się. A może tak ma być? Może to jednak jest nieuniknione i losu się oszukać nie da? Może nie ma tu nic do roboty albo jego zadaniem jest odejście w młodym wieku? Albo został stworzony po to, żeby wywołać uśmiech na twarzach tych, którzy wyczekiwali jego śmierci. A ilu ich jest.. Nie zliczyłby na palcach obu rąk.
Może tak byłoby lepiej?
Właściwie, zaczął się głowić nad tym, czy on istotnie był wredny, jak mu to wytykano. Czy był nieokrzesanym, nietaktownym zboczeńcem i frywolną zarazą w organizmie Riverdale, jak i Vancouver. I czy jest na tej planecie jakiś człowieczek, który go w pełni akceptuje, jednocześnie szanując jego nieco nieposkromione “ja”. Czy naprawdę jego charakter był konfliktogenny.
A jeżeli odpowiedzi wszędzie były twierdzące, wtedy należy zapytać, że jeżeli tutaj jest meta, to gdzie był ten cały start, na którym trybiki zaskoczyły, zmieniając go w tę mieszaninę wszystkich negatywnych cech, jakie jakiś moralista ustalił. Skąd on to wziął? Dlaczego sadystycznie czerpie radość z wyprowadzania ludzi z równowagi? Oh, Heachthinghearn, kto Cię ma zrozumieć, jeśli sam się nie pojmujesz?
Zginając się nad podłokietnikiem w drgawkach, aż stykając się czołem ze skórzanym materiałem, już nie umiał rozszyfrować tego, co roił sobie w tej główce. Potężnie obawiał się tego, że Thatcher za moment zadzwoni, chcąc jakiejś dodatkowej informacji, a Chester jedynie rozewrze usta i wyda z siebie niewyraźne jęknięcie, nie wiedząc, czego on od niego oczekuje, a to uniemożliwi mężczyźnie znalezienie go.
I wtem o ścianki jego czaszki obił się, jak mózg przy awaryjnym parkowaniu pod tirem, odgłos.. biegu. Tlenione włosy ustąpiły, gdy nastolatek uniósł mętne oczy na zbliżającą się sylwetkę, a w tamtym momencie skręciło go tak niemożliwie ze strachu, że miał chęć skulenia się w siedzisku. Ale.. o Jezu, to był Winchester, jak dobrze.
Chłopakowi maksymalnie zwęziły się źrenice i z zaskoczenia i z nadmiaru sztucznego światła, jakim zaatakowała go lampa. Riley wyglądał.. przerażająco. I marnie, co osądził Chester, gdy ten się do niego zbliżył, dysząc jak cholera. W sumie, aparycja młodszego też nie miała się najlepiej, choć być może bardziej zdrowo (gdyby odjąć wózek) od tej piegowatego. Irlandczyk wodził za nim oczami z wypisanym na twarzy niezrozumieniem, aby obserwować jego usta.. Adres, adres.. Czego adres? I jakieś zaprzeczenie. Ches, idąc za zdrowym rozsądkiem, wywnioskował, że miał niemałe trudności z szukaniem go, zresztą, to było po nim widać. Czy boli?
- Ksys.. - zaseplenił, ocierając wilgotne, różowawe od temperatury poliki; oh, miał prawo go boleć, jak najbardziej, pierwszy raz od tego incydentu własnowolnie i całkiem sam pojechał gdzieś. Użeranie się z tym wszystkim zajęło mu sporo czasu przez to, że do takiego wysiłku nie był przyzwyczajony. - Jaji? - zerknął na niego, gdy zarzucono na jego ramiona kurtkę, a one natychmiast zaczęły pochłaniać ciepło, które wcześniej biło od zziajanego kumpla.
Zerkał na jego poczynania, niemo pytając, co się stało. Na widok jego na ogół ukrytej za gęstą grzywką twarzy, ozwały się w nim jakieś ludzkie uczucia, obok tych, które przeżywał tak intensywnie jeszcze przed jego ratunkiem. Ewidentnie, coś było na rzeczy, z reguły Winchester nie rozsiewał wokół siebie aury aż tak wielkiego zmęczenia i strapienia. Nie był pewien, czy to całkowicie była wina jego altruistycznego widzimisię, gdy zapewne wziął na siebie brzemię nadgodzin w pracy czy czegoś takiego. Tak, trzeba mu gorącej kąpieli, co najmniej 10 godzin snu, żeby się zregenerował, aczkolwiek tego smutku nic nie zmyje, ani nie uśpi. Choć jemu samemu się nie cisnął ten zwyczajowy, cwaniacki uśmieszek na usta, źle się czuł ze świadomością, że to on sforsował kondycję kolegi. Więc, gdy ten już go oswobodził od tej jebanej gałęzi pieprzonych, mszczących się na ludziach drzew, obrócił się na tyle, na ile mógł, zaciągając jednocześnie hamulec w wózku, aby brunet mógł się na tej machinie wesprzeć. Dał mu chwilę wytchnienia, samemu biorąc parę głębokich wdechów, żeby okiełznać mijającą wolno panikę. Zaczynał nieco więcej informacji przetwarzać, było dobrze..
- Usiońć. - mówiąc mu, krzywo i nieporadnie wskazał wbitą w ziemię nieopodal ławkę. - Gzie jeśt Lajan? - no i masz. Chester, Sherlocku, zaraz uzyskasz odpowiedź. Patrz, co zrobi.
Wyłączył się na rzeczywistość. Choć otulał go zewsząd chłód, jego mózg już tego nie rejestrował, Chester nie trudził się zauważaniem tego, jak dreszcze wstrząsają jego udami i klatką piersiową. Wolnym ramieniem objął jedynie plecak, który miał na korepetycjach, a bardzo chciałby, żeby oprócz rzeczy takich jak zeszyty, znajdował się tam termos z gorącą, parującą herbatą albo drażniącą nos, mocną kawą. Zalałby się hektolitrami tego i tego, żeby nie usnąć w takim miejscu, a najlepiej nie tak, aby wąchać kwiatki od spodu.
A może..
W głowie gnieździło mu się tyle najróżniejszych obrazów z wyobrażeń pt. “Co byłoby, gdyby Grimshaw nie interweniował?”, tyle, że przez te wizje jeszcze gorzej było z jego szarganą od parunastu minut psychiką. Zaczął się zadręczać myślami o tym, o ile niższe byłyby rachunki dla płacącej za nie Freyi, gdyby nie miała na głowie inwalidy wymagającego tony leków, zero przebudowy domu, może teraz byłaby zamężna, bo nie musiałaby się z blondynem użerać. A on? Zginąłby szybko, nie zmagałby się na co dzień z przeszywającym i paraliżującym bólem, przez który ćpał morfinę litrami, teraz kilogramy tabletek. Aż sam nieumyślnie zbliża się do przedawkowania i uśmiercenia się. A może tak ma być? Może to jednak jest nieuniknione i losu się oszukać nie da? Może nie ma tu nic do roboty albo jego zadaniem jest odejście w młodym wieku? Albo został stworzony po to, żeby wywołać uśmiech na twarzach tych, którzy wyczekiwali jego śmierci. A ilu ich jest.. Nie zliczyłby na palcach obu rąk.
Może tak byłoby lepiej?
Właściwie, zaczął się głowić nad tym, czy on istotnie był wredny, jak mu to wytykano. Czy był nieokrzesanym, nietaktownym zboczeńcem i frywolną zarazą w organizmie Riverdale, jak i Vancouver. I czy jest na tej planecie jakiś człowieczek, który go w pełni akceptuje, jednocześnie szanując jego nieco nieposkromione “ja”. Czy naprawdę jego charakter był konfliktogenny.
A jeżeli odpowiedzi wszędzie były twierdzące, wtedy należy zapytać, że jeżeli tutaj jest meta, to gdzie był ten cały start, na którym trybiki zaskoczyły, zmieniając go w tę mieszaninę wszystkich negatywnych cech, jakie jakiś moralista ustalił. Skąd on to wziął? Dlaczego sadystycznie czerpie radość z wyprowadzania ludzi z równowagi? Oh, Heachthinghearn, kto Cię ma zrozumieć, jeśli sam się nie pojmujesz?
Zginając się nad podłokietnikiem w drgawkach, aż stykając się czołem ze skórzanym materiałem, już nie umiał rozszyfrować tego, co roił sobie w tej główce. Potężnie obawiał się tego, że Thatcher za moment zadzwoni, chcąc jakiejś dodatkowej informacji, a Chester jedynie rozewrze usta i wyda z siebie niewyraźne jęknięcie, nie wiedząc, czego on od niego oczekuje, a to uniemożliwi mężczyźnie znalezienie go.
I wtem o ścianki jego czaszki obił się, jak mózg przy awaryjnym parkowaniu pod tirem, odgłos.. biegu. Tlenione włosy ustąpiły, gdy nastolatek uniósł mętne oczy na zbliżającą się sylwetkę, a w tamtym momencie skręciło go tak niemożliwie ze strachu, że miał chęć skulenia się w siedzisku. Ale.. o Jezu, to był Winchester, jak dobrze.
Chłopakowi maksymalnie zwęziły się źrenice i z zaskoczenia i z nadmiaru sztucznego światła, jakim zaatakowała go lampa. Riley wyglądał.. przerażająco. I marnie, co osądził Chester, gdy ten się do niego zbliżył, dysząc jak cholera. W sumie, aparycja młodszego też nie miała się najlepiej, choć być może bardziej zdrowo (gdyby odjąć wózek) od tej piegowatego. Irlandczyk wodził za nim oczami z wypisanym na twarzy niezrozumieniem, aby obserwować jego usta.. Adres, adres.. Czego adres? I jakieś zaprzeczenie. Ches, idąc za zdrowym rozsądkiem, wywnioskował, że miał niemałe trudności z szukaniem go, zresztą, to było po nim widać. Czy boli?
- Ksys.. - zaseplenił, ocierając wilgotne, różowawe od temperatury poliki; oh, miał prawo go boleć, jak najbardziej, pierwszy raz od tego incydentu własnowolnie i całkiem sam pojechał gdzieś. Użeranie się z tym wszystkim zajęło mu sporo czasu przez to, że do takiego wysiłku nie był przyzwyczajony. - Jaji? - zerknął na niego, gdy zarzucono na jego ramiona kurtkę, a one natychmiast zaczęły pochłaniać ciepło, które wcześniej biło od zziajanego kumpla.
Zerkał na jego poczynania, niemo pytając, co się stało. Na widok jego na ogół ukrytej za gęstą grzywką twarzy, ozwały się w nim jakieś ludzkie uczucia, obok tych, które przeżywał tak intensywnie jeszcze przed jego ratunkiem. Ewidentnie, coś było na rzeczy, z reguły Winchester nie rozsiewał wokół siebie aury aż tak wielkiego zmęczenia i strapienia. Nie był pewien, czy to całkowicie była wina jego altruistycznego widzimisię, gdy zapewne wziął na siebie brzemię nadgodzin w pracy czy czegoś takiego. Tak, trzeba mu gorącej kąpieli, co najmniej 10 godzin snu, żeby się zregenerował, aczkolwiek tego smutku nic nie zmyje, ani nie uśpi. Choć jemu samemu się nie cisnął ten zwyczajowy, cwaniacki uśmieszek na usta, źle się czuł ze świadomością, że to on sforsował kondycję kolegi. Więc, gdy ten już go oswobodził od tej jebanej gałęzi pieprzonych, mszczących się na ludziach drzew, obrócił się na tyle, na ile mógł, zaciągając jednocześnie hamulec w wózku, aby brunet mógł się na tej machinie wesprzeć. Dał mu chwilę wytchnienia, samemu biorąc parę głębokich wdechów, żeby okiełznać mijającą wolno panikę. Zaczynał nieco więcej informacji przetwarzać, było dobrze..
- Usiońć. - mówiąc mu, krzywo i nieporadnie wskazał wbitą w ziemię nieopodal ławkę. - Gzie jeśt Lajan? - no i masz. Chester, Sherlocku, zaraz uzyskasz odpowiedź. Patrz, co zrobi.
Całe szczęście, że los postanowił dzisiaj sprzyjać zarówno Chesterowi i Rileyowi. Tak jak ten pierwszy, nieustannie martwił się czy Winchesterowi uda się go znaleźć, tak w głowie tego drugiego rodziły się coraz to gorsze, czarne scenariusze, wraz z każdym pokonanym krokiem. Z pewnością nie polepszał tego ciągły jazgot odbywający się w jego głowie, gdy wilk biegł obok niego niczym wierny towarzysz.
Po co się tak spieszysz, Winchester? Myślisz, że co? Znalazłeś sobie przyjaciela? Nie bądź śmieszny. Kto wie, gdzie jest. Pewnie nigdy go nie znajdziesz.
Przymknij się w końcu.
Może już zdechł? Przecież zawsze towarzyszy ci tylko śmierć. Sprowadzasz na innych cierpienie, Riley. Nawet Ryan cię nienawidzi.
ZAMKNIJ SIĘ.
Nawet nie zdawał sobie sprawy, kiedy przyspieszył zwiększając tempo biegu, zupełnie jakby chciał tym samym zostawić Wilka z tyłu. Nawet jeśli doskonale wiedział, że nie jest to możliwe. Wszystkie miejsca, które mijał na każdym kroku, ludzie którzy usuwali mu się z drogi widząc jak biegnie. Parę razy zerkali za nim wyraźnie zaciekawieni dokąd może się tak spieszyć. Inni mruczeli z wyraźnym niezadowoleniem, gdy musieli zboczyć z własnej trasy. Większość jednak po prostu go ignorowała, zupełnie jakby widok gnającego, zziajanego nastolatka był czymś całkowicie normalnym jak element otoczenia, a zrobienie kroku w bok odbywało się poza ich świadomością.
Było mu ciepło. Mimo doskonałej kondycji, bieg na drugi koniec miasta zdecydowanie zostawiał po sobie pewien ślad, choćby w postaci coraz to bardziej obolałych mięśni, które uparcie ignorował, wiedząc że już dawno przekroczył pewną granicę bólu, po której mógł pokonać jeszcze więcej kilometrów. I zamierzał to zrobić, jeśli będzie to konieczne.
Całe szczęście, nie było.
Ulga zdecydowanie była uczuciem, które w tym momencie dominowało. Ciężko było mu się dziwić biorąc pod uwagę takie, a nie inne fakty. Wyglądało jednak na to, że żył. Nie działa mu się wielka krzywda, może poza tym że z pewnością panował dookoła uszczypliwy wręcz chłód. Mimo to, cieszył się że Chester przyjął jego kurtkę bez większego słowa. Słysząc swoje imię zerknął na niego szybko, przywołując na twarz nieznaczny uśmiech nieobejmujący oczu.
- Wybacz, Ches. Wcisnęli mi w pracy dodatkową zmianę, zdążyłem się tylko wykąpać. Choć będę musiał zrobić to znowu. - zażartował, w tym momencie zamierając na chwilę, gdy zaburczało mu w brzuchu. Głodny żołądek, którego pozbawił wcześniej jedzenia, właśnie zamierzał o sobie przypomnieć. Mruknął coś pod nosem niezadowolony, układając na nim dłoń z automatu, zupełnie jakby ten drobny gest miał go uciszyć.
Widząc jak Chester sam blokuje swój wózek starając się mu pomóc, posłał mu wdzięczny uśmiech, który zniknął jednak bez śladu, gdy zapytał o Ryana. Zamknął oczy, od razu odwracając głowę w bok, wiedząc że nie będzie w stanie kontrolować własnego spojrzenia. Przeszedł na ślepo w stronę ławki, uderzając w nią kolanem, tylko po to by zaraz na niej usiąść z cichym westchnięciem. Położył łokcie na oparciu, odchylając się w tył.
- Nie wiem. Ostatnim razem był w pokoju. Po... - urwał gwałtownie czując, jak gardło zaciska mu się gwałtownie, tworząc niewidzialny supeł. Przełknął z trudem ślinę, by zmienić pozycję, tym razem opierając się łokciami o kolana i podeprzeć czoło dłońmi, uparcie skrywając przed nim oczy, gdy wpatrywał się intensywnie w ziemię.
- Pokłóciliśmy się. Choć pewnie zdążył już o tym zapomnieć, skoro nawet go to nie ruszyło. Może szlaja się po mieście. - rzucił cicho, odgarniając włosy do tyłu. Sięgnął do kieszeni wyciągając z niej paczkę papierosów, zaraz odpalając jednego z nich. Oparł się wygodnie patrząc w kierunku przeciwnym do Chestera, zaciągając się głęboko nikotynowym dymem, który zaraz wypuścił z westchnięciem.
- To moja wina. Jestem kretynem. - potarł kark palcami, ponownie milknąc, wyraźnie nie zamierzając dodać już nic więcej. Gęsia skórka ogarniająca jego ramiona, jak i drgawki które nim wstrząsnęły, wskazywały na to, że powinien zabrać swój tyłek z ławki i znaleźć jakieś ciepłe miejsce. Ciężko było oczekiwać odporności na zimno od takiej kościstej dupy jak Winchester. Smutna prawda. Jedynym pozytywnym faktem tej sytuacji było to, że Wilk zniknął gdzieś w zakamarkach jego umysłu, jedynie od czasu do czasu chichocząc, gdy po raz kolejny dowodził jak żałosnym był człowiekiem. Przynajmniej tak mu się początkowo wydawało.
Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, że w rzeczywistości nie słyszy niczego innego poza samym jego chichotem. Próbował nieznacznie unieść głowę, jednak ciężar jaki spadł na jego barki, był nie do zniesienia. Zupełnie jakby próbował siłować się z wielkim, wyjątkowo głodnym niedźwiedziem. Pazury wbijały mu się raz po raz w ramiona, gdy wielki, najeżony zębiskami pysk pojawił się tuż przy jego twarzy.
Dobranoc.
Widział tylko ciemniejący mu przed oczami obraz, gdy zsunął się bezwładnie z ławki, padając na zimną ziemię. A potem zapanowała ciemność.
Po co się tak spieszysz, Winchester? Myślisz, że co? Znalazłeś sobie przyjaciela? Nie bądź śmieszny. Kto wie, gdzie jest. Pewnie nigdy go nie znajdziesz.
Przymknij się w końcu.
Może już zdechł? Przecież zawsze towarzyszy ci tylko śmierć. Sprowadzasz na innych cierpienie, Riley. Nawet Ryan cię nienawidzi.
ZAMKNIJ SIĘ.
Nawet nie zdawał sobie sprawy, kiedy przyspieszył zwiększając tempo biegu, zupełnie jakby chciał tym samym zostawić Wilka z tyłu. Nawet jeśli doskonale wiedział, że nie jest to możliwe. Wszystkie miejsca, które mijał na każdym kroku, ludzie którzy usuwali mu się z drogi widząc jak biegnie. Parę razy zerkali za nim wyraźnie zaciekawieni dokąd może się tak spieszyć. Inni mruczeli z wyraźnym niezadowoleniem, gdy musieli zboczyć z własnej trasy. Większość jednak po prostu go ignorowała, zupełnie jakby widok gnającego, zziajanego nastolatka był czymś całkowicie normalnym jak element otoczenia, a zrobienie kroku w bok odbywało się poza ich świadomością.
Było mu ciepło. Mimo doskonałej kondycji, bieg na drugi koniec miasta zdecydowanie zostawiał po sobie pewien ślad, choćby w postaci coraz to bardziej obolałych mięśni, które uparcie ignorował, wiedząc że już dawno przekroczył pewną granicę bólu, po której mógł pokonać jeszcze więcej kilometrów. I zamierzał to zrobić, jeśli będzie to konieczne.
Całe szczęście, nie było.
Ulga zdecydowanie była uczuciem, które w tym momencie dominowało. Ciężko było mu się dziwić biorąc pod uwagę takie, a nie inne fakty. Wyglądało jednak na to, że żył. Nie działa mu się wielka krzywda, może poza tym że z pewnością panował dookoła uszczypliwy wręcz chłód. Mimo to, cieszył się że Chester przyjął jego kurtkę bez większego słowa. Słysząc swoje imię zerknął na niego szybko, przywołując na twarz nieznaczny uśmiech nieobejmujący oczu.
- Wybacz, Ches. Wcisnęli mi w pracy dodatkową zmianę, zdążyłem się tylko wykąpać. Choć będę musiał zrobić to znowu. - zażartował, w tym momencie zamierając na chwilę, gdy zaburczało mu w brzuchu. Głodny żołądek, którego pozbawił wcześniej jedzenia, właśnie zamierzał o sobie przypomnieć. Mruknął coś pod nosem niezadowolony, układając na nim dłoń z automatu, zupełnie jakby ten drobny gest miał go uciszyć.
Widząc jak Chester sam blokuje swój wózek starając się mu pomóc, posłał mu wdzięczny uśmiech, który zniknął jednak bez śladu, gdy zapytał o Ryana. Zamknął oczy, od razu odwracając głowę w bok, wiedząc że nie będzie w stanie kontrolować własnego spojrzenia. Przeszedł na ślepo w stronę ławki, uderzając w nią kolanem, tylko po to by zaraz na niej usiąść z cichym westchnięciem. Położył łokcie na oparciu, odchylając się w tył.
- Nie wiem. Ostatnim razem był w pokoju. Po... - urwał gwałtownie czując, jak gardło zaciska mu się gwałtownie, tworząc niewidzialny supeł. Przełknął z trudem ślinę, by zmienić pozycję, tym razem opierając się łokciami o kolana i podeprzeć czoło dłońmi, uparcie skrywając przed nim oczy, gdy wpatrywał się intensywnie w ziemię.
- Pokłóciliśmy się. Choć pewnie zdążył już o tym zapomnieć, skoro nawet go to nie ruszyło. Może szlaja się po mieście. - rzucił cicho, odgarniając włosy do tyłu. Sięgnął do kieszeni wyciągając z niej paczkę papierosów, zaraz odpalając jednego z nich. Oparł się wygodnie patrząc w kierunku przeciwnym do Chestera, zaciągając się głęboko nikotynowym dymem, który zaraz wypuścił z westchnięciem.
- To moja wina. Jestem kretynem. - potarł kark palcami, ponownie milknąc, wyraźnie nie zamierzając dodać już nic więcej. Gęsia skórka ogarniająca jego ramiona, jak i drgawki które nim wstrząsnęły, wskazywały na to, że powinien zabrać swój tyłek z ławki i znaleźć jakieś ciepłe miejsce. Ciężko było oczekiwać odporności na zimno od takiej kościstej dupy jak Winchester. Smutna prawda. Jedynym pozytywnym faktem tej sytuacji było to, że Wilk zniknął gdzieś w zakamarkach jego umysłu, jedynie od czasu do czasu chichocząc, gdy po raz kolejny dowodził jak żałosnym był człowiekiem. Przynajmniej tak mu się początkowo wydawało.
Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, że w rzeczywistości nie słyszy niczego innego poza samym jego chichotem. Próbował nieznacznie unieść głowę, jednak ciężar jaki spadł na jego barki, był nie do zniesienia. Zupełnie jakby próbował siłować się z wielkim, wyjątkowo głodnym niedźwiedziem. Pazury wbijały mu się raz po raz w ramiona, gdy wielki, najeżony zębiskami pysk pojawił się tuż przy jego twarzy.
Dobranoc.
Widział tylko ciemniejący mu przed oczami obraz, gdy zsunął się bezwładnie z ławki, padając na zimną ziemię. A potem zapanowała ciemność.
Ulżyło mu nieco, gdy Riley usadowił swoje kościste cztery litery tam, gdzie ich ulokowanie nie będzie doprawione tą niepewnością, czy pod Winchesterem nagle nie ugną się nogi. Ławka więc, choć wierzchołkiem wygód ze sklepów meblowych nie była, była bardzo dobrą alternatywą dla niestabilnego oparcia, jakim był wózek inwalidzki. No, gdy wokół było zatrzęsienie takich ławeczek, Chester nie stresował się teraz nadmiernie stanem zdrowia jasnookiego. Jeżeli tamten, przykładowo, zasłabłby i zemdlał, zaliczając czołową kolizję z obiektem o nazwie chodnik, blondyn chyba zacząłby żałować, że toczył wojnę z pieluchami. Znów spanikowałby, adrenalina wyskoczyłaby mu poza wszelki licznik, a taka akcja przy nieruchawym Winchesterze mogłaby być dla niego zabójcza. Mdlenie przy rozchwianym emocjonalnie inwalidzie? Słaby deal. Zaczynający ponownie trzeźwo przetwarzać Chester twierdziłby, że już w akcie desperacji użyczyłby swoich kolan, które, cholera wie, ile wytrzymają, żeby tylko odwieść prefekta od wizji zawieszenia systemu.
Gdy tamten autentycznie zastosował się do, jakby nie było, jego rozkazu, odblokował koła wózka, obracając się tak, aby mieć z nim ten pokrzepiający go kontakt wzrokowy oraz zbliżył się nieco ze swoim środkiem transportu.
- Jeśteś gno-.. gjo-..-odny? - zapytał nieskładnie, i choć dalej seplenił tak niemożliwie, że obca, niemająca z utajnionym brunetem styczności na co dzień, nie rozszyfrowałaby nic z tego międzygwiezdnego dialektu, panika zaczęła ustępować. - Ćekaj..
Jakby samoczynnie rozsunął jednym ruchem roztrzęsionej ręki plecak, wkładając tam łapę, żeby wyciągnąć pudełko, w którym jeszcze parę godzin temu było trochę ryżu z sosem warzywnym.. a teraz było tam parę ziaren i pełno rozpaćkanej po ściankach naczynia mieszaniny. No tak, jak Heachthingeharn za wielu rzeczy nie chciał jeść, tak jego ciotka nie wykazała się dzisiaj żadnymi zdolnościami medium, toteż ten nie miał możliwości podzielenia się z bliźnim, który był w troszkę opłakanym stanie.
Wykrzywiając wagi w zniesmaczeniu faktem, że dobre chęci jednak nie równały się ciepłemu posiłkowi, który był dla mężczyzny obok nieocenionym dobrem, więc Chest zajął się po części układaniem planu - jak napełnić wyjący żołądek Thatchera tak, aby nie oddalać się od niego, a ułożenie tak skomplikowanej operacji wymagało ciut mobilizacji, w którą chłopak był ubogi. Niedobrze.
- Pokłó-..-ciliscie? - tym razem wyszło lepiej, niż wcześniej, to zatem było jakimś postępem; mężczyzna z wadą wymowy zmarszczył ciemne brwi, jakby to miało coś dać jego słabej ocenie sytuacji.
Wszystkie elementy tej machiny zaczęły się zazębiać. Chester, Chester, postaw obok siebie pana Winchestera i pana Grimshawa - który ma więcej wspólnego z celowym zaczynaniem konfliktów? Ani ten, ani tamten, punkt dla Ciebie. A który zaś ma tendencję do nie za dobrej interpretacji i chłodu, a który jest nadwrażliwy i przejmuje się pierdołami, gdy w grę wchodzi jego przyjaciel? Nabierasz jako-takiej wprawy, panie od Heachthinghearna, wywarłbyś na swoim psychologu wrażenie. Szkoda, że tego nie widzi. Że nikt tego nie widzi. W szczególności Ryan, gdyż to trzecie koło u wozu zakładało, że to on palnął coś, co uraziło tego roztrzepańca palącego fajkę obok. Tak, ten gość miał niezaprzeczalny talent do robienia niestosownych rzeczy, a raczej takich, które mogą niejednego ugodzić. Brytyjczyk akurat nie był odpowiednią osobą do dyktowania ludziom, co jest taktowne, a co nie. Tak czy owak, wiedział, że to niedobrze, że Riley się podłamał, o ile nie było to cięższe, niż na jego oko było. Choć.. ten uciekający w ciemny zarys drzew wzrok mówił sam za siebie.
- Nie wiem, cy Twoja i nie wiem, cy jego. Od cego to się zacęło? - Ches sceptycznie podchodził do tezy, że rozmowa jest czymś, co każdemu da ukojenie w nerwach. Też nie sądził, że piegus ot tak mu opowie o tym, co między nimi wynikło przed chyba paroma godzinami, bo czas cholernie dłużył mu się w oczekiwaniu na swojego prywatnego ratownika, aczkolwiek.. raz kozie śmierć, tak? Nie postawiłby wszystkich pieniędzy, że ta droga do umysłu Rila jest odpowiednia, natomiast nie robił tego celem uzyskania jakiś nic nieznaczących duperszwanców, chciał, żeby się rozchmurzył. A najlepiej skończył z tym spinaniem, żeby więcej tych ludzkich, patologicznych odruchów w inwalidzie nie wywoływać, to było dziwaczne dla niego. Ich ujawnianie zawsze było dla niego niepokojące, choć, jak twierdził każdy człowiek, pożądanym byłoby, gdyby były jakaś regułą jego zachowania. Szarzy ludzie lubią kogoś, kto ich wyręczy w byciu dobrodusznym..
I gdy tak wyczekiwał odpowiedzi, jakiegoś ruchu od strony nastolatka z rozsypanym w popiół dobrym nastrojem, jego obawy potwierdziła jedna rzecz, którą zarejestrował. Z palców najlepszego kumpla wysunęła się tutka papierosa, a potem uderzyła o ziemię, przygasając przez wilgotny grunt pod ławką, a sekundę potem za szlugiem upadł jej rozdygotany, roznegliżowany na zimnie facet, będąc ułożonym przez grawitację na betonie.
Chesterowi chyba zamarło serce w piersi, a co najmniej zwolniło, żeby nagle i drastycznie przyspieszyć, jak pędzący przed pociskiem przez łąkę zając. Nie mógł się ruszyć, choć przy takiej dawce adrenaliny i szczypty jezusowych mocy mógłby nawet wstać, żeby zrobić okrążenie wokół nieprzytomnego, jęcząc bezsilnie o pomoc, a potem wrócić na wózek, żeby rozpłakać się jak ostatnia ciota, która zaznała przy tym cudu.
- Jaii? - wyszeptał wręcz, mierząc skuloną sylwetkę maksymalnie zwężonymi źrenicami oraz szeroko rozwartymi powiekami, podejmując próby dotknięcia kumpla opuszkami palców po nagich ramionach. Bezskutecznie. - Jaii, fstafaj! Wstafaj! WSTAWAJ JUS! TELAS!
Jak się zapitego w trupa Polaka zapyta o miejsce zamieszkania - ni cholery. Ale PESEL cwaniaczek poda. Na tej samej zasadzie zadziałał spanikowany mężczyzna, który z plecaka wydobył telefon, aż ten niemalże mu wypadł, po czym nie kłopotał się z klikaniem w losowe ikonki, aż okaże się mu lista kontaktów, nie. Wpisał numer, który w normalnych warunkach wyrecytowałby poprawnie po czterokrotnej pomyłce. Dzięki temu, co się nimi opiekuje, czy co tam robi, Grimshaw odebrał rozmowę, w której przerażony tak, jakby ktoś zawiesił go na szczycie tajwańskiego Taipeia i zabujał nim parę razy, zaczął pleść zupełnie niepotwierdzone głupoty, które przyszły mu na myśl pod wpływem impulsu. Jak to, że Riley umarł. Przy całej tej roztrzepanej wymianie informacji kiwał się w tył i w przód, bił pięścią o poręcz wózka, a także przy jednej, zdrowej myśli rzucił na ciało piegowatego kurtkę, którą tamten wcześniej mu zarzucił na ramiona. Ledwo trafił.
/ Ja już zaczynam myśleć tak, jak mówi sepleniący Chester..
Gdy tamten autentycznie zastosował się do, jakby nie było, jego rozkazu, odblokował koła wózka, obracając się tak, aby mieć z nim ten pokrzepiający go kontakt wzrokowy oraz zbliżył się nieco ze swoim środkiem transportu.
- Jeśteś gno-.. gjo-..-odny? - zapytał nieskładnie, i choć dalej seplenił tak niemożliwie, że obca, niemająca z utajnionym brunetem styczności na co dzień, nie rozszyfrowałaby nic z tego międzygwiezdnego dialektu, panika zaczęła ustępować. - Ćekaj..
Jakby samoczynnie rozsunął jednym ruchem roztrzęsionej ręki plecak, wkładając tam łapę, żeby wyciągnąć pudełko, w którym jeszcze parę godzin temu było trochę ryżu z sosem warzywnym.. a teraz było tam parę ziaren i pełno rozpaćkanej po ściankach naczynia mieszaniny. No tak, jak Heachthingeharn za wielu rzeczy nie chciał jeść, tak jego ciotka nie wykazała się dzisiaj żadnymi zdolnościami medium, toteż ten nie miał możliwości podzielenia się z bliźnim, który był w troszkę opłakanym stanie.
Wykrzywiając wagi w zniesmaczeniu faktem, że dobre chęci jednak nie równały się ciepłemu posiłkowi, który był dla mężczyzny obok nieocenionym dobrem, więc Chest zajął się po części układaniem planu - jak napełnić wyjący żołądek Thatchera tak, aby nie oddalać się od niego, a ułożenie tak skomplikowanej operacji wymagało ciut mobilizacji, w którą chłopak był ubogi. Niedobrze.
- Pokłó-..-ciliscie? - tym razem wyszło lepiej, niż wcześniej, to zatem było jakimś postępem; mężczyzna z wadą wymowy zmarszczył ciemne brwi, jakby to miało coś dać jego słabej ocenie sytuacji.
Wszystkie elementy tej machiny zaczęły się zazębiać. Chester, Chester, postaw obok siebie pana Winchestera i pana Grimshawa - który ma więcej wspólnego z celowym zaczynaniem konfliktów? Ani ten, ani tamten, punkt dla Ciebie. A który zaś ma tendencję do nie za dobrej interpretacji i chłodu, a który jest nadwrażliwy i przejmuje się pierdołami, gdy w grę wchodzi jego przyjaciel? Nabierasz jako-takiej wprawy, panie od Heachthinghearna, wywarłbyś na swoim psychologu wrażenie. Szkoda, że tego nie widzi. Że nikt tego nie widzi. W szczególności Ryan, gdyż to trzecie koło u wozu zakładało, że to on palnął coś, co uraziło tego roztrzepańca palącego fajkę obok. Tak, ten gość miał niezaprzeczalny talent do robienia niestosownych rzeczy, a raczej takich, które mogą niejednego ugodzić. Brytyjczyk akurat nie był odpowiednią osobą do dyktowania ludziom, co jest taktowne, a co nie. Tak czy owak, wiedział, że to niedobrze, że Riley się podłamał, o ile nie było to cięższe, niż na jego oko było. Choć.. ten uciekający w ciemny zarys drzew wzrok mówił sam za siebie.
- Nie wiem, cy Twoja i nie wiem, cy jego. Od cego to się zacęło? - Ches sceptycznie podchodził do tezy, że rozmowa jest czymś, co każdemu da ukojenie w nerwach. Też nie sądził, że piegus ot tak mu opowie o tym, co między nimi wynikło przed chyba paroma godzinami, bo czas cholernie dłużył mu się w oczekiwaniu na swojego prywatnego ratownika, aczkolwiek.. raz kozie śmierć, tak? Nie postawiłby wszystkich pieniędzy, że ta droga do umysłu Rila jest odpowiednia, natomiast nie robił tego celem uzyskania jakiś nic nieznaczących duperszwanców, chciał, żeby się rozchmurzył. A najlepiej skończył z tym spinaniem, żeby więcej tych ludzkich, patologicznych odruchów w inwalidzie nie wywoływać, to było dziwaczne dla niego. Ich ujawnianie zawsze było dla niego niepokojące, choć, jak twierdził każdy człowiek, pożądanym byłoby, gdyby były jakaś regułą jego zachowania. Szarzy ludzie lubią kogoś, kto ich wyręczy w byciu dobrodusznym..
I gdy tak wyczekiwał odpowiedzi, jakiegoś ruchu od strony nastolatka z rozsypanym w popiół dobrym nastrojem, jego obawy potwierdziła jedna rzecz, którą zarejestrował. Z palców najlepszego kumpla wysunęła się tutka papierosa, a potem uderzyła o ziemię, przygasając przez wilgotny grunt pod ławką, a sekundę potem za szlugiem upadł jej rozdygotany, roznegliżowany na zimnie facet, będąc ułożonym przez grawitację na betonie.
Chesterowi chyba zamarło serce w piersi, a co najmniej zwolniło, żeby nagle i drastycznie przyspieszyć, jak pędzący przed pociskiem przez łąkę zając. Nie mógł się ruszyć, choć przy takiej dawce adrenaliny i szczypty jezusowych mocy mógłby nawet wstać, żeby zrobić okrążenie wokół nieprzytomnego, jęcząc bezsilnie o pomoc, a potem wrócić na wózek, żeby rozpłakać się jak ostatnia ciota, która zaznała przy tym cudu.
- Jaii? - wyszeptał wręcz, mierząc skuloną sylwetkę maksymalnie zwężonymi źrenicami oraz szeroko rozwartymi powiekami, podejmując próby dotknięcia kumpla opuszkami palców po nagich ramionach. Bezskutecznie. - Jaii, fstafaj! Wstafaj! WSTAWAJ JUS! TELAS!
Jak się zapitego w trupa Polaka zapyta o miejsce zamieszkania - ni cholery. Ale PESEL cwaniaczek poda. Na tej samej zasadzie zadziałał spanikowany mężczyzna, który z plecaka wydobył telefon, aż ten niemalże mu wypadł, po czym nie kłopotał się z klikaniem w losowe ikonki, aż okaże się mu lista kontaktów, nie. Wpisał numer, który w normalnych warunkach wyrecytowałby poprawnie po czterokrotnej pomyłce. Dzięki temu, co się nimi opiekuje, czy co tam robi, Grimshaw odebrał rozmowę, w której przerażony tak, jakby ktoś zawiesił go na szczycie tajwańskiego Taipeia i zabujał nim parę razy, zaczął pleść zupełnie niepotwierdzone głupoty, które przyszły mu na myśl pod wpływem impulsu. Jak to, że Riley umarł. Przy całej tej roztrzepanej wymianie informacji kiwał się w tył i w przód, bił pięścią o poręcz wózka, a także przy jednej, zdrowej myśli rzucił na ciało piegowatego kurtkę, którą tamten wcześniej mu zarzucił na ramiona. Ledwo trafił.
/ Ja już zaczynam myśleć tak, jak mówi sepleniący Chester..
„Niedługo tam będę” – poświadczył, zanim jeszcze zastanowił się, czy warto biec na złamanie karku. Jeżeli Winchester rzeczywiście był już martwy, jego obecność na miejscu nie miała za wiele zmienić. A jednak nie próbował się nad tym zastanawiać, gdy ruszył w wyznaczone miejsce, w głowie analizując wszystkie przekazane mu informacje. Świat byłby o wiele przyjemniejszym miejscem, gdyby ludzie odznaczali się większą wiedzą, lepszą orientacją w terenie i – co za tym idzie – potrafili udzielać konkretniejszych wypowiedzi. Tymczasem musiał skupić się na zlepku informacji, które dla większej frajdy musiał połączyć w odpowiednią całość, jak jakieś jebane kropki w łamigłówce dla dzieci. Park, jezioro – co z tego, że w niemalże każdym z nich znajdowało się jakieś źródło wody, a Chester pod wpływem paniki mógł dokonać nieobiektywnej oceny zbiornika wodnego – i wreszcie najistotniejsza informacja. Drugi od akademika, utrwalił mimowolnie w myślach, niemalże słysząc, jak przez jego własny głos przedziera się niewyraźny bełkot Heachthinghearna. Niemniej całkiem szybko wydedukował, w jakim miejscu mogli się znajdować, o ile wierzyć informacjom blondyna. Na razie i tak nie miał niczego oprócz nich.
Skręciwszy w jedną z uliczek, która miała nieznacznie ukrócić jego trasę, niemalże zderzył się z jednym z przechodniów, który zatrzymał się gwałtownie, upuszczając trzymany w ręce telefon, kiedy rosły chłopak dosłownie śmignął mu przed nosem, wykonując całkiem unik. Nawet nie obejrzał się za siebie, żeby sprawdzić, czy nieznajomy miał się dobrze. Bez najmniejszych komplikacji zdołał przebrnąć przez kilka dzielnic, dopóki jego klatka piersiowa nie zaczęła unosić się wyżej podczas coraz to większych haustów powietrza, które ziębiło jego gardło. Przy tym tempie i dystansie zwiększającym się przez konieczność mijania ludzi, z których nie wszyscy byli tak łaskawi, by zsunąć mu się z drogi, nietrudno było nabawić się lekkiej zadyszki.
Nie lubił pośpiechu.
Prawdopodobnie jedynym pozytywnym aspektem wszystkiego były spokojne myśli, nie zmącone uporczywym gderaniem głosu. Ostatnią rzeczą, którą w tej sytuacji potrzebował, byłaby ta nędzna próba pouczenia.
WITAMY W PARKU CHARLESON!
Głosił wielki, oświetlony banner, postawiony tuż przy wschodniej bramie, którą ciemnowłosy minął jeszcze w całkiem przyzwoitym tempie. Dopiero po przebiegnięciu jeszcze kilkuset metrów, zaczął stopniowo zwalniać, przechodząc do żwawego chodu. Starł ręką krople zimnego potu z karku i zaczął uważniej przyglądać się okolicy, licząc na to, że dobrze trafił. W ciągu tych dwudziestu minut, których potrzebował na dostanie się do tej części miasta, ktoś mógł interweniować. Jay wysunął telefon z kieszeni, sprawdzając, czy Ches nie próbował się z nim kontaktować albo nie zostawił nowej wiadomości, ale skrzynka i rejestr połączeń były puste. Schował komórkę z powrotem, nie zwalniając kroku nawet na chwilę.
Odchrząknął głośno, próbując pozbyć się drapiącego uczucia w gardle, dokładnie w chwili, gdy w bladym świetle parkowych latarni zdołał dostrzec znajomą sylwetkę, co mogło zostać odebrane jako ostentacyjna próba zwrócenia na siebie uwagi. Nic z tych rzeczy. Zaledwie zdawkowym spojrzeniem omiótł spanikowanego chłopaka na wózku, aby być pewnym, że w tym jednym momencie mógł uznać go za jedynego inwalidę w całym Vancouver, który tego wieczoru nabrał ochoty na zwiedzenie parku. Szybko jednak stracił zainteresowanie na rzecz leżącego na ziemi Riley'a, który – jak przypuszczał – tkwił tam przez ostatnie dwadzieścia minut, jeśli nie dłużej.
Ja pierdolę.
Zaklął mrukliwie pod nosem i raz jeszcze zmusił się do biegu, by pokonać ostatnie metry dzielące go od dwójki znajomych. Przykucnąwszy obok Winchestera, niemalże od razu przysunął zziębnięte palce do boku jego szyi, przyciskając je w odpowiednim miejscu. Czując lekkie pulsowanie tętna, ściągnął brwi i zerknął z ukosa na jasnowłosego, jakby czuł się zobowiązany do obarczenia go karcącym spojrzeniem za odstawienie tej szopki.
― Nie żyje, co? ― rzucił krótko, nawet nie czekając na odpowiedź. Złapał Starr'a za ramiona i podciągnął go do góry, niewiele robiąc sobie z faktu, że niedbale zarzucona na niego kurtka całkiem ześlizgnęła się na zimną, wilgotną ziemię. Dzięki temu był w stanie wyczuć zimno skóry młodzieńca. Dopiero posadziwszy złotookiego na ławce, sięgnął po nią i odrzucił na kolana Laverna. ― Winchester ― odparł, jakby usiłował przywołać go do porządku samym stanowczym tonem, choć nie robił sobie wielkich nadziei na to, że to zadziała. Oczywiście. Przypuszczał, że to nagłe zamroczenie było tylko skutkiem ubocznym jego zmęczenia i tego, że raz jeszcze odmówił sobie jedzenia z przyczyn mniej lub bardziej oczywistych.
Jak jedna można było się spodziewać, nie zamierzał stać mu na drodze w podejmowaniu własnych wyborów, nawet jeśli te szkodziły jego zdrowiu.
Rozpiął płaszcz i ściągnął go z siebie, by zaraz narzucić go na ramiona prefekta. Na tyle szybko, by ciepło nagrzanego już materiału, nie zdążyło wyparować w chłodzie wieczoru. Wciąż stabilizując swój przyśpieszony oddech, usiadł na ławce obok, przygarniając go do siebie i zaczął przesuwać ręką w tę i z powrotem po ramieniu chłopaka w rozgrzewającym geście.
― Długo już? ― spytał zdawkowo, licząc na równie niewyczerpującą odpowiedź ze strony jasnowłosego, na którego przeniósł pozbawione wyrazu spojrzenie, jednocześnie oceniając, czy ten już zdążył się uspokoić.
Skręciwszy w jedną z uliczek, która miała nieznacznie ukrócić jego trasę, niemalże zderzył się z jednym z przechodniów, który zatrzymał się gwałtownie, upuszczając trzymany w ręce telefon, kiedy rosły chłopak dosłownie śmignął mu przed nosem, wykonując całkiem unik. Nawet nie obejrzał się za siebie, żeby sprawdzić, czy nieznajomy miał się dobrze. Bez najmniejszych komplikacji zdołał przebrnąć przez kilka dzielnic, dopóki jego klatka piersiowa nie zaczęła unosić się wyżej podczas coraz to większych haustów powietrza, które ziębiło jego gardło. Przy tym tempie i dystansie zwiększającym się przez konieczność mijania ludzi, z których nie wszyscy byli tak łaskawi, by zsunąć mu się z drogi, nietrudno było nabawić się lekkiej zadyszki.
Nie lubił pośpiechu.
Prawdopodobnie jedynym pozytywnym aspektem wszystkiego były spokojne myśli, nie zmącone uporczywym gderaniem głosu. Ostatnią rzeczą, którą w tej sytuacji potrzebował, byłaby ta nędzna próba pouczenia.
Głosił wielki, oświetlony banner, postawiony tuż przy wschodniej bramie, którą ciemnowłosy minął jeszcze w całkiem przyzwoitym tempie. Dopiero po przebiegnięciu jeszcze kilkuset metrów, zaczął stopniowo zwalniać, przechodząc do żwawego chodu. Starł ręką krople zimnego potu z karku i zaczął uważniej przyglądać się okolicy, licząc na to, że dobrze trafił. W ciągu tych dwudziestu minut, których potrzebował na dostanie się do tej części miasta, ktoś mógł interweniować. Jay wysunął telefon z kieszeni, sprawdzając, czy Ches nie próbował się z nim kontaktować albo nie zostawił nowej wiadomości, ale skrzynka i rejestr połączeń były puste. Schował komórkę z powrotem, nie zwalniając kroku nawet na chwilę.
Odchrząknął głośno, próbując pozbyć się drapiącego uczucia w gardle, dokładnie w chwili, gdy w bladym świetle parkowych latarni zdołał dostrzec znajomą sylwetkę, co mogło zostać odebrane jako ostentacyjna próba zwrócenia na siebie uwagi. Nic z tych rzeczy. Zaledwie zdawkowym spojrzeniem omiótł spanikowanego chłopaka na wózku, aby być pewnym, że w tym jednym momencie mógł uznać go za jedynego inwalidę w całym Vancouver, który tego wieczoru nabrał ochoty na zwiedzenie parku. Szybko jednak stracił zainteresowanie na rzecz leżącego na ziemi Riley'a, który – jak przypuszczał – tkwił tam przez ostatnie dwadzieścia minut, jeśli nie dłużej.
Ja pierdolę.
Zaklął mrukliwie pod nosem i raz jeszcze zmusił się do biegu, by pokonać ostatnie metry dzielące go od dwójki znajomych. Przykucnąwszy obok Winchestera, niemalże od razu przysunął zziębnięte palce do boku jego szyi, przyciskając je w odpowiednim miejscu. Czując lekkie pulsowanie tętna, ściągnął brwi i zerknął z ukosa na jasnowłosego, jakby czuł się zobowiązany do obarczenia go karcącym spojrzeniem za odstawienie tej szopki.
― Nie żyje, co? ― rzucił krótko, nawet nie czekając na odpowiedź. Złapał Starr'a za ramiona i podciągnął go do góry, niewiele robiąc sobie z faktu, że niedbale zarzucona na niego kurtka całkiem ześlizgnęła się na zimną, wilgotną ziemię. Dzięki temu był w stanie wyczuć zimno skóry młodzieńca. Dopiero posadziwszy złotookiego na ławce, sięgnął po nią i odrzucił na kolana Laverna. ― Winchester ― odparł, jakby usiłował przywołać go do porządku samym stanowczym tonem, choć nie robił sobie wielkich nadziei na to, że to zadziała. Oczywiście. Przypuszczał, że to nagłe zamroczenie było tylko skutkiem ubocznym jego zmęczenia i tego, że raz jeszcze odmówił sobie jedzenia z przyczyn mniej lub bardziej oczywistych.
Jak jedna można było się spodziewać, nie zamierzał stać mu na drodze w podejmowaniu własnych wyborów, nawet jeśli te szkodziły jego zdrowiu.
Rozpiął płaszcz i ściągnął go z siebie, by zaraz narzucić go na ramiona prefekta. Na tyle szybko, by ciepło nagrzanego już materiału, nie zdążyło wyparować w chłodzie wieczoru. Wciąż stabilizując swój przyśpieszony oddech, usiadł na ławce obok, przygarniając go do siebie i zaczął przesuwać ręką w tę i z powrotem po ramieniu chłopaka w rozgrzewającym geście.
― Długo już? ― spytał zdawkowo, licząc na równie niewyczerpującą odpowiedź ze strony jasnowłosego, na którego przeniósł pozbawione wyrazu spojrzenie, jednocześnie oceniając, czy ten już zdążył się uspokoić.
Ciemność, pustka. Nie docierały do niego żadne dźwięki. Właściwie sam nie był pewien co się właściwie stało. Ostatnią rzeczą jaką pamiętał był fakt, że biegł długie kilometry do Chestera, który dzwonił do niego spanikowany, kompletnie nie wiedząc gdzie był. Park. Tyle zdążył z niego wyciągnąć, choć jak wiadomo informacja była na tyle niekompletna, by nie dała mu zbyt wiele. Kiedy jednak dotarł na miejsce, wyglądało na to, że poza zziębnięciem wszystko było w porządku. Czyżby mu się to przyśniło?
Riley.
Cichy głos przedarł się przez ciemność, niczym światło mające wskazać mu drogę. Lecz znał go zbyt dobrze, by spojrzeć na to wszystko z tej nazbyt pozytywnej strony. Cofnął się o krok w ciemności. Dopiero teraz do tego uszu dobiegł cichy chlupot wody, gdy buty rozbryzgały ją na boki. Zaraz, wody? Spojrzał w dół zupełnie jakby chciał dostrzec jej źródło, lecz było zbyt ciemno. Nie widział nawet własnych nóg, ani rąk które uniósł ku górze. Ułożył powoli ręce na twarzy, czując że i one są wyraźnie mokre, zupełnie jakby jeszcze chwilę wcześniej sam leżał w otaczającej go wodzie.
Riley.
Ten sam głos co wcześniej. Cichy szelest i powolny krok przez wodę. Słyszał go, słyszał jak nadchodził. Pojedyncze krople rozbryzgiwały się na boki, gdy każda z łap uderzała w ciecz, zmierzając w jego stronę. Cichy, warkotliwy chichot wypełnił jego głowę, gdy w ciemności rozbłysły mocno fioletowe ślepia.
Przed czym uciekasz, Riley?
- Przed niczym nie uciekam. - odgryzł się z wyraźnym poirytowaniem w głosie. Nienawidził jego oskarżeń. Nienawidził jego wzroku. Nienawidził faktu jego istnienia. Właśnie tak. Był jedynym punktem, który gromadził w sobie całą nienawiść i zgorzknienie rudowłosego. Cofnął się gwałtownie o krok w tył, gdy ślepia przybliżyły się wraz z rozbłyskiem śnieżnobiałych ślepi.
Och Riley. Chyba nie myślisz, że to nie była twoja wina?
Warkot stawał się coraz głośniejszy z każdym wyrazem, na końcu osiągając swoje apogeum, do tego stopnia, że chłopak uniósł gwałtownie dłonie do uszu, by zasłonić je przed nadchodzącymi dźwiękami. Zamiast tego słyszał jedynie to drażniące kapanie.
Kap.
Kap.
Kap.
Do diabła, skąd tu tyle wody? Był w parku. Był pewien, że był w parku. Jak więc znalazł się w tym ciemnym miejscu? Czyżby zasnął? Nie, Chester nie zostawiłby go samego tuż po tym, jak sam udzielił mu pomocy. Nie zrobiłby tego. Prawda?
Kap.
Kap.
Kap.
Przeniósł powoli drżące dłonie na twarz, by i tym razem spróbować ją otrzeć. Nie, nie mógł dać się ponieść emocjom. Nawet jeśli nie mógłby liczyć na Chestera zawsze pozostawał Ryan. W końcu mówił mu, że wychodzi.
... i że prawdopodobnie nie wróci na noc.
Mimowolnie ogarnął go strach. Tak, teraz pamiętał. Sam mu przecież napisał, że pada mu bateria i prawdopodobnie nie będzie w stanie się z nim skontaktować.
Nie żeby w ogóle planował się z tobą kontaktować. Żałosny człowieczek. Uczepiłeś się jego ramienia, wmówiłeś sobie, że stanowisz dla niego jakąkolwiek wartość. To zawsze była twoja wina. Ty wywołałeś kłótnie. Ty dręczysz go swoją obecnością. Ty sprowokowałeś tamtych chłopaków. Ty sprowadziłeś śmierć na swoją rodzinę. To wszystko twoja wina.
- ZAMILCZ. - głośny krzyk, który wydobył się z jego ust, targnął całym jego ciałem, gdy dosłownie skulił się w sobie, przyciskając mocno dłonie do twarzy. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że coś było nie tak. Poruszył powoli butami, wyczuwając dość spory opór przy lewym bucie i zamrugał, odsuwając dłonie od twarzy.
Widzisz, złoty chłopcze. To wszystko twoja wina.
Jego wzrok, w końcu przyzwyczajony do ciemności, padł na puste, zimne spojrzenie przybranego, młodszego brata. Leżał nieruchomo, skąpany we własnej krwi niczym wyjątkowo upiorna marionetka. Nic dziwnego, że Winchester momentalnie odskoczył w tył. Nim zdążył jednak złapać równowagę, potknął się i runął plecami wprost w ciemną wodę. Uniósł się szybko, prychając by pozbyć się jej nadmiaru z nosa, tylko po to by spojrzeć w twarz martwej macochy, równie bladej i zimnej co brat. Z przestrzelonej głowy nieustannie sączył się płyn, zupełnie jakby to on był źródłem tej niekończącej się wody. I wtedy zrozumiał, że od początku nie stał w wodzie.
To była krew.
Uniósł powoli dłonie, aż nazbyt wyraźnie oddzielając krwistą czerwień. Poderwał się do góry wyraźnie spanikowany próbując ją strzepać z własnych dłoni, ubrań, twarzy. Nawet nie zauważył, kiedy drapiąc się ze wściekłością po przedramionach, sam zaczął pogłębiać własne rany.
- Nie. Nie, nie, nie. To nieprawda. Mnie tutaj nie ma. To tylko sen, to tylko sen. - powtarzał te ciche słowa jak mantrę, w końcu kucając na ziemi by objąć się ramionami. Kiwał się nieznacznie to w przód, to w tył, próbując się obudzić. Wiedział, że śni. Musiał śnić.
Och Riley, tak szybko chcesz uciekać od swojej rodziny? Przecież to właśnie u ich boku jest twoje miejsce.
"Nie żyje, co?"
Wszystko umilkło. Riley przestał się poruszać, choć nadal trwał w bezruchu, zupełnie jakby nie był pewien czy zwyczajnie się nie przesłyszał. Wilk zawarczał wściekle, widząc jak stopniowo chłopak odzyskuje siły i poruszył się w miejscu, kłapiąc szczękami.
"Winchester."
Nowy głos przebił się przez grubą powłokę, spychając bestię w tył. Nie zracał uwagi na jej warkot. Odsunął powoli ręce od twarzy, by podnieść ją ku górze. Uprzednie zwłoki zniknęły wraz z morzem krwi, pozostawiając po sobie jedynie tą samą ciemność, co wcześniej.
- Jay? - nie, to niemożliwe. Kolejna iluzja? Przez chwilę rozglądał się dookoła, wyraźnie poszukując przyjaciela. Jeśli jednak to właśnie jego miał tym razem ujrzeć martwego... chyba wolał sam zginąć w odmętach tej cholernej ciemności. Zatkał uszy rękami i ponownie się pochylił, chowając głowę we własnych kolanach. I znowu wszystko zaczęło się zacierać.
Zimno. Promieniowało do wszystkich jego kończyn, mimo to nie był w stanie nawet unieść ociężałych powiek, zupełnie jakby jego umysł nie do końca potrafił się zdecydować, czy lepiej będzie dla niego pozostać w świecie snu, czy jednak powrócić do rzeczywistości. Gwałtowne podniesienie go ku górze było dość mocnym bodźcem, na ten moment. Choć nadal obie świadomości nieustannie się ze sobą ścierały, coraz więcej elementów zaczęło do niego docierać. Bezgraniczny chłód. Wilgoć.
Ciepło.
Konflikt temperatur posłał ciarki przez całe jego ciało, wymuszając na nim drgawki. Czuł jak promieniuje z jednej konkretnej strony. Jedna z jego rąk drgnęła, zwiastując początkowe przebudzenie. W końcu zupełnie automatycznie przekręcił się w bok, by przylgnąć jak największą powierzchnią własnego ciała do źródła ciepła. Świadomość nie powróciła do niego jeszcze na tyle, by zaczął analizować zaistniałą sytuację. Zamiast tego dosłownie zakopał się twarzą w nieznanym sobie ramieniu.
- Zimno. - rzucił cicho, wsłuchując się w nieco przyspieszone bicie serca. Nie jego serca. Lecz jeśli nie było jego... to czyje?
Walczył ze sobą. Gwałtownie zaciskające się powieki doskonale o tym świadczyły. W końcu wygrał jednak pojedynek z sennością, powracając do świata żywych. Jego palce drgnęły nieznacznie, gdy w końcu światło dostało się do jego tęczówek. Mrugnął parę razy i z cichym jęknięciem uniósł nieznacznie głowę, kierując wzrok na siedzącego obok Jaya.
Jay.
Zmierzył go powoli wzrokiem, nim zaczęły do niego docierać wszelkie fakty. Obejmował go. Siedzieli razem na ławce, był przykryty jego płaszczem, a jedną z dłoni pocierał nieustannie jego ramię. Panika wybuchła w ułamku sekundy, gdy serce Winchestera przyspieszyło swój rytm niemalże czterokrotnie, dudniąc mu głośno w klatce piersiowej. Trzeba by było być idiotą, by go nie usłyszeć. Właściwie był pewien, że nawet dla znajdującego się nieco dalej Chestera nie stanowiłoby to większego problemu.
Mimo to wyraźnie strwożony całą sytuacją, nawet się nie poruszył, nadal opierając policzek o jego ramię, nie zdając sobie sprawy, że jego palce drgają raz po raz w nerwowym geście, zadrapując jego bok. Zaciśnięte gardło, dopiero po kilkunastu sekundach rozluźniło się na tyle, by był w stanie wydusić z siebie, z trudem jedno, krótkie zdanie.
- Co ty tutaj robisz, Jay?
Riley.
Cichy głos przedarł się przez ciemność, niczym światło mające wskazać mu drogę. Lecz znał go zbyt dobrze, by spojrzeć na to wszystko z tej nazbyt pozytywnej strony. Cofnął się o krok w ciemności. Dopiero teraz do tego uszu dobiegł cichy chlupot wody, gdy buty rozbryzgały ją na boki. Zaraz, wody? Spojrzał w dół zupełnie jakby chciał dostrzec jej źródło, lecz było zbyt ciemno. Nie widział nawet własnych nóg, ani rąk które uniósł ku górze. Ułożył powoli ręce na twarzy, czując że i one są wyraźnie mokre, zupełnie jakby jeszcze chwilę wcześniej sam leżał w otaczającej go wodzie.
Riley.
Ten sam głos co wcześniej. Cichy szelest i powolny krok przez wodę. Słyszał go, słyszał jak nadchodził. Pojedyncze krople rozbryzgiwały się na boki, gdy każda z łap uderzała w ciecz, zmierzając w jego stronę. Cichy, warkotliwy chichot wypełnił jego głowę, gdy w ciemności rozbłysły mocno fioletowe ślepia.
Przed czym uciekasz, Riley?
- Przed niczym nie uciekam. - odgryzł się z wyraźnym poirytowaniem w głosie. Nienawidził jego oskarżeń. Nienawidził jego wzroku. Nienawidził faktu jego istnienia. Właśnie tak. Był jedynym punktem, który gromadził w sobie całą nienawiść i zgorzknienie rudowłosego. Cofnął się gwałtownie o krok w tył, gdy ślepia przybliżyły się wraz z rozbłyskiem śnieżnobiałych ślepi.
Och Riley. Chyba nie myślisz, że to nie była twoja wina?
Warkot stawał się coraz głośniejszy z każdym wyrazem, na końcu osiągając swoje apogeum, do tego stopnia, że chłopak uniósł gwałtownie dłonie do uszu, by zasłonić je przed nadchodzącymi dźwiękami. Zamiast tego słyszał jedynie to drażniące kapanie.
Kap.
Kap.
Kap.
Do diabła, skąd tu tyle wody? Był w parku. Był pewien, że był w parku. Jak więc znalazł się w tym ciemnym miejscu? Czyżby zasnął? Nie, Chester nie zostawiłby go samego tuż po tym, jak sam udzielił mu pomocy. Nie zrobiłby tego. Prawda?
Kap.
Kap.
Kap.
Przeniósł powoli drżące dłonie na twarz, by i tym razem spróbować ją otrzeć. Nie, nie mógł dać się ponieść emocjom. Nawet jeśli nie mógłby liczyć na Chestera zawsze pozostawał Ryan. W końcu mówił mu, że wychodzi.
... i że prawdopodobnie nie wróci na noc.
Mimowolnie ogarnął go strach. Tak, teraz pamiętał. Sam mu przecież napisał, że pada mu bateria i prawdopodobnie nie będzie w stanie się z nim skontaktować.
Nie żeby w ogóle planował się z tobą kontaktować. Żałosny człowieczek. Uczepiłeś się jego ramienia, wmówiłeś sobie, że stanowisz dla niego jakąkolwiek wartość. To zawsze była twoja wina. Ty wywołałeś kłótnie. Ty dręczysz go swoją obecnością. Ty sprowokowałeś tamtych chłopaków. Ty sprowadziłeś śmierć na swoją rodzinę. To wszystko twoja wina.
- ZAMILCZ. - głośny krzyk, który wydobył się z jego ust, targnął całym jego ciałem, gdy dosłownie skulił się w sobie, przyciskając mocno dłonie do twarzy. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że coś było nie tak. Poruszył powoli butami, wyczuwając dość spory opór przy lewym bucie i zamrugał, odsuwając dłonie od twarzy.
Widzisz, złoty chłopcze. To wszystko twoja wina.
Jego wzrok, w końcu przyzwyczajony do ciemności, padł na puste, zimne spojrzenie przybranego, młodszego brata. Leżał nieruchomo, skąpany we własnej krwi niczym wyjątkowo upiorna marionetka. Nic dziwnego, że Winchester momentalnie odskoczył w tył. Nim zdążył jednak złapać równowagę, potknął się i runął plecami wprost w ciemną wodę. Uniósł się szybko, prychając by pozbyć się jej nadmiaru z nosa, tylko po to by spojrzeć w twarz martwej macochy, równie bladej i zimnej co brat. Z przestrzelonej głowy nieustannie sączył się płyn, zupełnie jakby to on był źródłem tej niekończącej się wody. I wtedy zrozumiał, że od początku nie stał w wodzie.
To była krew.
Uniósł powoli dłonie, aż nazbyt wyraźnie oddzielając krwistą czerwień. Poderwał się do góry wyraźnie spanikowany próbując ją strzepać z własnych dłoni, ubrań, twarzy. Nawet nie zauważył, kiedy drapiąc się ze wściekłością po przedramionach, sam zaczął pogłębiać własne rany.
- Nie. Nie, nie, nie. To nieprawda. Mnie tutaj nie ma. To tylko sen, to tylko sen. - powtarzał te ciche słowa jak mantrę, w końcu kucając na ziemi by objąć się ramionami. Kiwał się nieznacznie to w przód, to w tył, próbując się obudzić. Wiedział, że śni. Musiał śnić.
Och Riley, tak szybko chcesz uciekać od swojej rodziny? Przecież to właśnie u ich boku jest twoje miejsce.
"Nie żyje, co?"
Wszystko umilkło. Riley przestał się poruszać, choć nadal trwał w bezruchu, zupełnie jakby nie był pewien czy zwyczajnie się nie przesłyszał. Wilk zawarczał wściekle, widząc jak stopniowo chłopak odzyskuje siły i poruszył się w miejscu, kłapiąc szczękami.
"Winchester."
Nowy głos przebił się przez grubą powłokę, spychając bestię w tył. Nie zracał uwagi na jej warkot. Odsunął powoli ręce od twarzy, by podnieść ją ku górze. Uprzednie zwłoki zniknęły wraz z morzem krwi, pozostawiając po sobie jedynie tą samą ciemność, co wcześniej.
- Jay? - nie, to niemożliwe. Kolejna iluzja? Przez chwilę rozglądał się dookoła, wyraźnie poszukując przyjaciela. Jeśli jednak to właśnie jego miał tym razem ujrzeć martwego... chyba wolał sam zginąć w odmętach tej cholernej ciemności. Zatkał uszy rękami i ponownie się pochylił, chowając głowę we własnych kolanach. I znowu wszystko zaczęło się zacierać.
***
Zimno. Promieniowało do wszystkich jego kończyn, mimo to nie był w stanie nawet unieść ociężałych powiek, zupełnie jakby jego umysł nie do końca potrafił się zdecydować, czy lepiej będzie dla niego pozostać w świecie snu, czy jednak powrócić do rzeczywistości. Gwałtowne podniesienie go ku górze było dość mocnym bodźcem, na ten moment. Choć nadal obie świadomości nieustannie się ze sobą ścierały, coraz więcej elementów zaczęło do niego docierać. Bezgraniczny chłód. Wilgoć.
Ciepło.
Konflikt temperatur posłał ciarki przez całe jego ciało, wymuszając na nim drgawki. Czuł jak promieniuje z jednej konkretnej strony. Jedna z jego rąk drgnęła, zwiastując początkowe przebudzenie. W końcu zupełnie automatycznie przekręcił się w bok, by przylgnąć jak największą powierzchnią własnego ciała do źródła ciepła. Świadomość nie powróciła do niego jeszcze na tyle, by zaczął analizować zaistniałą sytuację. Zamiast tego dosłownie zakopał się twarzą w nieznanym sobie ramieniu.
- Zimno. - rzucił cicho, wsłuchując się w nieco przyspieszone bicie serca. Nie jego serca. Lecz jeśli nie było jego... to czyje?
Walczył ze sobą. Gwałtownie zaciskające się powieki doskonale o tym świadczyły. W końcu wygrał jednak pojedynek z sennością, powracając do świata żywych. Jego palce drgnęły nieznacznie, gdy w końcu światło dostało się do jego tęczówek. Mrugnął parę razy i z cichym jęknięciem uniósł nieznacznie głowę, kierując wzrok na siedzącego obok Jaya.
Jay.
Zmierzył go powoli wzrokiem, nim zaczęły do niego docierać wszelkie fakty. Obejmował go. Siedzieli razem na ławce, był przykryty jego płaszczem, a jedną z dłoni pocierał nieustannie jego ramię. Panika wybuchła w ułamku sekundy, gdy serce Winchestera przyspieszyło swój rytm niemalże czterokrotnie, dudniąc mu głośno w klatce piersiowej. Trzeba by było być idiotą, by go nie usłyszeć. Właściwie był pewien, że nawet dla znajdującego się nieco dalej Chestera nie stanowiłoby to większego problemu.
Mimo to wyraźnie strwożony całą sytuacją, nawet się nie poruszył, nadal opierając policzek o jego ramię, nie zdając sobie sprawy, że jego palce drgają raz po raz w nerwowym geście, zadrapując jego bok. Zaciśnięte gardło, dopiero po kilkunastu sekundach rozluźniło się na tyle, by był w stanie wydusić z siebie, z trudem jedno, krótkie zdanie.
- Co ty tutaj robisz, Jay?
Tyle stresu, ile Chester się nałykał w ciągu oczekiwania na Rileya, to była dawka, która mogła zaszkodzić jego zdrowiu. A ta, którą mu wstrzyknięto, gdy z przerażeniem śledził ciało upadające na zimny, chodnikowy beton, mogłaby być śmiertelna, gdyby nie to, że w jego umyśle wciąż była zakodowana informacja o tym, jaki to on nie jest zmierzły, wewnętrznie obojętny i nieempatyczny. Być może, gdyby nie objawy zaburzeń psychicznych, jakie go “nękały” latami, teraz mógłby zejść na zawał, gdyby nie jego, fakt faktem nadszarpnięta, ale odporność. Natomiast odpłynięcie Thatchera w sen, który spanikowany blondyn potraktował w odbiegający od aktualnego stanu rzeczy sposób, to było jak pocisk ciężkiego kalibru forsujący jego zaporę przed wydostaniem się na światło dzienne stereotypowo ludzkiego, miękkiego środka. W sumie, jakby się w to głębiej wgryźć, Irlandczyk nawet “na trzeźwo” nie chciałby nigdy stawać w obliczu sytuacji, gdy Rileya coś czy też ktoś pokonuje. Naturalne, że jako, że miał do niego sympatię ze względu na wiele czynników, jakie wyłoniły się w czasie trwania ich znajomości, nie chciałby być zmuszonym to obserwować bezradnie. Aczkolwiek znaczące było to, że strach Chestera wzmógł się, gdy chuderlaka złożyło na ziemi. W zwykłych warunkach byłoby identycznie, faktycznie Heachthinghearn mimo że czuł się za kumpla odpowiedzialny, bez niego tracił tę wolę walki i pewność siebie, to swoje nieustraszenie. Ril naprawdę był dla niego kimś w rodzaju opoki.
A teraz ta opoka runęła na chodnik, a ten obecnie niespełna rozumu inwalida nie był w stanie unieść go żadną siłą. Owszem, podjął to z góry przesądzone wyzwanie, nie wiedząc początkowo, jak w ogóle ma do tego podejść. A raczej podjechać. Ówcześnie rozmawiając z Grimshawem oddalił się od niego na sekundę, chcąc w desperacji znaleźć jakąś cechę charakterystyczną tego parku, którą drzewa i ścieżki na pewno nie były. Jedyne, co udało mu się dostrzec, a raczej zdefiniować, było “jezioro” wbite w ląd, które nim nie było, choć z rzeczywistą zatoką miało wiele wspólnego, mianowicie wodę. Tuż po rozłączeniu się, pojechał ponownie do ciała niedysponowanego nastolatka, wyginając się do niego raz po raz, licząc na jego zmartwychwstanie, gdyż nie dość, że to, co próbował zrobić od co najmniej trzech minut nie zdawało egzaminu, dodatkowo łamał go ból w krzyżu, na który leku pod ręką nie miał. Przez ten czas zdążył też cztery razy zmienić pozycję stania wózka, mając iskierkę nadziei, że to przyniesie jakikolwiek pozytywny efekt. Niestety, Riley jak padł, tak leżał. Chester mógł jedynie narzucić na niego daną mu wcześniej przez niego kurtkę.
Trzęsąc się ni to od temperatury, ni to od targających nim emocji, obracał głowę, zerkając sobie to przez ramię, to patrząc na przód, aby nie ominąć żadnej sylwetki, która miałaby się wyłonić z bezkresnego mroku. W duchu zaklinał na wszystko, co mu drogie i bliskie, aby ten dudniący odgłos nadbiegającego człowieka należał do tego 19-latka, którego obecności sobie teraz życzył tak bardzo, jak sierota w domu dziecka mikołaja z rodzicami w worze.
Gdy istotnie Ryan się zjawił pod światłem latarni, mimo niezmierzonego uczucia ulgi, Heachthinghearn nie wodził wzrokiem za jego poczynaniami przy Rileyu przez dłuższy czas. Był maksymalnie zaabsorbowany miętoleniem gąbkowego materiału ramienia plecaka, jakby to miało zdusić chęć jego organizmu do gimnastykowania się pod nagłym, nieplanowanym napływem energii do rozładowania. A tak właściwie, nie chciał się plątać pod nogami Grimshawa, będąc świadomym swojej bezsilności w tym momencie oraz to, ze teraz jego zaangażowanie nie będzie niczym, co wspomoże najwyższego w wybudzaniu niedostępnego dla nich bruneta.
“Nie żyje, co?”
- … - drżącymi gałkami ocznymi na sekundę skonfrontował się z tymi, jak zawsze opanowanymi, mężczyzny przykładającym palce do tętnicy “martwego”. - … - milczał, trzęsąc się nieustannie, schylił lekko głowę, aby skupić się na bladej twarzy Winchestera bez wyrazu.
Ugryzł się zgięcie palca wskazującego lewej ręki, aby zaprzestać szczękać zębami jak bóbr przy żeremiu, a na jego nogi rzucono kurtkę, która pierwotnie należała do tego, co utkwił w morfeuszowskim państwie. Jęknął niewyraźnie, spuszczając wzrok na koła wózka inwalidzkiego, jakby znów odciął się od tego miejsca. Od problemów. Raz jeszcze bezowocnie analizował zdanie, które do niego wypowiedziano, choć nie mógł rozszyfrować żadnego z tych wyrazów, a to jedynie trzy słowa układające się w pytanie. To było coś, na co powinien odpowiedzieć? Zdenerwuje szarookiego ignorowaniem jego wypowiedzi, czy jak zwykle będzie miał to w dupie? Czy on w ogóle przejął się tym widokiem, który się przed nim rozpościerał? Wyglądał na nieco zmęczonego, więc możliwe, że przez ten chaotyczny dialog przez telefon ciut się zestresował. Chyba.
Boże, nic nie rozumiał. I to zdarzało mu się coraz częściej, i to nie na minutę. Czasem przez godzinę nieruchomiał, nie mogąc wykrztusić z siebie żadnego składnego zdania, ani prawidłowo odebrać to, co powtarzała mu po raz setny zirytowana ciotka. Nie było dobrze.
“Długo już?”
“Co? Nie pytaj mnie, zapy-.. Dobra, nie.. On.. ale.. ale żyje? Żyje?” - przeplatające się między sobą, tworząc dziwaczne węzły nie do rozplątania. Wzrok utkwił w obejmującym piegusa, rozgrzewającym go, silnym ramieniu, aż zawiesił się na moment, obserwując tę scenkę. Nie to, że z niedowierzaniem, aczkolwiek chyba nigdy nie był świadkiem takiej interwencji Ryana; ciekawe, jaki miałby do tego stosunek nieosiągalny w tej chwili Riley..
..który wrócił na orbitę. A w szczególności jego serducho, na którego sznurze chyba się zawiesił Dzwonnik z Notre Dame, zaczynając z premedytacją próbować urwać ten dzwon znajdujący się w jego piersi. Jednakowoż Heachthinghearna to nie dość, że wybudziło z transu, to jeszcze przyczyniło się do tego, że ten podciągnął się bardziej, zaciskając dłonie na podłokietnikach i unosząc się znad wygrzanego siedziska.
- Jaii! - wykrzyknął niemalże, widząc, że ten się rusza, toteż rzeczywiście nie umarł, więc jego lamentowanie przy wiszeniu na linii Grimshawa.. może było słuszne? A gdyby Ryan się spóźnił, Winchester wybudziłby się? - Jaii syje? - mówiąc, z szeroko otwartymi oczami, jakby przez ten cały czas był gdzieś indziej, zarejestrował oczywiste, ale jeszcze potrzebował potwierdzenia ze strony najlepiej kontaktującego z tej zgromadzonej tu paczki. - Pył smencony i upat. Ćo mu powiesialeś? - jakby teraz się aktywował, a do głowy uderzyło mu to, czym się z nim wcześniej podzielił przygaszony chłopak. Zmrużył lekko oczy, zaczynając się uspokajać, skoro wszyscy już byli jako-tako tutaj, obok niego.
A teraz ta opoka runęła na chodnik, a ten obecnie niespełna rozumu inwalida nie był w stanie unieść go żadną siłą. Owszem, podjął to z góry przesądzone wyzwanie, nie wiedząc początkowo, jak w ogóle ma do tego podejść. A raczej podjechać. Ówcześnie rozmawiając z Grimshawem oddalił się od niego na sekundę, chcąc w desperacji znaleźć jakąś cechę charakterystyczną tego parku, którą drzewa i ścieżki na pewno nie były. Jedyne, co udało mu się dostrzec, a raczej zdefiniować, było “jezioro” wbite w ląd, które nim nie było, choć z rzeczywistą zatoką miało wiele wspólnego, mianowicie wodę. Tuż po rozłączeniu się, pojechał ponownie do ciała niedysponowanego nastolatka, wyginając się do niego raz po raz, licząc na jego zmartwychwstanie, gdyż nie dość, że to, co próbował zrobić od co najmniej trzech minut nie zdawało egzaminu, dodatkowo łamał go ból w krzyżu, na który leku pod ręką nie miał. Przez ten czas zdążył też cztery razy zmienić pozycję stania wózka, mając iskierkę nadziei, że to przyniesie jakikolwiek pozytywny efekt. Niestety, Riley jak padł, tak leżał. Chester mógł jedynie narzucić na niego daną mu wcześniej przez niego kurtkę.
Trzęsąc się ni to od temperatury, ni to od targających nim emocji, obracał głowę, zerkając sobie to przez ramię, to patrząc na przód, aby nie ominąć żadnej sylwetki, która miałaby się wyłonić z bezkresnego mroku. W duchu zaklinał na wszystko, co mu drogie i bliskie, aby ten dudniący odgłos nadbiegającego człowieka należał do tego 19-latka, którego obecności sobie teraz życzył tak bardzo, jak sierota w domu dziecka mikołaja z rodzicami w worze.
Gdy istotnie Ryan się zjawił pod światłem latarni, mimo niezmierzonego uczucia ulgi, Heachthinghearn nie wodził wzrokiem za jego poczynaniami przy Rileyu przez dłuższy czas. Był maksymalnie zaabsorbowany miętoleniem gąbkowego materiału ramienia plecaka, jakby to miało zdusić chęć jego organizmu do gimnastykowania się pod nagłym, nieplanowanym napływem energii do rozładowania. A tak właściwie, nie chciał się plątać pod nogami Grimshawa, będąc świadomym swojej bezsilności w tym momencie oraz to, ze teraz jego zaangażowanie nie będzie niczym, co wspomoże najwyższego w wybudzaniu niedostępnego dla nich bruneta.
“Nie żyje, co?”
- … - drżącymi gałkami ocznymi na sekundę skonfrontował się z tymi, jak zawsze opanowanymi, mężczyzny przykładającym palce do tętnicy “martwego”. - … - milczał, trzęsąc się nieustannie, schylił lekko głowę, aby skupić się na bladej twarzy Winchestera bez wyrazu.
Ugryzł się zgięcie palca wskazującego lewej ręki, aby zaprzestać szczękać zębami jak bóbr przy żeremiu, a na jego nogi rzucono kurtkę, która pierwotnie należała do tego, co utkwił w morfeuszowskim państwie. Jęknął niewyraźnie, spuszczając wzrok na koła wózka inwalidzkiego, jakby znów odciął się od tego miejsca. Od problemów. Raz jeszcze bezowocnie analizował zdanie, które do niego wypowiedziano, choć nie mógł rozszyfrować żadnego z tych wyrazów, a to jedynie trzy słowa układające się w pytanie. To było coś, na co powinien odpowiedzieć? Zdenerwuje szarookiego ignorowaniem jego wypowiedzi, czy jak zwykle będzie miał to w dupie? Czy on w ogóle przejął się tym widokiem, który się przed nim rozpościerał? Wyglądał na nieco zmęczonego, więc możliwe, że przez ten chaotyczny dialog przez telefon ciut się zestresował. Chyba.
Boże, nic nie rozumiał. I to zdarzało mu się coraz częściej, i to nie na minutę. Czasem przez godzinę nieruchomiał, nie mogąc wykrztusić z siebie żadnego składnego zdania, ani prawidłowo odebrać to, co powtarzała mu po raz setny zirytowana ciotka. Nie było dobrze.
“Długo już?”
“Co? Nie pytaj mnie, zapy-.. Dobra, nie.. On.. ale.. ale żyje? Żyje?” - przeplatające się między sobą, tworząc dziwaczne węzły nie do rozplątania. Wzrok utkwił w obejmującym piegusa, rozgrzewającym go, silnym ramieniu, aż zawiesił się na moment, obserwując tę scenkę. Nie to, że z niedowierzaniem, aczkolwiek chyba nigdy nie był świadkiem takiej interwencji Ryana; ciekawe, jaki miałby do tego stosunek nieosiągalny w tej chwili Riley..
..który wrócił na orbitę. A w szczególności jego serducho, na którego sznurze chyba się zawiesił Dzwonnik z Notre Dame, zaczynając z premedytacją próbować urwać ten dzwon znajdujący się w jego piersi. Jednakowoż Heachthinghearna to nie dość, że wybudziło z transu, to jeszcze przyczyniło się do tego, że ten podciągnął się bardziej, zaciskając dłonie na podłokietnikach i unosząc się znad wygrzanego siedziska.
- Jaii! - wykrzyknął niemalże, widząc, że ten się rusza, toteż rzeczywiście nie umarł, więc jego lamentowanie przy wiszeniu na linii Grimshawa.. może było słuszne? A gdyby Ryan się spóźnił, Winchester wybudziłby się? - Jaii syje? - mówiąc, z szeroko otwartymi oczami, jakby przez ten cały czas był gdzieś indziej, zarejestrował oczywiste, ale jeszcze potrzebował potwierdzenia ze strony najlepiej kontaktującego z tej zgromadzonej tu paczki. - Pył smencony i upat. Ćo mu powiesialeś? - jakby teraz się aktywował, a do głowy uderzyło mu to, czym się z nim wcześniej podzielił przygaszony chłopak. Zmrużył lekko oczy, zaczynając się uspokajać, skoro wszyscy już byli jako-tako tutaj, obok niego.
Sytuacja, w której właśnie się znajdowali mogła wydawać się co najmniej niekomfortowa, jednak Grimshaw zdawał się nie mieć najmniejszych oporów w tej próbie dostarczenia ciepła Winchesterowi. Zazwyczaj nie myślał w kategoriach robienia rzeczy, o które go posądzali i nie robienia tych, przy których nikt go sobie nie wyobrażał. Traktował to jako naturalny odruch, który wymusił na nim brak rozsądku Riley'a, któremu przydałaby się szczypta egoizmu – może ta cecha uratowałaby go przed skończeniem na ziemi i wychłodzeniem. Całkiem możliwe, że gdyby Chester nie zareagował szybciej, Jay równie dobrze mógłby przytaszczyć ze sobą worek na zwłoki. Nie zmieniało to jednak faktu, że oprócz problemu w postaci Starr'a, miał jeszcze na głowie spanikowanego blondyna na wózku i był on raczej beznadziejnym przykładem bohatera dnia.
― Zasnął ― wymruczał sucho, bez wyrazu przyglądając się jasnowłosemu. Tylko dzięki temu od razu podłapał, że chłopak niekoniecznie słuchał tego, co się do niego mówiło. Nie chciał, nie potrafił – to już nie było istotne. Ryan może i potrafił znosić obecność Ó Heachthinghearn'a, jednak w kontaktach z nim nie próbował produkować się nawet w połowie tyle, co Thatcher. Był jednak na tyle cierpliwy, by w żaden sposób nie skomentować zachowania kumpla z paczki, nawet jeśli od czasu swojego wypadku zmienił się diametralnie.
Poruszające się w górę i w dół ramię szarookiego, zatrzymało się na chwilę, wyczuwając wyraźniejszy ruch ze strony usadzonego obok chłopaka. Zerknął na niego, sprawdzając na ile jego umysł powrócił do świadomości, ale w tej jednej chwili prefekt zdawał się nie kontaktować. Zresztą nie przypominał sobie, by pan prefekt tak chętnie lgnął do niego w normalnych warunkach. Szatyn pokręcił nieznacznie głową, przypadkiem zahaczając policzkiem o wilgotne włosy Ril'a i poprawił płaszcz na jego ramieniu, słysząc tę cichą skargę zaspanego jeszcze człowieka. Dopiero po tym powrócił do ponownego pocierania jego ramienia.
„Jaii!”
Uniósł wzrok na Laverna, który nagle ocknął się z wcześniejszego letargu. Po natężeniu dźwięku, jaki z siebie wydał, Grimshaw stwierdził, że znacznie bardziej podobał mu się poprzedni stan rzeczy. Tym razem jednak to on nie odpowiedział na pytanie, na które odpowiedź była dość oczywista, jeśli wykluczyć możliwość tego, że Winchesterowi znudziło się ludzkie życie i w przeciągu tych kilkudziesięciu minut postanowił zostać zombie. Póki jednak ruszał się, próbował mówić, oddychał, marznął i – co dało się wyczuć – serce waliło mu tak mocno, jakby zaraz miało wyskoczyć z klatki piersiowej, wszystko zdawało się być na swoim miejscu. Jay jednak wciąż spoglądał na inwalidę, jakby kolejne pytanie wyraźnie go zaabsorbowało. Spojrzenie szarych oczu zderzyło się ze wzrokiem chłopaka rzucanym spod przymrużonych powiek, co samo w sobie było próbą naprowadzenia rozmowy na nieprzyjemne tory. Milczał przez dłuższą chwilę, próbując zastanowić się, do czego zmierzał Ches, choć ciężar jego spojrzenia niekoniecznie go przytłaczał.
― A co miałem mu powiedzieć? ― rzucił wreszcie, unosząc brew w pytającym wyrazie. Nie musiał udawać, że nie wiedział, o co chodzi. Po prostu nie wiedział.
„Co ty tutaj robisz, Jay?”
Już wcześniej wyczuł palce zadrapujące jego bok, ale uznał to za odruch wywołany dalszym śnieniem. Dopiero teraz zerknął z ukosa na młodzieńca, znów zaprzestając poruszania ramieniem, choć nie odsunął go całkowicie.
― Chester zadzwonił i powiedział, że nie żyjesz. Poczułem się zobowiązany, żeby wyprowadzić go z błędu ― odparł, pozwalając sobie na nutę sarkazmu, która doskonale wpasowała się w przekaz. Jednocześnie obrzucił chłopaka na wózku kolejnym oziębłym spojrzeniem, które na pewno nie umilało mu atmosfery w ten zimowy wieczór. ― Mogłeś przynajmniej rozłożyć się na ławce, a nie pod nią, Winchester.
― Zasnął ― wymruczał sucho, bez wyrazu przyglądając się jasnowłosemu. Tylko dzięki temu od razu podłapał, że chłopak niekoniecznie słuchał tego, co się do niego mówiło. Nie chciał, nie potrafił – to już nie było istotne. Ryan może i potrafił znosić obecność Ó Heachthinghearn'a, jednak w kontaktach z nim nie próbował produkować się nawet w połowie tyle, co Thatcher. Był jednak na tyle cierpliwy, by w żaden sposób nie skomentować zachowania kumpla z paczki, nawet jeśli od czasu swojego wypadku zmienił się diametralnie.
Poruszające się w górę i w dół ramię szarookiego, zatrzymało się na chwilę, wyczuwając wyraźniejszy ruch ze strony usadzonego obok chłopaka. Zerknął na niego, sprawdzając na ile jego umysł powrócił do świadomości, ale w tej jednej chwili prefekt zdawał się nie kontaktować. Zresztą nie przypominał sobie, by pan prefekt tak chętnie lgnął do niego w normalnych warunkach. Szatyn pokręcił nieznacznie głową, przypadkiem zahaczając policzkiem o wilgotne włosy Ril'a i poprawił płaszcz na jego ramieniu, słysząc tę cichą skargę zaspanego jeszcze człowieka. Dopiero po tym powrócił do ponownego pocierania jego ramienia.
„Jaii!”
Uniósł wzrok na Laverna, który nagle ocknął się z wcześniejszego letargu. Po natężeniu dźwięku, jaki z siebie wydał, Grimshaw stwierdził, że znacznie bardziej podobał mu się poprzedni stan rzeczy. Tym razem jednak to on nie odpowiedział na pytanie, na które odpowiedź była dość oczywista, jeśli wykluczyć możliwość tego, że Winchesterowi znudziło się ludzkie życie i w przeciągu tych kilkudziesięciu minut postanowił zostać zombie. Póki jednak ruszał się, próbował mówić, oddychał, marznął i – co dało się wyczuć – serce waliło mu tak mocno, jakby zaraz miało wyskoczyć z klatki piersiowej, wszystko zdawało się być na swoim miejscu. Jay jednak wciąż spoglądał na inwalidę, jakby kolejne pytanie wyraźnie go zaabsorbowało. Spojrzenie szarych oczu zderzyło się ze wzrokiem chłopaka rzucanym spod przymrużonych powiek, co samo w sobie było próbą naprowadzenia rozmowy na nieprzyjemne tory. Milczał przez dłuższą chwilę, próbując zastanowić się, do czego zmierzał Ches, choć ciężar jego spojrzenia niekoniecznie go przytłaczał.
― A co miałem mu powiedzieć? ― rzucił wreszcie, unosząc brew w pytającym wyrazie. Nie musiał udawać, że nie wiedział, o co chodzi. Po prostu nie wiedział.
„Co ty tutaj robisz, Jay?”
Już wcześniej wyczuł palce zadrapujące jego bok, ale uznał to za odruch wywołany dalszym śnieniem. Dopiero teraz zerknął z ukosa na młodzieńca, znów zaprzestając poruszania ramieniem, choć nie odsunął go całkowicie.
― Chester zadzwonił i powiedział, że nie żyjesz. Poczułem się zobowiązany, żeby wyprowadzić go z błędu ― odparł, pozwalając sobie na nutę sarkazmu, która doskonale wpasowała się w przekaz. Jednocześnie obrzucił chłopaka na wózku kolejnym oziębłym spojrzeniem, które na pewno nie umilało mu atmosfery w ten zimowy wieczór. ― Mogłeś przynajmniej rozłożyć się na ławce, a nie pod nią, Winchester.
Dobrze wiedział, że serce dosłownie dudniło mu w piersi. Raz po raz przeklinał samego siebie, uznając to za jakąś cholerną karę. Za to, że wyleciał wcześniej z pokoju pozostawiając go samego z jedzeniem. I choć normalna osoba w sytuacji, gdzie może się znaleźć w ramionach kogoś, na kogo punkcie już od dawna ma sporą słabość, a jej uczuć nie można zamknąć w zwyczajnej kategorii przyjaciół - Winchester był przerażony. Próbował wyrównać oddech, jak i jego pracę, nic jednak nie pomagało, gdy brał kolejny wdech aż nazbyt dobrze wyczuwając zapach obejmującego go Jaya. Pomijając fakt, że nadal nie wszystko do niego docierało. Jak na przykład to, że nieświadomie przysunął się do ciemnowłosego, tak blisko jak tylko mógł, chłonąc jego ciepło.
Gdzieś jak przez mgłę słyszał głos Chestera. Słyszał jak woła jego imię, choć całe szczęście, nie wymagał od niego jakiejś większej ingerencji. Cały czas wpatrywał się z niezrozumieniem w Grimshawa, jakby nie mógł zaakceptować faktu, że zjawił się tutaj z powodu takiej głupoty.
"A co miałem mu powiedzieć?"
Spuścił głowę.
Ciche kroki, które rozległy tuż przy ławce mogły należeć tylko do jednej osoby. Nawet nie musiał patrzeć w tamtym kierunku, skoro doskonale wyłapał nieznaczny czarny cień wychylający się w jego stronę. Niczym drobne dziecięce rączki sięgające po zabawkę. Lecz cień nie miał "drobnych rączek". Długi pysk legł na jego kolanie, niemalże dopraszając się o to, by podrapał go za uchem. A przynajmniej tak by pomyślał, gdyby nie wyszczerzone w szyderczym uśmiechu kły i łapa nieustannie naciskająca na jego but pazurami.
Co się stało, Riley? Spełniły się twoje przypuszczenia? Od początku miał gdzieś waszą kłótnie? Ojoj. Tak bardzo mi przykro. Może znowu się popłaczesz?
Szczypały go oczy. Od jego słów, od całej tej sytuacji. Nie zamierzał jednak poddawać się całej tej żałosnej chwili. W końcu uświadomione serce odnalazło rytm zbliżony do normalnego, gdy odepchnął Jaya w tył, zmuszając go do zabrania ramienia.
- Wystarczy. Nie jestem dziewczyną. - wstał z ławki zdejmując z siebie kurtkę, którą zaraz rzucił mu na kolana. Zmuszony do wycofania wilk chichotał cicho naprzemiennie z cichym warkotem, podążając za nim wiernie krok w krok, gdy podchodził do Chestera.
- Wybacz, Ches. Byłem po dwóch zmianach i niczego nie jadłem. Więcej nie popełnię tego błędu. To co, idziemy na jakieś barbeque? - zapytał uśmiechając się wesoło. Szkoda tylko, że uśmiech nie był w stanie dosięgnąć jego oczu. Zaraz zwrócił się w stronę Jaya, tym razem już z normalną, neutralną miną, przeciągając się nieco leniwie.
- Wiem, że już jadłeś ale skoro już przeszedłeś taki kawał drogi to możesz się zabrać z nami, Jay. I byłbym wdzięczny za szybkie podjęcie decyzji. Pizga niemiłosiernie. - stwierdził wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. Całe szczęście, ręce już mu nie drżały, gdy odpalał jednego z nich, ratując się w ten sposób od nadmiaru myśli i emocji. Dopiero po dłuższej chwili przypomniał sobie, że zapomniał o czymś istotnym.
- Właśnie. Dzięki. Za zadzwonienie i za przyjście. - kierował swoje słowa zarówno w stronę jednego, jak i drugiego, obracając głowę ku nim, w odpowiednim momencie. Skrzyżował przelotnie spojrzenie z Ryanem, ostatecznie zatrzymując je na Chesterze, który stanowił dużo łatwiejszy cel obserwacji. Całe szczęście, że do tego wszechogarniającego zimna był już wystarczająco przemarznięty i zaczerwieniony. Okazanie im swojego zażenowania całą sytuacją z Jayem w tak tandetny sposób jak poprzez zaczerwienienie się, było ostatnią rzeczą jakiej pragnął.
Czekając na ich decyzję, raz po raz pocierał ramiona dłońmi, samemu chcąc się jakkolwiek rozgrzać. Niestety nie dawało to aż takich efektów jak kurtka, dlatego w tym momencie naprawdę najmocniej marzył właśnie o znalezieniu się już w środku budynku nad ciepłym grillem. Poruszył papierosem w ustach, wzdychając cicho pod nosem. Jak nic czekał go tydzień z upierdliwym katarem i drapaniem w gardle, czuł to już teraz, doskonale znając swoją beznadziejną odporność.
Do dupy.
Gdzieś jak przez mgłę słyszał głos Chestera. Słyszał jak woła jego imię, choć całe szczęście, nie wymagał od niego jakiejś większej ingerencji. Cały czas wpatrywał się z niezrozumieniem w Grimshawa, jakby nie mógł zaakceptować faktu, że zjawił się tutaj z powodu takiej głupoty.
"A co miałem mu powiedzieć?"
Spuścił głowę.
Ciche kroki, które rozległy tuż przy ławce mogły należeć tylko do jednej osoby. Nawet nie musiał patrzeć w tamtym kierunku, skoro doskonale wyłapał nieznaczny czarny cień wychylający się w jego stronę. Niczym drobne dziecięce rączki sięgające po zabawkę. Lecz cień nie miał "drobnych rączek". Długi pysk legł na jego kolanie, niemalże dopraszając się o to, by podrapał go za uchem. A przynajmniej tak by pomyślał, gdyby nie wyszczerzone w szyderczym uśmiechu kły i łapa nieustannie naciskająca na jego but pazurami.
Co się stało, Riley? Spełniły się twoje przypuszczenia? Od początku miał gdzieś waszą kłótnie? Ojoj. Tak bardzo mi przykro. Może znowu się popłaczesz?
Szczypały go oczy. Od jego słów, od całej tej sytuacji. Nie zamierzał jednak poddawać się całej tej żałosnej chwili. W końcu uświadomione serce odnalazło rytm zbliżony do normalnego, gdy odepchnął Jaya w tył, zmuszając go do zabrania ramienia.
- Wystarczy. Nie jestem dziewczyną. - wstał z ławki zdejmując z siebie kurtkę, którą zaraz rzucił mu na kolana. Zmuszony do wycofania wilk chichotał cicho naprzemiennie z cichym warkotem, podążając za nim wiernie krok w krok, gdy podchodził do Chestera.
- Wybacz, Ches. Byłem po dwóch zmianach i niczego nie jadłem. Więcej nie popełnię tego błędu. To co, idziemy na jakieś barbeque? - zapytał uśmiechając się wesoło. Szkoda tylko, że uśmiech nie był w stanie dosięgnąć jego oczu. Zaraz zwrócił się w stronę Jaya, tym razem już z normalną, neutralną miną, przeciągając się nieco leniwie.
- Wiem, że już jadłeś ale skoro już przeszedłeś taki kawał drogi to możesz się zabrać z nami, Jay. I byłbym wdzięczny za szybkie podjęcie decyzji. Pizga niemiłosiernie. - stwierdził wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. Całe szczęście, ręce już mu nie drżały, gdy odpalał jednego z nich, ratując się w ten sposób od nadmiaru myśli i emocji. Dopiero po dłuższej chwili przypomniał sobie, że zapomniał o czymś istotnym.
- Właśnie. Dzięki. Za zadzwonienie i za przyjście. - kierował swoje słowa zarówno w stronę jednego, jak i drugiego, obracając głowę ku nim, w odpowiednim momencie. Skrzyżował przelotnie spojrzenie z Ryanem, ostatecznie zatrzymując je na Chesterze, który stanowił dużo łatwiejszy cel obserwacji. Całe szczęście, że do tego wszechogarniającego zimna był już wystarczająco przemarznięty i zaczerwieniony. Okazanie im swojego zażenowania całą sytuacją z Jayem w tak tandetny sposób jak poprzez zaczerwienienie się, było ostatnią rzeczą jakiej pragnął.
Czekając na ich decyzję, raz po raz pocierał ramiona dłońmi, samemu chcąc się jakkolwiek rozgrzać. Niestety nie dawało to aż takich efektów jak kurtka, dlatego w tym momencie naprawdę najmocniej marzył właśnie o znalezieniu się już w środku budynku nad ciepłym grillem. Poruszył papierosem w ustach, wzdychając cicho pod nosem. Jak nic czekał go tydzień z upierdliwym katarem i drapaniem w gardle, czuł to już teraz, doskonale znając swoją beznadziejną odporność.
Do dupy.
― Siaśnoł? ― jeszcze raz wzrok utkwił w sylwetce najwyższego z grupy, jakby ze swojego rodzaju zdziwieniem, że rzeczywiście jego przeświadczenie o śmierci kolegi było mylne. Nie to, że chciał, aby jego przypuszczenia na skalę marnego detektywa się sprawdziły, nie daj boże.
Jakby samemu wracając z terenów zamieszkałych przez umarłych, a co najmniej z jakiegoś oddalonego o lata świetlne wymiaru, obserwował Grimshawa, który ze wzajemnością go lustrował tym przenikliwym spojrzeniem bijącym od szarawych tęczówek. A może nie tyle wnikającym w człowieka, co tak obojętnym, że aż niepokojącym? Choć zazwyczaj Chesterowi w żadnym stopniu nie zawadzało to w byciu częścią ludu, który się obracał w towarzystwie jego osoby od czasu do czasu, tolerując jego zobojętnienie. Ranić go, nie rani, boleć, nie boli, to o czym rozmawiamy?
No, właśnie Chester nie orientował się jeszcze w tym, co za akcja się rozgrywała wokół. Ważne było, że rejestrował ruch warg Ryana oraz rękę Rileya, która odwiedza rejony klatki piersiowej kumpla. Nie skomentował tego nawet w duchu w jakikolwiek sposób, jeszcze najwidoczniej nie łącząc za dobrze na obwodach, toteż impulsy miał troszeńkę z opóźnionym zapłonem; możliwe było, że wszystkie wydarzenia w jedną całość złoży po jakiejś godzinie, a może w nocy się otrząśnie, gdy będzie już zapadał w głębszy sen, którym przez swoją nagłą reakcję mózgu się nie uraczy.
― Nje fiem, co miałes.. ― odpowiedział, usta ściągając w wąską linię, sygnalizując tym samym brak chęci do dalszego ciągnięcia tego tematu, choć sam go zainicjował; poza tym, gryzło go nieco to, że, niestety, zmuszony był zaakceptować chwilowo fakt swojego niedoinformowania. Lecz czy uderzy z pytaniem do półżywego, którego niekoniecznie chciał bardziej zadręczać, to stało pod znakiem zapytania.
Wziął głęboki oddech, obdartymi z popękanego lakieru paznokciami wodząc po materiale czarnego plecaka, co być może było absurdalne, aczkolwiek istotnie stanowiło odskocznię od atakującego go stresu. Pakując swoje negatywne emocje w szczelny papier i wyrzucając je do pobliskiego śmietnika, unormował swój oddech, jednocześnie tłumiąc nieco objawy afazji, która mu doskwierała tego dnia cholernie. Język również się opamiętał, przestając produkować nadmiar śliny oraz zawiązał się nieco, gromadząc składne i logiczne słowa do wypowiedzenia. W szczególności było to o czasie, że za sekundę wstał Pan Prefekt, oddalając się ciut od postaci na ławce, a rzucając parę zdań w drugą stronę, do blondyna.
― Jedz w placy, bos chudy. ― odparł z wymalowaną na twarzy podkową coś, co wpasowywało się w chesterowy image; niby złośliwość, niby dobra intencja, która akurat Rileya nie miała zranić, a tym samym przestroga, jakby nie było, jego żywot nie był w rzyci Heachthinghearna.. ― Ja chcę, chcę..! ― z wyszczerzem, eksponującym przerwę między zębami aprobował tę ideę Thatchera w stu albo i dwustu procentach, a oceniając po zawartości żołądków tej trójki, szatyn też winien się zgodzić, choćby nie był tak głodny, jak te dwie pokraki. Wizja obiado-kolacji i mięso samo w sobie było za dobre, żeby się nie skusić.
No, tak czy owak, Chester nie musiał zasięgać porady u logopedy, gdyż objawy ustępowały już niemalże w całości, toteż problem z komunikacją z nim był jako-tako zażegnany. Natomiast ruchliwy nastolatek na wieść o jedzeniu rozbudził się tak, że rzucił w otchłań nawet ten chłód ze swoich barków, który go objął, gdy jeden z mężczyzn obdarowywał go pretensjonalnym wzrokiem. Zauważając, że chuderlawym bohaterem nr 1 wstrząsają dreszcze, sprawiając, że teraz on dygotał jak Afrykańczyk na Grenlandii, Chess wyciągnął rękę do udzielającego się Rileya, po czym stuknął go lekko knykciami w łokieć, palcami drugiej dłoni ściągając sobie z kolan jego kurtkę. Trącił go parę razy, gdyż ten aktualnie zaaferowany był obecnością drugiego palacza obok, więc musiał nieco zabiegać o uwagę, żeby ta pierdoła coś na siebie narzuciła. Chociaż cholera wiedziała, kto w rywalizacji o tytuł największej ofiary z tej dwójki wygrałby tego dnia. Mimo wszystko, jednak zapewne zziębnięty Riley, który, jako jeden z organów planowania tej grupki, genialnie oddał inwalidzie swoje okrycie wierzchnie, następnie zaliczając glebę, żeby pomarznąć tym razem na niej. Zwłaszcza po biegu połączonego z grą zręcznościową oraz zgadywankami. Niereformowalny wolontariusz.
Jako, że teraz było Irlandczykowi cieplej, ożywił się ciut, to znaczy zaczął szczypać lekko w bok kumpla znajdującego się bliżej; pod palcami bardzo dobrze czuł, jak dalej jego skóra jest zimna, lecz jego zaczepki nie były niecelowe. Ubzdurał sobie, że tak pospieszy jednego i drugiego do udania się w przyjaźniejsze miejsce dla głodnych jak wilki chłopaków z chrapką na mięso. Jednocześnie wzrok wwiercał to w papierosie mężczyzny, od którego z miłą chęcią wziąłby macha, to w sylwetce ciemnowłosego, który zalegał obecnie na ławce, a Chester byłby bardzo rad, gdyby rozbujał te 19-letnie kości, choć ta prośba była niema.
Jakby samemu wracając z terenów zamieszkałych przez umarłych, a co najmniej z jakiegoś oddalonego o lata świetlne wymiaru, obserwował Grimshawa, który ze wzajemnością go lustrował tym przenikliwym spojrzeniem bijącym od szarawych tęczówek. A może nie tyle wnikającym w człowieka, co tak obojętnym, że aż niepokojącym? Choć zazwyczaj Chesterowi w żadnym stopniu nie zawadzało to w byciu częścią ludu, który się obracał w towarzystwie jego osoby od czasu do czasu, tolerując jego zobojętnienie. Ranić go, nie rani, boleć, nie boli, to o czym rozmawiamy?
No, właśnie Chester nie orientował się jeszcze w tym, co za akcja się rozgrywała wokół. Ważne było, że rejestrował ruch warg Ryana oraz rękę Rileya, która odwiedza rejony klatki piersiowej kumpla. Nie skomentował tego nawet w duchu w jakikolwiek sposób, jeszcze najwidoczniej nie łącząc za dobrze na obwodach, toteż impulsy miał troszeńkę z opóźnionym zapłonem; możliwe było, że wszystkie wydarzenia w jedną całość złoży po jakiejś godzinie, a może w nocy się otrząśnie, gdy będzie już zapadał w głębszy sen, którym przez swoją nagłą reakcję mózgu się nie uraczy.
― Nje fiem, co miałes.. ― odpowiedział, usta ściągając w wąską linię, sygnalizując tym samym brak chęci do dalszego ciągnięcia tego tematu, choć sam go zainicjował; poza tym, gryzło go nieco to, że, niestety, zmuszony był zaakceptować chwilowo fakt swojego niedoinformowania. Lecz czy uderzy z pytaniem do półżywego, którego niekoniecznie chciał bardziej zadręczać, to stało pod znakiem zapytania.
Wziął głęboki oddech, obdartymi z popękanego lakieru paznokciami wodząc po materiale czarnego plecaka, co być może było absurdalne, aczkolwiek istotnie stanowiło odskocznię od atakującego go stresu. Pakując swoje negatywne emocje w szczelny papier i wyrzucając je do pobliskiego śmietnika, unormował swój oddech, jednocześnie tłumiąc nieco objawy afazji, która mu doskwierała tego dnia cholernie. Język również się opamiętał, przestając produkować nadmiar śliny oraz zawiązał się nieco, gromadząc składne i logiczne słowa do wypowiedzenia. W szczególności było to o czasie, że za sekundę wstał Pan Prefekt, oddalając się ciut od postaci na ławce, a rzucając parę zdań w drugą stronę, do blondyna.
― Jedz w placy, bos chudy. ― odparł z wymalowaną na twarzy podkową coś, co wpasowywało się w chesterowy image; niby złośliwość, niby dobra intencja, która akurat Rileya nie miała zranić, a tym samym przestroga, jakby nie było, jego żywot nie był w rzyci Heachthinghearna.. ― Ja chcę, chcę..! ― z wyszczerzem, eksponującym przerwę między zębami aprobował tę ideę Thatchera w stu albo i dwustu procentach, a oceniając po zawartości żołądków tej trójki, szatyn też winien się zgodzić, choćby nie był tak głodny, jak te dwie pokraki. Wizja obiado-kolacji i mięso samo w sobie było za dobre, żeby się nie skusić.
No, tak czy owak, Chester nie musiał zasięgać porady u logopedy, gdyż objawy ustępowały już niemalże w całości, toteż problem z komunikacją z nim był jako-tako zażegnany. Natomiast ruchliwy nastolatek na wieść o jedzeniu rozbudził się tak, że rzucił w otchłań nawet ten chłód ze swoich barków, który go objął, gdy jeden z mężczyzn obdarowywał go pretensjonalnym wzrokiem. Zauważając, że chuderlawym bohaterem nr 1 wstrząsają dreszcze, sprawiając, że teraz on dygotał jak Afrykańczyk na Grenlandii, Chess wyciągnął rękę do udzielającego się Rileya, po czym stuknął go lekko knykciami w łokieć, palcami drugiej dłoni ściągając sobie z kolan jego kurtkę. Trącił go parę razy, gdyż ten aktualnie zaaferowany był obecnością drugiego palacza obok, więc musiał nieco zabiegać o uwagę, żeby ta pierdoła coś na siebie narzuciła. Chociaż cholera wiedziała, kto w rywalizacji o tytuł największej ofiary z tej dwójki wygrałby tego dnia. Mimo wszystko, jednak zapewne zziębnięty Riley, który, jako jeden z organów planowania tej grupki, genialnie oddał inwalidzie swoje okrycie wierzchnie, następnie zaliczając glebę, żeby pomarznąć tym razem na niej. Zwłaszcza po biegu połączonego z grą zręcznościową oraz zgadywankami. Niereformowalny wolontariusz.
Jako, że teraz było Irlandczykowi cieplej, ożywił się ciut, to znaczy zaczął szczypać lekko w bok kumpla znajdującego się bliżej; pod palcami bardzo dobrze czuł, jak dalej jego skóra jest zimna, lecz jego zaczepki nie były niecelowe. Ubzdurał sobie, że tak pospieszy jednego i drugiego do udania się w przyjaźniejsze miejsce dla głodnych jak wilki chłopaków z chrapką na mięso. Jednocześnie wzrok wwiercał to w papierosie mężczyzny, od którego z miłą chęcią wziąłby macha, to w sylwetce ciemnowłosego, który zalegał obecnie na ławce, a Chester byłby bardzo rad, gdyby rozbujał te 19-letnie kości, choć ta prośba była niema.
„Siaśnoł?”
Nie wyraził już potwierdzenia choćby ledwo widocznym kiwnięciem głowy. Nie lubił się powtarzać – szczególnie, jeśli chodziło o coś tak oczywistego. Chester dostał zapewnienie raz, a Grimshaw uznał, że tyle w zupełności wystarczyło. Reszta była już wyłącznie niedopatrzeniem jasnowłosego i najwidoczniej Jay zamierzał zapewnić mu krótką lekcję na temat tego, że warto było pozostać skupionym, nawet jeśli miało się z tym problem niewynikający z własnej woli. Nie cechował się współczuciem ani nie próbował zrozumieć stanowiska Heachthinghearn'a, jakby wypadek, który mu się przytrafił, również wynikał z popełnionego przez niego błędu. Mógł nie porywać się z motyką na słońce, mógł bardziej uważać, mógł przewidzieć, że znalazł się za blisko tego cholernego okna. Rzecz jasna, te przekonania zapewne nigdy nie miały opuścić jego głowy, która była zamknięta na wgląd niepożądanych osób. Czyli właściwie wszystkich.
Prędko pojął chęć ucięcia tematu i – co z pewnością należało w nim cenić – nie próbował na siłę ciągnąć go dalej, jakby niewiedza blondyna mówiła sama za siebie. Nie wiadomo jednak do końca, czy temat urwał się za sprawą jego własnej woli, czy może odepchnięcie przez Winchestera skutecznie odwróciło jego uwagę na tyle, by skupił się wyłącznie na nim i tej nagłej fali niezadowolenia, która nim targnęła. Mimowolnie ściągnął brwi, nie do końca rozumiejąc ten nagły przypływ energii, z którym nie próbował walczyć. W porę chwycił kurtkę, która chciała ześlizgnąć się z jego kolan równie szybko, co na nich wylądowała.
„Wystarczy. Nie jestem dziewczyną.”
Nie rozumiał różnicy między dziewczyną, a kumplem, który postanowił odpłynąć na śniegu. Nie odezwał się jednak, jakby słowa Riley'a nie wymagały jego komentarza. Spojrzenie srebrzystych tęczówek, które dotychczas obserwowało ciemnowłosego, wreszcie skupiło się na kurtce, którą podniósł ze swoich ud, samemu podnosząc się z ławki. Chwycił za kołnierz materiału i strzepnął go pojedynczo, chcąc, by ułożył się w dogodny do założenia sposób. Narzucił kurtkę z powrotem na siebie, nie trudząc się z jej zapinaniem, nawet jeśli Thatcher potrzebował jej znacznie bardziej, ale – jak sam zadeklarował – nie był damą w opałach, a Lavern i tak postanowił dopilnować tego, by nie biegał z odsłoniętymi przedramionami.
― Przejdę się z wami na miasto, a później rozejrzę się po dzielnicy. Nie jestem głodny ― rzucił ochryple wbrew wszelkim przekonaniom, że zgodzi się im towarzyszyć dla kawałka dobrego, grillowanego mięsa. Nie zamierzał też przeszkadzać im w spędzeniu tego wieczora razem, bo wiadomość Starr'a wyraźnie wskazywała na to, że taki był plan. Oczywiście dochodziły do tego też inne czynniki, ale nie miały one większego wpływu na jego decyzję.
„Dzięki (...) za przyjście.”
Wzruszył barkami, jakby proste „Nie ma za co”, „Darujmy sobie te ckliwe sceny” lub „Cokolwiek” przestało liczyć się w jego osobistym świecie. Sam sięgnął do kieszeni, wyławiając z niej papieros, jakby zapach dymu w powietrzu pobudził w nim chęć do zaspokojenia osobistego nałogu. Chwyciwszy za zapalniczkę, przysłonił płomień wolną ręką, chcąc zabezpieczyć go przez zgaśnięciem, zanim dosięgnął końcówki używki, a ta rozżarzyła się lekko, pozwalając ciemnowłosemu na zaciągnięcie się dymem. Ten zdawał się jeszcze bardziej podrażnić jego drapiące od zimna gardło. Jay odkaszlnął, najpierw wypuściwszy z ust jasnoszary kłąb, który szybko rozpłynął się w powietrzu.
― Zbieracie się? ― mruknął, choć sam nie ruszył się z miejsca, jakby planował odczekać chwilę i kolejny raz trzymać się te parę kroków z tyłu.
Nie wyraził już potwierdzenia choćby ledwo widocznym kiwnięciem głowy. Nie lubił się powtarzać – szczególnie, jeśli chodziło o coś tak oczywistego. Chester dostał zapewnienie raz, a Grimshaw uznał, że tyle w zupełności wystarczyło. Reszta była już wyłącznie niedopatrzeniem jasnowłosego i najwidoczniej Jay zamierzał zapewnić mu krótką lekcję na temat tego, że warto było pozostać skupionym, nawet jeśli miało się z tym problem niewynikający z własnej woli. Nie cechował się współczuciem ani nie próbował zrozumieć stanowiska Heachthinghearn'a, jakby wypadek, który mu się przytrafił, również wynikał z popełnionego przez niego błędu. Mógł nie porywać się z motyką na słońce, mógł bardziej uważać, mógł przewidzieć, że znalazł się za blisko tego cholernego okna. Rzecz jasna, te przekonania zapewne nigdy nie miały opuścić jego głowy, która była zamknięta na wgląd niepożądanych osób. Czyli właściwie wszystkich.
Prędko pojął chęć ucięcia tematu i – co z pewnością należało w nim cenić – nie próbował na siłę ciągnąć go dalej, jakby niewiedza blondyna mówiła sama za siebie. Nie wiadomo jednak do końca, czy temat urwał się za sprawą jego własnej woli, czy może odepchnięcie przez Winchestera skutecznie odwróciło jego uwagę na tyle, by skupił się wyłącznie na nim i tej nagłej fali niezadowolenia, która nim targnęła. Mimowolnie ściągnął brwi, nie do końca rozumiejąc ten nagły przypływ energii, z którym nie próbował walczyć. W porę chwycił kurtkę, która chciała ześlizgnąć się z jego kolan równie szybko, co na nich wylądowała.
„Wystarczy. Nie jestem dziewczyną.”
Nie rozumiał różnicy między dziewczyną, a kumplem, który postanowił odpłynąć na śniegu. Nie odezwał się jednak, jakby słowa Riley'a nie wymagały jego komentarza. Spojrzenie srebrzystych tęczówek, które dotychczas obserwowało ciemnowłosego, wreszcie skupiło się na kurtce, którą podniósł ze swoich ud, samemu podnosząc się z ławki. Chwycił za kołnierz materiału i strzepnął go pojedynczo, chcąc, by ułożył się w dogodny do założenia sposób. Narzucił kurtkę z powrotem na siebie, nie trudząc się z jej zapinaniem, nawet jeśli Thatcher potrzebował jej znacznie bardziej, ale – jak sam zadeklarował – nie był damą w opałach, a Lavern i tak postanowił dopilnować tego, by nie biegał z odsłoniętymi przedramionami.
― Przejdę się z wami na miasto, a później rozejrzę się po dzielnicy. Nie jestem głodny ― rzucił ochryple wbrew wszelkim przekonaniom, że zgodzi się im towarzyszyć dla kawałka dobrego, grillowanego mięsa. Nie zamierzał też przeszkadzać im w spędzeniu tego wieczora razem, bo wiadomość Starr'a wyraźnie wskazywała na to, że taki był plan. Oczywiście dochodziły do tego też inne czynniki, ale nie miały one większego wpływu na jego decyzję.
„Dzięki (...) za przyjście.”
Wzruszył barkami, jakby proste „Nie ma za co”, „Darujmy sobie te ckliwe sceny” lub „Cokolwiek” przestało liczyć się w jego osobistym świecie. Sam sięgnął do kieszeni, wyławiając z niej papieros, jakby zapach dymu w powietrzu pobudził w nim chęć do zaspokojenia osobistego nałogu. Chwyciwszy za zapalniczkę, przysłonił płomień wolną ręką, chcąc zabezpieczyć go przez zgaśnięciem, zanim dosięgnął końcówki używki, a ta rozżarzyła się lekko, pozwalając ciemnowłosemu na zaciągnięcie się dymem. Ten zdawał się jeszcze bardziej podrażnić jego drapiące od zimna gardło. Jay odkaszlnął, najpierw wypuściwszy z ust jasnoszary kłąb, który szybko rozpłynął się w powietrzu.
― Zbieracie się? ― mruknął, choć sam nie ruszył się z miejsca, jakby planował odczekać chwilę i kolejny raz trzymać się te parę kroków z tyłu.
Nie był pewien czy w ogóle chce ich słuchać. Dobrze wiedział, że kontakty Ryana z innymi mogły kończyć się w różny sposób, biorąc pod uwagę jego gruboskórność i zerowy poziom empatii. Nie zamierzał mu tego wyrzucać. Wiedział, że Jay po prostu już taki był, a skoro Chester mimo to nadal się z nimi trzymał, wyraźnie musiał to chcąc, nie chcąc - zaakceptować. Teraz jedyną rzeczą która się dla niego liczyła był fakt, że mimo dość chujowego rozwoju wydarzeń (bo inaczej się tego nazwać nie dało), wszystko skończyło się co najmniej dobrze. Odnalazł Chestera, który żył i nie dostał od nikogo w łeb, nie uszkodził się w żaden sposób, który sprawiłby, że Riley uciekałby wzrokiem przed jego ciotką, kierowany poczuciem winy, że nie dotarł do niego wcześniej. Sam też - mimo że czuł się w dalszym ciągu na tyle beznadziejnie, by nie marzyć o niczym innym jak najedzeniu się i porządnym śnie we własnym łóżku w akademiku, który mimo wszystko traktował jak dom - dotrwał do tego stopnia, w którym było mu coraz cieplej. Nie leżał na ziemi, stał już o własnych siłach. Co więcej, nawet Jay osobiście się pofatygował na wieść, że rzekomo umarł. Mimo że chciał w tym momencie zawiesić na nim wzrok, było to zwyczajnie niemożliwe. Zbyt mocno bał się tego, co wiecznie spokojny Jay mógłby ujrzeć w jego oczach, gdy nadal nie był pewien czy opanował targające nim emocje. Uniósł powoli dłonie z cichym, ciężkim westchnięciem, rozmasowując palcami skronie. Zęby przesunęły filtr papierosa, gdy wypuszczał dym spomiędzy warg.
"Jedz w pracy, boś chudy."
Obrócił się w jego stronę ze zrezygnowaniem w oczach.
- Wiem Ches. Wiem. - rzucił po prostu w odpowiedzi, raz po raz kręcąc głową. Nieważnie jak wiele razy nie przymuszałby sam siebie do jedzenia, kończyło się to tak samo. Albo zwyczajnie o tym zapominał, nie zauważając że ostatni posiłek jadł dwa dni wcześniej, albo po wzięciu czegokolwiek w usta robiło mu się zwyczajnie niedobrze. Nawet ostatnim razem, gdy wyszedł by zjeść kanapkę, bo ugryzieniu jednego kęsa jedynym co poczuł były bezgraniczne mdłości, po których koniec końców oddał swój przydział jakiemuś przechodzącemu bezdomnemu psu. Już w przeszłości zajmował się nim psychiatra. Poniekąd obawiał się, że jeśli jego wstręt do jedzenia będzie się pogłębiał i schudnie jeszcze bardziej, na nowo zainteresuje się nim jego prawny opiekun, którego przydzielono mu do dwudziestego szóstego roku życia. Jak do tej pory dawał mu spokój zarówno ze względu na pozycję, jaką udało mu się osiągnąć - w końcu bycie prefektem to nie byle co - w Riverdale, sam fakt że dostał się do Riverdale, jak i to, że znalazł sobie całkiem nieźle płatną pracę, która pozwalała mu na jako taką samodzielność finansową. Może nie zarabiał tam majątku, ale na jedzenie i wszelkie podstawowe potrzeby wystarczało w całości.
Boisz się, że mnie odkryją, złoty chłopcze? Że dowiedzą się co się kryje w tej pojebanej głowie opuszczonego chłopca? Jesteś nikim. Zawsze byłeś, zawsze będziesz. Do tego stopnia, że sam ubrałeś swoją beznadzieję, nadałeś jej konkretny kształt. A tym kształtem jestem JA.
Ostatnie słowo zakończone warkotliwym chichotem, wręcz wybuchło w jego głowie. Pomasował skronie z wyraźnym zmęczeniem, po raz kolejny, nim w końcu zaciągnął się porządniej dymem i wyrzucił końcówkę papierosa na ziemię przydeptując go butem. Odgarnął niesforną grzywkę do tyłu i rzucił Grimshawowi znudzone spojrzenie w odpowiedzi na jego pytanie.
- No modlić się tu nie zamierzam. - odpowiedział przechodząc obok niego, by uderzyć go zaczepnie z barku w bark. Uniósł jedną z brwi, wraz z kącikami ust wykrzywiającymi się w rozbawionym uśmiechu.
- Nie masz już kija w kole, więc chyba dasz sobie radę sam, Ches? - rzucił w stronę drugiego kumpla, idąc przed siebie. W międzyczasie wygrzebał z kieszeni telefon, wchodząc w przeglądarkę. Barbeque, barbeque... gdzie tu w okolicy było barbeque do cholery?
// zt. x3
{Riley, Ryan, Chester}
Nie ma sensu tu dłużej pisać, więc wyłażę za nas wszystkich. Jeśli nie macie nic przeciwko to Chester może po prostu założyć nowy temat i już tam odpisać.
"Jedz w pracy, boś chudy."
Obrócił się w jego stronę ze zrezygnowaniem w oczach.
- Wiem Ches. Wiem. - rzucił po prostu w odpowiedzi, raz po raz kręcąc głową. Nieważnie jak wiele razy nie przymuszałby sam siebie do jedzenia, kończyło się to tak samo. Albo zwyczajnie o tym zapominał, nie zauważając że ostatni posiłek jadł dwa dni wcześniej, albo po wzięciu czegokolwiek w usta robiło mu się zwyczajnie niedobrze. Nawet ostatnim razem, gdy wyszedł by zjeść kanapkę, bo ugryzieniu jednego kęsa jedynym co poczuł były bezgraniczne mdłości, po których koniec końców oddał swój przydział jakiemuś przechodzącemu bezdomnemu psu. Już w przeszłości zajmował się nim psychiatra. Poniekąd obawiał się, że jeśli jego wstręt do jedzenia będzie się pogłębiał i schudnie jeszcze bardziej, na nowo zainteresuje się nim jego prawny opiekun, którego przydzielono mu do dwudziestego szóstego roku życia. Jak do tej pory dawał mu spokój zarówno ze względu na pozycję, jaką udało mu się osiągnąć - w końcu bycie prefektem to nie byle co - w Riverdale, sam fakt że dostał się do Riverdale, jak i to, że znalazł sobie całkiem nieźle płatną pracę, która pozwalała mu na jako taką samodzielność finansową. Może nie zarabiał tam majątku, ale na jedzenie i wszelkie podstawowe potrzeby wystarczało w całości.
Boisz się, że mnie odkryją, złoty chłopcze? Że dowiedzą się co się kryje w tej pojebanej głowie opuszczonego chłopca? Jesteś nikim. Zawsze byłeś, zawsze będziesz. Do tego stopnia, że sam ubrałeś swoją beznadzieję, nadałeś jej konkretny kształt. A tym kształtem jestem JA.
Ostatnie słowo zakończone warkotliwym chichotem, wręcz wybuchło w jego głowie. Pomasował skronie z wyraźnym zmęczeniem, po raz kolejny, nim w końcu zaciągnął się porządniej dymem i wyrzucił końcówkę papierosa na ziemię przydeptując go butem. Odgarnął niesforną grzywkę do tyłu i rzucił Grimshawowi znudzone spojrzenie w odpowiedzi na jego pytanie.
- No modlić się tu nie zamierzam. - odpowiedział przechodząc obok niego, by uderzyć go zaczepnie z barku w bark. Uniósł jedną z brwi, wraz z kącikami ust wykrzywiającymi się w rozbawionym uśmiechu.
- Nie masz już kija w kole, więc chyba dasz sobie radę sam, Ches? - rzucił w stronę drugiego kumpla, idąc przed siebie. W międzyczasie wygrzebał z kieszeni telefon, wchodząc w przeglądarkę. Barbeque, barbeque... gdzie tu w okolicy było barbeque do cholery?
// zt. x3
{Riley, Ryan, Chester}
Nie ma sensu tu dłużej pisać, więc wyłażę za nas wszystkich. Jeśli nie macie nic przeciwko to Chester może po prostu założyć nowy temat i już tam odpisać.
Dakot z zaciśniętymi i wciśniętymi w kieszenie jeansów pięściami orał swoimi butami chodnik, ale to z taką zawiścią, jakby właśnie brat mu obwieścił, że będzie chrzestnym. Albo coś w tym rodzaju. Nie no, tak wyglądał, ale zwyczajnie wstał z łóżka lewą nogą. Właściwie, u niego nadmierny poziom adrenaliny wywołany głupotą jest czymś ekstremalnie normalnym, toteż coś, co sąsiadkę lekko sfrustrowałoby, Lowe’a zaś wkurwiłoby. Ewentualnie, tak jak dziś, wszystko go irytuje od samego ranka, na przykład ptaki. Dlatego też stąpał tak mocno, jakby chciał wywołać fale sejsmiczne, które wręcz wyrwałyby pobliskie drzewo z korzeniami z ziemi, aż tym opierzonym skur(w)ysynkom odechciało się ćwierkania o czwartej nad ranem.
I, o dziwo, nie rzucał nikomu morderczego spojrzenia, jedynie szedł przed siebie, chcąc znaleźć się już w domu. Na ramieniu miał przewieszoną torbę sportową z mocno ściągniętym paskiem, idealnie dostosowanym do jego niekoszykarskich nóg. Jako, że słońce dalej paliło tego późnego popołudnia, bezrękawnik był dobrym wyjściem dla szaleńców, którym opalenizna, jakkolwiek by to interpretować, nie straszna. Anglik akurat miał tego dnia wyjebane na takie rzeczy, na celu miał tylko posadzenie swoich czterech liter przed monitorem.
I, o dziwo, nie rzucał nikomu morderczego spojrzenia, jedynie szedł przed siebie, chcąc znaleźć się już w domu. Na ramieniu miał przewieszoną torbę sportową z mocno ściągniętym paskiem, idealnie dostosowanym do jego niekoszykarskich nóg. Jako, że słońce dalej paliło tego późnego popołudnia, bezrękawnik był dobrym wyjściem dla szaleńców, którym opalenizna, jakkolwiek by to interpretować, nie straszna. Anglik akurat miał tego dnia wyjebane na takie rzeczy, na celu miał tylko posadzenie swoich czterech liter przed monitorem.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach