▲▼
Skinął głową, przyswajając sobie podaną mu informację. Zamki magnetyczne były względnie dobrym zabezpieczeniem - oczywiście tak długo, jak posterunek policji miał dostarczone odpowiednie zasilanie. Nie powinno go jednak szczególnie dziwić, że w obecnych czasach postawiono na "niezawodną" technologię, która nie tylko była doskonałym zabezpieczeniem przed wyłamaniem zamka, ale przede wszystkim przed ludzkim zapominalstwem.
Skinął głową w podziękowaniu na słowa o przypilnowaniu kurtki, momentalnie idąc za Martinem. Nic dziwnego, że tak czy inaczej, Mercury dość szybko zapomniał o jego towarzystwie, zamiast tego skupiając całą swoją uwagę na Clarku i towarzyszących mu psach.
Uniósł kącik ust w uśmiechu, słysząc wspomnienie o nie spapraniu sprawy, nie skomentował go jednak w żaden werbalny sposób. Mimo wysokiej pozycji, dość solidnie wpajano mu szacunek wobec pracy innych, szczególnie gdy byli starsi. Na to, na co mogli pozwolić sobie koledzy z pracy, do tego outsider niekoniecznie miał prawa.
Nawet jeśli lubisz zmieniać podobne założenie, zależnie od tego czy jest ci to na rękę.
Oczywiście. Niemniej pierwsze wrażenie zawsze jest najważniejsze. Jeśli długo będziesz zgrywał grzecznego chłopca, gdy w końcu zamkniesz komuś usta, gdy wejdzie ci w drogę, inni staną po twojej stronie.
Kucnął przy Lucy wyciągając powoli dłoń w jej stronę. Nawet jeśli wydawała się niezwykle towarzyskim psem, zachowywał wszelkie standardowe procedury, by zdobyć jej zaufanie. Dał jej się obwąchać - co wykonała zresztą z niesamowitym oddaniem, najwidoczniej wyczuwając na nim śladowy zapach psów, które szkolili w rezydencji. Psy policyjne miały niesamowite nosy, które zadziwiały go nie raz i nie dwa. W końcu, gdy suczka zakończyła swoje oględziny i okazała mu swoją wstępną akceptację, podrapał ją kilka razy za uchem, pogłaskał po karku i zmierzwił futro między barkami. Słaby punkt każdego owczarka, jakiego napotkał na swojej drodze.
Jego zainteresowanie zdawało się skupiać całkowicie na przedstawionym mu psie. W rzeczywistości, cały czas przysłuchiwał się prowadzonej pomiędzy nimi rozmowie, nie tylko wyłapując kolejne informacje, ale i zapisując je w swojej głowie.
Turner brzmi jak osoba, której chcemy unikać.
Clark natomiast, jak ktoś przychylny naszemu opiekunowi.
W sposób zupełnie inny niż Martin.
Ciekawe.
Wyprostował się, obracając ponownie w stronę Clarka. Podejrzewał, że doskonale znał pole, na którym trenowali szczenięta.
— Oczywiście. Moim głównym celem jest zdobycie jak największej wiedzy. Z przeróżnych dziedzin, jeśli istnieje więc taka możliwość, skorzystam z przyjemnością — ciekaw był, czy tutejsza kadra zdawała sobie sprawę, że prawdopodobnie większość ich szczeniąt nie tylko pochodziła z najlepszych, policyjnych rodowodów zarządzanych przez rodzinę Blacków, ale i szkoliła się na polach, które skrzętnie kontrolowali i finansowali. Nawet jeśli nie krzyczano o tym na wszystkie strony, ojciec Mercury'ego pociągał praktycznie za wszelkie sznurki w tej konkretnej branży.
I nie tylko w tej.
Był jednak świadom, że tak długo, jak nie ciążyła na nich podobna wiedza, tak długo traktowali go na bardziej równym sobie poziomie. Nawet jeśli prawdopodobnie niektórzy z nich mieli pilnować swojego słownictwa czy traktować go na zasadzie: 'no, ten bogaty dzieciak, wiesz... Black', było to nadal zupełnie co innego, nim zdajesz sobie sprawę, jak wielki w istocie wpływ ma na twój zawód rodzina tego "dzieciaka".
Szedł cały czas uważnie słuchając o wszystkich ich psach, wtrącając kilka własnych komentarzy, bądź pytań. Dopiero na końcu zerknął kontrolnie w stronę drzwi, za którymi znajdywał się jego opiekun.
Wizyty Blacka na posterunku były coraz częstsze. Zwłaszcza w okresie wakacyjnym ich częstotliwość zdawała się diametralnie wzrosnąć. Wchodząc przez drzwi wejściowe, kiwnął głową na przywitanie mężczyźnie siedzącemu na recepcji. Widzieli się już tyle razy, by ich przywitania przypominały wręcz robotycznie wyuczony nawyk.
— Paniczu Black.
— Jasper. Tam gdzie zawsze?
— Naturalnie — podsunięta mu kartka zaraz została wypełniona w kolejnej rubryce datą i zgrabnym, niesamowicie schludnym podpisem. Takim samym jak kilkanaście innych znajdujących się nad innymi. Skinął raz jeszcze głową w podziękowaniu, odłożył długopis na ladę i przesunął go w stronę mężczyzny, wsuwając dłonie do kieszeni spodni. Mimo dużo cieplejszej pogody, nadal zakładał długie, czarne jeansy które nie do końca stanowiły w tym momencie idealnie wybór.
"Nie pokażesz się w pracy, wyglądając jak plażowicz".
Niestety ma rację.
I tym samym skazała cię na podwójne cierpienie. Raz, że musisz się gotować, a dwa - żyć ze świadomością, że w czymś się z nią zgadzasz.
Bardzo zabawne.
Czarny podkoszulek również ściągający promienie słoneczne, pozbawiony był wszelakich napisów. I chociaż on umożliwiał chłopakowi jakiekolwiek oddychanie. Przyjemny powiew wiatru pojawiający się na zewnątrz, bądź nawet w środku budynku, gdy ktoś minął go w korytarzu, albo trzasnął gwałtownie drzwiami? Ratował mu życie.
Lewa ręka zajęta papierami, które przyniósł ze sobą właśnie uniosła się ku górze, by czarnowłosy powachlował się kilkakrotnie, zerkając ku słabo działającej klimatyzacji. Jakby nie patrzeć, doskonale zdawał sobie sprawę, że jej podkręcenie mogło być wyłącznie morderstwem odporności. Skończenie z przeziębieniem zajęłoby mu sekundy, ale i tak bardziej próżna strona jego charakteru niesamowicie pragnęła, by chłodny powiew owionął jego sylwetkę.
— Aha! Pan Black jak zawsze na posterunku — cwaniacki uśmiech i nieco zgryźliwy ton mówiły same za siebie. Obrócił się w stronę Seana, kiwając mu głową na przywitanie, choć kąciki jego ust nawet nie drgnęły.
— Może od razu paniczu? Skoro już wracamy do poprzednich form witania się, panie Thickwood.
— Ouch. Powiało mi moją ciotką Eve. Zawsze tak do mnie mówi, tuż przed tym gdy po raz tysięczny słyszę pytanie o wybrankę serca, ślub i to, kiedy zamierzam spłodzić gromadkę dzieci.
— Powiedz, że twoja wybranka ma na imię Richard, trzydzieści siedem lat i planujecie wprowadzić się do willi nad morzem w przyszłe lato.
— Ha! Doskonały pomysł, tak zrobię. Muszę się zmywać, Turner prosiła mnie o rozmowę w cztery oczy. Chyba ktoś jej podkablował na temat ostatnich zakładów. Założę się, że to ten mięczak Montgomery. Postawił dużą sumę i wszystko przegrał, a potem oczekiwał zwrotu. Nie moja wina, że jest całkowitą cipą, jeśli chodzi o piłkę nożną. Woops, znowu mi się wymsknęło. To będzie nasza tajemnica, trzymaj się Mercury — krótkie klepnięcie w ramię wystarczyło, by mężczyzna błyskawicznie zniknął w jednym z korytarzy pozostawiając go samemu sobie. Będąc samemu, pozwolił sobie na parsknięcie, nim w końcu udał się w stronę pokoju zajmowanego przez Sketcha. Zatrzymał się w progu i zapukał kilkakrotnie, jak zawsze gdy chciał oznajmić swoje przybycie, nie naruszając tym samym jego poczucia bezpieczeństwa, gdy znajdywał się w swoim azylu.
"Śmiało, wejdź."
Ten jeden krótki komunikat całkowicie wystarczył, by czarnowłosy pchnął drzwi do pomieszczenia i wszedł do środka, zamykając je ostrożnie za sobą. Nie przepadał za nazbyt głośnymi dźwiękami, które wielokrotnie słyszał dzięki nieuwadze innych w małych odległościach. Zwłaszcza na komisariacie niewiele osób dbało o to w jakikolwiek sposób, gdy gnani kolejnymi sprawami czy zadaniami, wybiegali z pokoju niczym torpedy, trzaskając za sobą drzwiami z hukiem rujnującym mu bębenki.
Dość zaskakujące, biorąc pod uwagę fakt, że głośne szczekanie psów czy odgłosy wystrzałów broni całkowicie mu nie przeszkadzały.
Może chodzi o zwyczajny brak kultury?
Albo to, że nigdy nie wiesz, kiedy ktoś postanowi huknąć ci drewnem tuż przy uchu i prawie na ciebie wpaść próbując staranować.
Całe szczęście przy twojej obecnej budowie wydaje się to mało prawdopodobne.
Głos miał rację. Z każdym miesiącem Mercury zbliżał się do ostatniej fazy wzrostu. Trzeba było przyznać, że imponował zarówno samą ilością centymetrów, jak i masą mięśniową, której zdążył nabrać dzięki treningom oferowanym mu przez ojca. A raczej jego przełożonych, którzy zajmowali się Blackiem z niesamowitą skrupulatnością podczas jego nieobecności. Czy mógłby się spodziewać czegokolwiek innego po weteranach wojennych? Raczej wątpliwe.
Słysząc pytanie padające z ust Sketcha, pozwolił sobie na uniesienie kącika ust w uśmiechu.
— Miałem szczęście. Wygląda na to, że Sean znowu wpakował się w tarapaty i nieco jej podpadł. Kto wie, może przehandlowała u niego ostatniego pączka — zażartował, pozwalając sobie na podobną otwartość wyłącznie w towarzystwie własnego opiekuna. Nawet jeśli przez większość czasu utrzymywał swoją maskę idealnego panicza, nawet on nie mógł się powstrzymać. Musiał rzucić od czasu do czasu mniej poważnym komentarzem, który miał na celu zarówno rozładowanie atmosfery już na samo rozpoczęcie dnia, jak i dostarczenie mu rozrywki.
Szybko potrafił jednak spoważnieć, gdy jego wzrok padał na rysunek wykonywany przez portrecistę i zadawał sobie po raz kolejny pytanie czy lepiej było w podobnym momencie zachować milczenie i po prostu zaczekać na polecenie, czy wyjść naprzeciw z własną inicjatywą.
Przyzwyczajony do robienia czegokolwiek i wrodzonej nienawiści wobec bezczynności, zawsze wybierał drugą opcję.
— W czymś pomóc? Posegregować jakieś papiery? — zapytał odgarniając włosy z prawej strony twarzy, gdy zdał sobie sprawę że zdecydowanie nie czuł się komfortowo, gdy właziły mu w oczy utrudniając obserwacje. Może nadszedł czas, by pomyśleć nad ich skróceniem. Będzie musiał porozmawiać o tym z Saturnem i Alanem, zapytać ich o zdanie.
— Ta pogoda mnie dobija — mruknął pod nosem bardziej do siebie, najwyraźniej nieszczególnie oczekując odpowiedzi. Nawet jeśli miał to do siebie, że nawet w podobnych sytuacjach w razie podjęcia przez kogoś tematu, bez większego problemu potrafił podtrzymać konwersację. Póki co usiadł na wolnym krześle i odłożył swój wyciszony telefon na biurko, chwilowo się go w tej sposób pozbywając. Już jakiś czas temu dał znać wszystkim znajomym, że w trakcie praktyk nie zamierza ani odbierać telefonów, ani odpisywać na smsy. Co jak widać, nie odnosiło większych skutków, a jego skrzynka odbiorcza wypełniała się co rusz bezsensownym spamem bez którego naprawdę byłby w stanie przeżyć. Bez większego problemu.
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
First topic message reminder :
- Spis pomocniczy pracowników (c) Sketch i Mercury:
- Martin - staruch, który próbuje być nastolatkiem, stąd zainteresowanie towarzystwem Sketcha. Rzuca sprośnymi żartami na poziomie gimnazjum, podrywa koleżanki z pracy (tylko te ładne) choć ma żonę i próbuje się ubierać "na czasie".
Clark to poczciwy psiarz, który mógłby zyskać miano dobrego wujka. Chętnie pomoże przekonać innych, gdyby coś było potrzeba.
Turner poluje na 'młode mięsko' więc interesują ją młodsi chłopcy. Jednocześnie ma sylwetkę arbuza, duszy przy spacerze po korytarzu i bywa niesmaczna z zachowaniem.
Inspektor. Dobry ojciec, choć trochę staromodny. Człowiek niesamowicie zainteresowany westernami. Urodzony kowboj.
Jasper - recepcjonista. Ma niesamowite zamiłowanie do pączków, ale o dziwo jest bardzo szczupły. Niby nie zlecają mu żadnych zadań w terenie, a sam chłopak niespecjalnie się do nich kwapi uznając posadę za biurkiem za dużo bezpieczniejszą, ale gdy już go wyślą na jakieś akcje, łatwo udowadnia że cukier we krwi nie przeszkadza mu w solidnym wykonaniu roboty.
Monica. Blondynka. Zwykła funkcjonariuszka, wydaje się niesamowicie miła, ale gdy tylko ktoś wejdzie jej w paradę, albo nie zgodzi się z jej zdaniem, chętnie wykonuje popisowe kopnięcie sprowadzające największego twardziela do parteru. Ma drobną słabość - czekoladę i to właśnie nią można ją przekupić w kryzysowych sytuacjach.
Sean. Typowy cwaniaczek, na innym posterunku chodziły plotki że przyjmuje łapówki, co jest zwyczajną bujdą. Nigdy mu niczego nie udowodniono, chociaż faktycznie czasem nieco źle mu z oczu patrzy, ale bardziej trąci cwaniactwem niż chęcią skrzywdzenia kogokolwiek. Chętnie pomoże innym, ale oczekuje czegoś w zamian, a plotki wzięły się stąd, że jest urodzonym hazardzistą.
Kiwał pokrótce głową, słuchając słów Sketcha. Zgadzał się z nim. Spotykał na swojej drodze wielu ludzi i choć po raz pierwszy oficjalnie otrzymał możliwość praktyk na komisariacie, nie był to pierwszy raz, gdy 'infiltrował' go od środka. Wielokrotnie spędzał całe dnie, zarówno w placówkach policyjnych, jak i na samym poligonie. Zafascynowany pracą ojca, przeprowadzanymi szkoleniami, jak i biorącymi w nich udział uczestnikami, niejednokrotnie przyczepiał się do niego niczym rzep, przygotowując wcześniej pięćdziesiąt argumentów, wedle których rodzic powienien zabrać go ze sobą. Zwykle poddawał się po dziewiątym. Jeśli tego nie robił, Mercury sam dopowiadał sobie, że było to spotkanie, podczas którego obecność jego młodego syna wyłącznie przeszkadzałaby w prowadzeniu interesów, nie robił zatem problemów i zostawał w posiadłości z bratem, z tą samą obietnicą na ustach co zawsze.
Następnym razem.
Masz dobrą pamięć.
Równie dobrą, co twoja.
"To, że nie chcę się bawić w typowego Policjanta, nie znaczy, że migam się od ciężkiej roboty."
Pokręcił przecząco głową.
— Nie zarzucam ci tego. Gdyby wszyscy z powołania garnęli się do terenu, kto zajmowałby się pracą biurową. Gdyby nikt nie potrafił zdzierżyć towarzystwa, kto zajmowałby się pracą z ludźmi? Gdyby ludzie bali się trupów, kto przeprowadzałby sekcje? Gdyby, gdyby, gdyby. Każdy ma własne powołanie. Niektórzy z natury, inni z przymusu. Różnorodność jest ważna i konieczna — stwierdził na koniec własnej przemowy, jednocześnie obserwując cały czas portrecistę podczas pracy. Widząc jak powoli zaczyna dopasowywać odpowiednie elementy układanki, mógł wyczuć zbierające się w nim rozbawienie, choć ograniczył je wyłącznie do prawie niewidocznego błysku w oku.
— Zapamiętam — odpowiedział w kwestii dodatków, niczym pilny uczeń, pouczony przez swojego nauczyciela. Dopiero zgrzyt drzwi, zwrócił na siebie jego uwagę. Odwrócił się powoli w jego stronę, mierząc go spokojnym spojrzeniem. Nie wtrącał się, przyglądając uważnie zarówno jego mimice, jak i tej którą uaktywnił Sketch, momentalnie reagując warkotem na pozornie zwyczajną prośbę.
Wystarczyło jednak jedno spojrzenie w stronę Martina, by zorientować się, że czerpał z tego jakąś dziwną satysfakcję, której Mercury nie potrafił zrozumieć z zebraną jak do tej pory wiedzą.
Może nie lubi tej całej Lily.
Być może.
Stojąc nieruchomo w miejscu, postukiwał palcami o swoje przedramię, gdy w końcu uwaga skupiła się na nim. Twarz Blacka pozostawała jednak nieruchoma. Milczał przez chwilę, przedłużając wyraźnie napięcie zebrane w pomieszczeniu.
— Kto zarządza psiarnią? — po wcześniejszej rozbawionej nucie nie było śladu. Niski, poważny głos, jednocześnie nie pasował do kogoś tak młodego jak Mercury, jak i idealnie uzupełniał zarówno wizerunek panicza z dobrego domu... ale i dobrze zbudowanego syna człowieka, który zarządzał większością szkół jednostek specjalnych w całym kraju.
— Z pewnością jestem zainteresowany, biorąc pod uwagę profesję mojego ojca, w której pomagam mu od dziecka. Towarzystwo psów jest dla mnie równie naturalne co towarzystwo służby w posiadłości — rzucone rzekomo niedbale słowa, dość dobitnie podkreślały różnicę w dzielącym ich statusie — nie potrafię jednak zrozumieć, dlaczego ma mnie oprowadzać po psiarni, ktoś nie mający o niej większego pojęcia. Psy to stworzenia jednocześnie bardzo twarde, jak i delikatne na bodźce. Jeśli ktoś przejawia wobec nich cień niechęci czy strachu, nigdy się w pełni nie podporządkują. A szczególnie psy policyjne, które dobrze wyszkolone, choć powinny wiedzieć że zajmują w stadzie pozycji Alfy, nadal mają swoją dumę i waleczność. Dlatego potrzebują twardej ręki, która je poprowadzi. Z pewnością macie tu kogoś podobnego, w końcu jesteście profesjonalną placówką. Jestem pewien, że jeśli nie znajdzie obecnie dla mnie czasu, zrobi to w innym terminie, choć nie będę ukrywał, że niezmiernie mi na tym zależy — zakończył swoją wypowiedź uprzejmym uśmiechem, nie mającym w sobie zbyt wiele radości. Jego przesłanie było dość dobitne. Nie lubił, gdy ktoś próbował wykorzystywać jego osobę jako obiekt żartu, nawet jeśli skierowany był w stronę innej osoby. I zdecydowanie nie lubił, gdy kazali mu czekać.
Piękna przemowa, paniczu Black.
Następnym razem.
Masz dobrą pamięć.
Równie dobrą, co twoja.
"To, że nie chcę się bawić w typowego Policjanta, nie znaczy, że migam się od ciężkiej roboty."
Pokręcił przecząco głową.
— Nie zarzucam ci tego. Gdyby wszyscy z powołania garnęli się do terenu, kto zajmowałby się pracą biurową. Gdyby nikt nie potrafił zdzierżyć towarzystwa, kto zajmowałby się pracą z ludźmi? Gdyby ludzie bali się trupów, kto przeprowadzałby sekcje? Gdyby, gdyby, gdyby. Każdy ma własne powołanie. Niektórzy z natury, inni z przymusu. Różnorodność jest ważna i konieczna — stwierdził na koniec własnej przemowy, jednocześnie obserwując cały czas portrecistę podczas pracy. Widząc jak powoli zaczyna dopasowywać odpowiednie elementy układanki, mógł wyczuć zbierające się w nim rozbawienie, choć ograniczył je wyłącznie do prawie niewidocznego błysku w oku.
— Zapamiętam — odpowiedział w kwestii dodatków, niczym pilny uczeń, pouczony przez swojego nauczyciela. Dopiero zgrzyt drzwi, zwrócił na siebie jego uwagę. Odwrócił się powoli w jego stronę, mierząc go spokojnym spojrzeniem. Nie wtrącał się, przyglądając uważnie zarówno jego mimice, jak i tej którą uaktywnił Sketch, momentalnie reagując warkotem na pozornie zwyczajną prośbę.
Wystarczyło jednak jedno spojrzenie w stronę Martina, by zorientować się, że czerpał z tego jakąś dziwną satysfakcję, której Mercury nie potrafił zrozumieć z zebraną jak do tej pory wiedzą.
Może nie lubi tej całej Lily.
Być może.
Stojąc nieruchomo w miejscu, postukiwał palcami o swoje przedramię, gdy w końcu uwaga skupiła się na nim. Twarz Blacka pozostawała jednak nieruchoma. Milczał przez chwilę, przedłużając wyraźnie napięcie zebrane w pomieszczeniu.
— Kto zarządza psiarnią? — po wcześniejszej rozbawionej nucie nie było śladu. Niski, poważny głos, jednocześnie nie pasował do kogoś tak młodego jak Mercury, jak i idealnie uzupełniał zarówno wizerunek panicza z dobrego domu... ale i dobrze zbudowanego syna człowieka, który zarządzał większością szkół jednostek specjalnych w całym kraju.
— Z pewnością jestem zainteresowany, biorąc pod uwagę profesję mojego ojca, w której pomagam mu od dziecka. Towarzystwo psów jest dla mnie równie naturalne co towarzystwo służby w posiadłości — rzucone rzekomo niedbale słowa, dość dobitnie podkreślały różnicę w dzielącym ich statusie — nie potrafię jednak zrozumieć, dlaczego ma mnie oprowadzać po psiarni, ktoś nie mający o niej większego pojęcia. Psy to stworzenia jednocześnie bardzo twarde, jak i delikatne na bodźce. Jeśli ktoś przejawia wobec nich cień niechęci czy strachu, nigdy się w pełni nie podporządkują. A szczególnie psy policyjne, które dobrze wyszkolone, choć powinny wiedzieć że zajmują w stadzie pozycji Alfy, nadal mają swoją dumę i waleczność. Dlatego potrzebują twardej ręki, która je poprowadzi. Z pewnością macie tu kogoś podobnego, w końcu jesteście profesjonalną placówką. Jestem pewien, że jeśli nie znajdzie obecnie dla mnie czasu, zrobi to w innym terminie, choć nie będę ukrywał, że niezmiernie mi na tym zależy — zakończył swoją wypowiedź uprzejmym uśmiechem, nie mającym w sobie zbyt wiele radości. Jego przesłanie było dość dobitne. Nie lubił, gdy ktoś próbował wykorzystywać jego osobę jako obiekt żartu, nawet jeśli skierowany był w stronę innej osoby. I zdecydowanie nie lubił, gdy kazali mu czekać.
Piękna przemowa, paniczu Black.
Ostatni raz stuknął ołówkiem w blat. Wtedy dopiero podniósł się z miejsca, przechodząc między drugim dosuniętym do stołu krzesłem a stojącym jeleniem. Nie uraczył zwierzęcia żadnym spojrzeniem, kierując się ku szafce, z której wcześniej wyjął potrzebne do sporządzenia rysunku przedmioty. Opierzona morda szurnęła po drzwiczkach, zamykając ją z trzaskiem. Drgnął ledwo zauważalnie, lecz gdy tylko mrugnął — szafka znów była otwarta. Warknął bezdźwięcznie z wyraźnym poirytowaniem, odkładając wszystkie rzeczy na ich właściwe miejsca.
Jeleni łeb zwrócił się ku młodzieńcowi.
Obserwuje cię.
Co ty nie powiesz...
Jest bezczelny. Jego spojrzenie dorównuje mojemu. B E Z C Z E L N Y.
Czuł wściekłość w głosie mary, nijak jednak na nią nie reagując. To nie była jego sprawa. Tak sobie wmawiał.
Martin jak stał, tak stał. A paskudny uśmieszek trzymał się jego przyprószonej zarostem mordy, dopóki panicz Black nie postanowił mu odpowiedzieć. Zadowolony grymas stopniowo znikał z twarzy sierżanta, gdy robiło mu się zwyczajnie głupio.
Widzisz Sketch? Jest młodszy od ciebie, a sprowadza starszych do roli podłogi.
Miło patrzeć na besztanego Martina.
Niewątpliwie.
Jak raz zgodził się z jeleniem, w milczeniu przyglądając twarzy rudego mężczyzny. Ten odchrząknął krótko, przesuwając dłonią po karku z miną zbesztanego dziecka, które matka nakryła na próbie ukrycia rozbitego wazonu.
- Clark nią zarządza - wtrącił, odpowiadając zamiast starszego mężczyzny, któremu wyraźnie zabrakło języka w gębie. - Jest pora karmienia, na pewno tam teraz siedzi. Możemy do niego iść, ale nie wejdę z tobą do środka - zaznaczył od razu, nie mając zamiaru niczego kryć przed podopiecznym, ani rzucać zapewnieniami, których później nie byłby w stanie wypełnić.
- Pomagam Clarkowi, więc mogę was zaprowadzić - Martin w końcu pozbierał całą swoją dumę z podłogi, od razu prostując dumnie plecy, jakby przed chwilą wcale nie popełnił drobnego faux-pas.
Słyszysz?
Niski, melodyjny pomruk rozbrzmiał tuż za brunetem, gdy czarny nos jelenia szurał po skrytą pod materiałem ubrania bluzą. Od ruchową pomknął dłonią w tamtym kierunku, odganiając mordę zwierzęcia i zaciskając dość mocno palce na boku.
Psy. Zajmuje się psami. Zależy mu, żeby tam pójść.
Każde słowo wbijało się mocną szpilą w tył czaszki, pozostawiając po sobie nieprzyjemne uczucie. Dlatego właśnie portrecista odwrócił głowę, wbijając spojrzenie w przypadkowy punkt na ścianie. Nie umknęło to uwadze Martina, który od razu wykrzywił usta w szerokim uśmiechu.
- Jasne Sketch, poczekasz sobie za drzwiami - wesoły śmiech wypełnił pomieszczenie, przyprawiając bruneta o skręt żołądka. Mocniej zacisnął palce na boku, marszcząc materiał bluzy. Czekał tylko na werdykt podopiecznego. Mógł go tam zaprowadzić i poczekać na zewnątrz, to nie był problem.
Jeleni łeb zwrócił się ku młodzieńcowi.
Obserwuje cię.
Co ty nie powiesz...
Jest bezczelny. Jego spojrzenie dorównuje mojemu. B E Z C Z E L N Y.
Czuł wściekłość w głosie mary, nijak jednak na nią nie reagując. To nie była jego sprawa. Tak sobie wmawiał.
Martin jak stał, tak stał. A paskudny uśmieszek trzymał się jego przyprószonej zarostem mordy, dopóki panicz Black nie postanowił mu odpowiedzieć. Zadowolony grymas stopniowo znikał z twarzy sierżanta, gdy robiło mu się zwyczajnie głupio.
Widzisz Sketch? Jest młodszy od ciebie, a sprowadza starszych do roli podłogi.
Miło patrzeć na besztanego Martina.
Niewątpliwie.
Jak raz zgodził się z jeleniem, w milczeniu przyglądając twarzy rudego mężczyzny. Ten odchrząknął krótko, przesuwając dłonią po karku z miną zbesztanego dziecka, które matka nakryła na próbie ukrycia rozbitego wazonu.
- Clark nią zarządza - wtrącił, odpowiadając zamiast starszego mężczyzny, któremu wyraźnie zabrakło języka w gębie. - Jest pora karmienia, na pewno tam teraz siedzi. Możemy do niego iść, ale nie wejdę z tobą do środka - zaznaczył od razu, nie mając zamiaru niczego kryć przed podopiecznym, ani rzucać zapewnieniami, których później nie byłby w stanie wypełnić.
- Pomagam Clarkowi, więc mogę was zaprowadzić - Martin w końcu pozbierał całą swoją dumę z podłogi, od razu prostując dumnie plecy, jakby przed chwilą wcale nie popełnił drobnego faux-pas.
Słyszysz?
Niski, melodyjny pomruk rozbrzmiał tuż za brunetem, gdy czarny nos jelenia szurał po skrytą pod materiałem ubrania bluzą. Od ruchową pomknął dłonią w tamtym kierunku, odganiając mordę zwierzęcia i zaciskając dość mocno palce na boku.
Psy. Zajmuje się psami. Zależy mu, żeby tam pójść.
Każde słowo wbijało się mocną szpilą w tył czaszki, pozostawiając po sobie nieprzyjemne uczucie. Dlatego właśnie portrecista odwrócił głowę, wbijając spojrzenie w przypadkowy punkt na ścianie. Nie umknęło to uwadze Martina, który od razu wykrzywił usta w szerokim uśmiechu.
- Jasne Sketch, poczekasz sobie za drzwiami - wesoły śmiech wypełnił pomieszczenie, przyprawiając bruneta o skręt żołądka. Mocniej zacisnął palce na boku, marszcząc materiał bluzy. Czekał tylko na werdykt podopiecznego. Mógł go tam zaprowadzić i poczekać na zewnątrz, to nie był problem.
Wzrok Mercury'ego pozostawał niezmienny.
Nawet jeśli mogło się wydawać, że każdy o jego statusie czerpał niewysłowioną przyjemność ze sprowadzania innych do parteru, była to jedynie część jego charakteru ujawniająca się za każdym razem, gdy coś nie do końca spełniało jego oczekiwania. Nie zależało się zatem dziwić, że gdy osiągnął to co chciał, nadal wyprostowany, wygiął kąciki ust w nieznacznym uśmiechu.
— Doskonale — skinął głową, pokazując tym samym, że jak najbardziej pasuje mu wersja przedstawiona przez Sketcha. Jakby nie patrzeć, była to jego pierwsza, ale z pewnością nie ostatnia wizyta. Skoro zaś ten został jego opiekunem, będą mieli jeszcze całe mnóstwo czasu, by skupić się na czynnościach wykonywanych przez portrecistę i środowisku wokół niego. Mógł zatem pozwolić sobie na podobny luksus i udać się w miejsce bardzo mocno zgrywające się zarówno z jego zainteresowaniami, jak i samą profesją. W końcu Mercury od lat uczył się pomagać ojcu w jego obowiązkach, na co naprowadzały już jego poprzednie słowa. Ci którzy byli bardziej zorientowani w temacie, mogli wiedzieć także o lekcjach, których młody Black za odpowiednią opłatą, udzielał zdesperowanym właścicielom niesfornych zwierząt w parku Queen Elizabeth.
— Jeśli byłby Pan tak uprzejmy — formalny ton jaki przybrał, brał całkowicie naturalnie. Wystarczyło jednak jedno krótkie spojrzenie w stronę Sketcha, gdy jego 'kolega' nie patrzył w ich stronę, by portrecista był w stanie dostrzec migający przez ułamek sekundy złośliwy uśmieszek, który zniknął równie szybko co się pojawił, pozostawiając Mercury'ego na nowo z jego całkowicie neutralną mimiką.
— Tak czy inaczej, gdybyśmy weszli tam wszyscy, zrobiłby się tłum — stwierdził spokojnie, zbierając wszystkie swoje rzeczy. Wcześniej wykonany portret, został starannie wsunięty do teczki, którą wyciągnął ze swojej torby. Zakleszczony guzik kliknął posłusznie, a papier wraz ze swoją twardą ochroną, został na nowo wsunięty tuż obok szkicownika, którym chłopak nie miał jednak zamiaru się w tym momencie chwalić, co tylko podkreśliło zarówno zasunięcie suwaka, jak i dodatkowe zapięcie klapy.
Schowane i zabezpieczone.
Szkoda takiego dzieła.
Gdyby była to twarz kogoś innego, miałbyś na nią kompletnie...
Oczywiście, że tak.
Nie zamierzał tego ukrywać. Pomijając fakt, że nie miało to większego sensu, nigdy jakoś specjalnie nie udawał kogoś, kto nie jest zadowolony ze swojego wyglądu.
— Możemy iść — stwierdził ostatecznie swoją gotowość, ruszając w stronę wyjścia. Nie otworzył jednak drzwi, wyraźnie czekając, aż to Sketch podejmie krok i zrówna się z nim, bądź wyprzedzi go, wskazując odpowiednią drogę.
Jakiś cichy głosik w podświadomości podpowiadał również wszystkim zebranym, że skieruje swe kroki do psiarni, tylko i wyłącznie za nim, zupełnie jakby obecność Martina, którego wcześniej wyznaczył na rzekomego przewodnika, była jedynie dodatkiem do całej sytuacji.
Nawet jeśli mogło się wydawać, że każdy o jego statusie czerpał niewysłowioną przyjemność ze sprowadzania innych do parteru, była to jedynie część jego charakteru ujawniająca się za każdym razem, gdy coś nie do końca spełniało jego oczekiwania. Nie zależało się zatem dziwić, że gdy osiągnął to co chciał, nadal wyprostowany, wygiął kąciki ust w nieznacznym uśmiechu.
— Doskonale — skinął głową, pokazując tym samym, że jak najbardziej pasuje mu wersja przedstawiona przez Sketcha. Jakby nie patrzeć, była to jego pierwsza, ale z pewnością nie ostatnia wizyta. Skoro zaś ten został jego opiekunem, będą mieli jeszcze całe mnóstwo czasu, by skupić się na czynnościach wykonywanych przez portrecistę i środowisku wokół niego. Mógł zatem pozwolić sobie na podobny luksus i udać się w miejsce bardzo mocno zgrywające się zarówno z jego zainteresowaniami, jak i samą profesją. W końcu Mercury od lat uczył się pomagać ojcu w jego obowiązkach, na co naprowadzały już jego poprzednie słowa. Ci którzy byli bardziej zorientowani w temacie, mogli wiedzieć także o lekcjach, których młody Black za odpowiednią opłatą, udzielał zdesperowanym właścicielom niesfornych zwierząt w parku Queen Elizabeth.
— Jeśli byłby Pan tak uprzejmy — formalny ton jaki przybrał, brał całkowicie naturalnie. Wystarczyło jednak jedno krótkie spojrzenie w stronę Sketcha, gdy jego 'kolega' nie patrzył w ich stronę, by portrecista był w stanie dostrzec migający przez ułamek sekundy złośliwy uśmieszek, który zniknął równie szybko co się pojawił, pozostawiając Mercury'ego na nowo z jego całkowicie neutralną mimiką.
— Tak czy inaczej, gdybyśmy weszli tam wszyscy, zrobiłby się tłum — stwierdził spokojnie, zbierając wszystkie swoje rzeczy. Wcześniej wykonany portret, został starannie wsunięty do teczki, którą wyciągnął ze swojej torby. Zakleszczony guzik kliknął posłusznie, a papier wraz ze swoją twardą ochroną, został na nowo wsunięty tuż obok szkicownika, którym chłopak nie miał jednak zamiaru się w tym momencie chwalić, co tylko podkreśliło zarówno zasunięcie suwaka, jak i dodatkowe zapięcie klapy.
Schowane i zabezpieczone.
Szkoda takiego dzieła.
Gdyby była to twarz kogoś innego, miałbyś na nią kompletnie...
Oczywiście, że tak.
Nie zamierzał tego ukrywać. Pomijając fakt, że nie miało to większego sensu, nigdy jakoś specjalnie nie udawał kogoś, kto nie jest zadowolony ze swojego wyglądu.
— Możemy iść — stwierdził ostatecznie swoją gotowość, ruszając w stronę wyjścia. Nie otworzył jednak drzwi, wyraźnie czekając, aż to Sketch podejmie krok i zrówna się z nim, bądź wyprzedzi go, wskazując odpowiednią drogę.
Jakiś cichy głosik w podświadomości podpowiadał również wszystkim zebranym, że skieruje swe kroki do psiarni, tylko i wyłącznie za nim, zupełnie jakby obecność Martina, którego wcześniej wyznaczył na rzekomego przewodnika, była jedynie dodatkiem do całej sytuacji.
"Doskonale."
Spróbuj nie zemdleć po drodze, Sketch.
Prześmiewczy ton rozbrzmiał w całym pomieszczeniu, odbijając się echem od każdej ściany i wracając ze zdwojoną siłą. Jeleń wsparł opierzony bok o ramię portrecisty, niemal odbierając mu całą równowagę.
Jesteś ciężki, spierdalaj.
Szybko pożałował słów, gdy szyja zwierzęcia huknęła paskudnie brzmiącym trzaskiem, podczas zwracania łba. Nie przymrużył co prawda oczu, lecz odruch minimalnego cofnięcia ciała był silniejszy. Nie umknęło to uwadze Martina.
- No daj spokój Sketch, aż tak nie lubisz mojego towarzystwa?
Posłał mężczyźnie jedynie krótkie, bezbarwne spojrzenie, darując sobie udzielanie odpowiedzi. W tym przypadku milczenie w pełni wystarczało.
"Jeśli byłby Pan tak uprzejmy."
Zacisnął mocniej palce na ubraniu, dostrzegając tę drobną i chwilową zmianę w mimice młodego Blacka. Zaraz jednak odepchnął biodra od krawędzi blatu. Martin widząc to, wycofał się z pomieszczenia, oczekując na ich dwójkę na korytarzu. Morningstar w tym czasie otworzył szerzej drzwi, puszczając podopiecznego przodem.
Cóż za dobrze wychowany człowiek.
Jeleń przemknął za młodym paniczem, będąc odprowadzonym przez spojrzenie dwubarwnych oczu. Dopiero wtedy brunet zamknął za nimi drzwi na klucz, chowając pęk do kieszeni spodni. Nie podarował sobie również upchnięcia dłoni do kieszeni. Nikogo z obecnych nie trzeba było prowadzić za rączkę.
Ciebie trzeba. Jesteś w stanie przewrócić się na prostej drodze.
Ciekawe z czyjej winy.
- Nasze psy są niezwykle dobrze wytresowane. Clark sam przyłożył do tego rękę. Szczególnie Lily, sprawdza się z dosłownie każdym. Z tym tutaj też. - wskazał na portrecistę - To znaczy daliby radę, gdyby tylko chciał, ale nie, jest uprzedzony do psów. Zresztą nie tylko do nich, no bo--
- Martin.
- Tak, Sketchy?
- Zamknij się. A jeśli musisz kłapać, to na temat - odrobinę warkliwa nuta wkradła się w ostatnie słowo.
- Tak, nigdy też nie zwraca się do nas po imieniu. A przecież jesteśmy kolegami.
Nie musiał nic mówić, sam wyraz twarzy wyrażający czystą formę niezadowolenia idealnie przeczył przekonaniu rudowłosego mężczyzny.
Droga do psiarni okazała się zadziwiająco krótka. Już po krótkim spacerze korytarzami dotarli przed drzwi z ciemnego drewna. Sketch zatrzymał się w odpowiedniej dla siebie samego odległości, dając Gregowi pole do popisu. Rudzielec chętnie otworzył drzwi, wołając po imieniu wcześniej wspomnianego Clarka.
Portrecista w tym czasie chwycił za podwinięty rękaw Mercury'ego, ciągnąc go odrobinę w swoją stronę, by ściszyć głos do konspiracyjnego szeptu.
- Clarka możesz słuchać, ale nie wierz w każde słowo Martina. Jest w takim wieku, gdzie myśli, że może poudawać super popularnego i lubianego nastolatka. Dużo mówi, jednak ma to mało sensu i pokrycia w rzeczywistości - mruknął krótko, podczas zbierania myśli - Pomaga z psami, owszem, ale jedyne, do czego przykłada rękę, to karmienie i czasami kąpiele - wycofał powoli rękę, uznając, że dość tego kontaktu fizycznego. Na dziś.
Lub najbliższy miesiąc. Jestem w szoku, Sketch.
Zignorował słowa jelenia, przenosząc spojrzenie na obite miękkim materiałem krzesła tuż przy psiarni. Skierował się ku jednemu z nich, zajmując miejsce.
Spróbuj nie zemdleć po drodze, Sketch.
Prześmiewczy ton rozbrzmiał w całym pomieszczeniu, odbijając się echem od każdej ściany i wracając ze zdwojoną siłą. Jeleń wsparł opierzony bok o ramię portrecisty, niemal odbierając mu całą równowagę.
Jesteś ciężki, spierdalaj.
Szybko pożałował słów, gdy szyja zwierzęcia huknęła paskudnie brzmiącym trzaskiem, podczas zwracania łba. Nie przymrużył co prawda oczu, lecz odruch minimalnego cofnięcia ciała był silniejszy. Nie umknęło to uwadze Martina.
- No daj spokój Sketch, aż tak nie lubisz mojego towarzystwa?
Posłał mężczyźnie jedynie krótkie, bezbarwne spojrzenie, darując sobie udzielanie odpowiedzi. W tym przypadku milczenie w pełni wystarczało.
"Jeśli byłby Pan tak uprzejmy."
Zacisnął mocniej palce na ubraniu, dostrzegając tę drobną i chwilową zmianę w mimice młodego Blacka. Zaraz jednak odepchnął biodra od krawędzi blatu. Martin widząc to, wycofał się z pomieszczenia, oczekując na ich dwójkę na korytarzu. Morningstar w tym czasie otworzył szerzej drzwi, puszczając podopiecznego przodem.
Cóż za dobrze wychowany człowiek.
Jeleń przemknął za młodym paniczem, będąc odprowadzonym przez spojrzenie dwubarwnych oczu. Dopiero wtedy brunet zamknął za nimi drzwi na klucz, chowając pęk do kieszeni spodni. Nie podarował sobie również upchnięcia dłoni do kieszeni. Nikogo z obecnych nie trzeba było prowadzić za rączkę.
Ciebie trzeba. Jesteś w stanie przewrócić się na prostej drodze.
Ciekawe z czyjej winy.
- Nasze psy są niezwykle dobrze wytresowane. Clark sam przyłożył do tego rękę. Szczególnie Lily, sprawdza się z dosłownie każdym. Z tym tutaj też. - wskazał na portrecistę - To znaczy daliby radę, gdyby tylko chciał, ale nie, jest uprzedzony do psów. Zresztą nie tylko do nich, no bo--
- Martin.
- Tak, Sketchy?
- Zamknij się. A jeśli musisz kłapać, to na temat - odrobinę warkliwa nuta wkradła się w ostatnie słowo.
- Tak, nigdy też nie zwraca się do nas po imieniu. A przecież jesteśmy kolegami.
Nie musiał nic mówić, sam wyraz twarzy wyrażający czystą formę niezadowolenia idealnie przeczył przekonaniu rudowłosego mężczyzny.
Droga do psiarni okazała się zadziwiająco krótka. Już po krótkim spacerze korytarzami dotarli przed drzwi z ciemnego drewna. Sketch zatrzymał się w odpowiedniej dla siebie samego odległości, dając Gregowi pole do popisu. Rudzielec chętnie otworzył drzwi, wołając po imieniu wcześniej wspomnianego Clarka.
Portrecista w tym czasie chwycił za podwinięty rękaw Mercury'ego, ciągnąc go odrobinę w swoją stronę, by ściszyć głos do konspiracyjnego szeptu.
- Clarka możesz słuchać, ale nie wierz w każde słowo Martina. Jest w takim wieku, gdzie myśli, że może poudawać super popularnego i lubianego nastolatka. Dużo mówi, jednak ma to mało sensu i pokrycia w rzeczywistości - mruknął krótko, podczas zbierania myśli - Pomaga z psami, owszem, ale jedyne, do czego przykłada rękę, to karmienie i czasami kąpiele - wycofał powoli rękę, uznając, że dość tego kontaktu fizycznego. Na dziś.
Lub najbliższy miesiąc. Jestem w szoku, Sketch.
Zignorował słowa jelenia, przenosząc spojrzenie na obite miękkim materiałem krzesła tuż przy psiarni. Skierował się ku jednemu z nich, zajmując miejsce.
Przyglądał się w milczeniu zachowaniu obu policjantów, nie poruszając nawet o milimetr. Miewał od czasu do czasu momenty, gdy potrafił kompletnie znieruchomieć. Do tego stopnia, by nawet na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Ciężko było stwierdzić, czy w chwilach wybitnego skupienia nadal jeszcze mruga, czy może i tę czynność postanowił sobie odpuścić. Nawet jeśli nie odzywał się ani słowem, w głosie czynił coraz to kolejne notatki, zupełnie jakby były one kluczem do zrozumienia jak działa całe tutejsze wewnętrzne komendowe społeczeństwo. Mimo dość otwartej niechęci ze strony Sketcha wobec Martina... wróć. Wobec wszystkich. Mimo dość otwartej niechęci ze strony Sketcha wobec wszystkich, nadal tu pracował. Wcześniej wymienione przez niego powody, tłumaczyły idealnie podobny fakt, ale tylko i wyłącznie z jego strony. Z doświadczenia wiedział natomiast, że gdy przełożeni nie dogadywali się ze swoimi podopiecznymi, często woleli się ich pozbyć i zastąpić kimś mniej wyszczekanym, niż użerać z ich ciągłym warczeniem.
Na ciebie nie warczy.
Nie zna mnie.
Musi być jakiś powód.
Jedyne co przychodzi mi w tym momencie do głowy to, że jest cholernie dobry w tym co robi.
I przez większość czasu zamknięty w odrębnym pomieszczeniu.
Gdy przychodzi co do czego, musi zachować profesjonalne podejście do pracy.
Brzmi sensownie.
Podczas tej krótkiej wewnętrznej rozmowy, zdążył podążyć posłusznie za Sketchem, który otworzył mu drzwi, wyraźnie czekając aż to Black wyjdzie jako pierwszy. Skinął mu zatem głową w podziękowaniu i zajął miejsce obok Martina, pozornie nie zwracając najmniejszej uwagi ani na brzęczące klucze, ani na fakt zamknięcia drzwi.
Oddzielona od reszty twierdza.
Nikt nie lubi, gdy ktoś nieproszony buszuje w jego rzeczach.
Przynajmniej w tym jednym aspekcie mógł zgodzić się całkowicie z podobnym zachowaniem, nawet jeśli miałoby się ono okazać wyłącznie częścią wyuczonej procedury. O co swoją drogą, powinien w tym momencie zrobić. Tak też zrobił.
— Czy każdy z policjantów po opuszczeniu swojego stanowiska ma obowiązek zamknąć je na klucz? — pytanie mogło się wydawać dość dziecinne, szczególnie dla kogoś bardziej doświadczonego. Dla młodego Blacka było sposobem na potwierdzenie zbieranych przez siebie informacji, by uniknąć popełnienia błędów w przyszłości.
Nie skomentował rozmowy pomiędzy Martinem, a Sketchem w żaden sposób. Nawet jeśli częściowo ich słuchał, od czasu do czasu patrząc w ich stronę, większa część jego uwagi była skupiona na zapamiętywaniu trasy do psiarni. Nie była ona zbyt długa, wątpił więc, by ponowne przyjście tu miało mu w przyszłości sprawić jakikolwiek problem.
Był gotów wejść do środka, gdy poczuł zatrzymującą go dłoń. Nie zaprotestował, zwracając się jedynie w stronę Sketcha i wysłuchał w milczeniu jego słów. Wartościowe informacje. Musiał przyznać, że portrecista na swój sposób go zaskoczył, gdy postanowił się z nim nimi podzielić.
— Rozumiem. Zapamiętam, dziękuję — pokiwał głową, doceniając gest z jego strony. Spojrzał raz jeszcze w stronę psiarni, zaraz sięgając długimi palcami do suwaka swojej kurtki. Rozpiął ją luźnym ruchem i zdjął z siebie, zostając jedynie w szarym, obcisłym podkoszulku. Dopiero teraz dało się dostrzec, jak dobrze zbudowany był młody Black. Mięśnie odcinały się wdzięcznie na tle materiału, wskazując na wiele morderczych treningów, które pozwoliły mu na osiągnięcie takiej, a nie innej budowy. Nawet jeśli nie przynależał do grupy typowych tępogłowych mięśniaków, sprawiał wrażenie kogoś, komu lepiej nie wchodzić w drogę, jeśli nie chciało się skończyć na ziemi z połamanymi członkami. Przesunął językiem po wardze i złożył marynarkę w schludną kostkę, kładąc ją na krześle obok Sketcha.
— Pozwolisz, że ją tu zostawię. Wolałbym jej nie pobrudzić — rzucił z nutą rozbawienia w głosie, chowając jednocześnie oba nieśmiertelniki pod kołnierz. Zaraz zniknął w środku psiarni, kierując kroki w stronę wcześniej wywołanego Clarka.
Na ciebie nie warczy.
Nie zna mnie.
Musi być jakiś powód.
Jedyne co przychodzi mi w tym momencie do głowy to, że jest cholernie dobry w tym co robi.
I przez większość czasu zamknięty w odrębnym pomieszczeniu.
Gdy przychodzi co do czego, musi zachować profesjonalne podejście do pracy.
Brzmi sensownie.
Podczas tej krótkiej wewnętrznej rozmowy, zdążył podążyć posłusznie za Sketchem, który otworzył mu drzwi, wyraźnie czekając aż to Black wyjdzie jako pierwszy. Skinął mu zatem głową w podziękowaniu i zajął miejsce obok Martina, pozornie nie zwracając najmniejszej uwagi ani na brzęczące klucze, ani na fakt zamknięcia drzwi.
Oddzielona od reszty twierdza.
Nikt nie lubi, gdy ktoś nieproszony buszuje w jego rzeczach.
Przynajmniej w tym jednym aspekcie mógł zgodzić się całkowicie z podobnym zachowaniem, nawet jeśli miałoby się ono okazać wyłącznie częścią wyuczonej procedury. O co swoją drogą, powinien w tym momencie zrobić. Tak też zrobił.
— Czy każdy z policjantów po opuszczeniu swojego stanowiska ma obowiązek zamknąć je na klucz? — pytanie mogło się wydawać dość dziecinne, szczególnie dla kogoś bardziej doświadczonego. Dla młodego Blacka było sposobem na potwierdzenie zbieranych przez siebie informacji, by uniknąć popełnienia błędów w przyszłości.
Nie skomentował rozmowy pomiędzy Martinem, a Sketchem w żaden sposób. Nawet jeśli częściowo ich słuchał, od czasu do czasu patrząc w ich stronę, większa część jego uwagi była skupiona na zapamiętywaniu trasy do psiarni. Nie była ona zbyt długa, wątpił więc, by ponowne przyjście tu miało mu w przyszłości sprawić jakikolwiek problem.
Był gotów wejść do środka, gdy poczuł zatrzymującą go dłoń. Nie zaprotestował, zwracając się jedynie w stronę Sketcha i wysłuchał w milczeniu jego słów. Wartościowe informacje. Musiał przyznać, że portrecista na swój sposób go zaskoczył, gdy postanowił się z nim nimi podzielić.
— Rozumiem. Zapamiętam, dziękuję — pokiwał głową, doceniając gest z jego strony. Spojrzał raz jeszcze w stronę psiarni, zaraz sięgając długimi palcami do suwaka swojej kurtki. Rozpiął ją luźnym ruchem i zdjął z siebie, zostając jedynie w szarym, obcisłym podkoszulku. Dopiero teraz dało się dostrzec, jak dobrze zbudowany był młody Black. Mięśnie odcinały się wdzięcznie na tle materiału, wskazując na wiele morderczych treningów, które pozwoliły mu na osiągnięcie takiej, a nie innej budowy. Nawet jeśli nie przynależał do grupy typowych tępogłowych mięśniaków, sprawiał wrażenie kogoś, komu lepiej nie wchodzić w drogę, jeśli nie chciało się skończyć na ziemi z połamanymi członkami. Przesunął językiem po wardze i złożył marynarkę w schludną kostkę, kładąc ją na krześle obok Sketcha.
— Pozwolisz, że ją tu zostawię. Wolałbym jej nie pobrudzić — rzucił z nutą rozbawienia w głosie, chowając jednocześnie oba nieśmiertelniki pod kołnierz. Zaraz zniknął w środku psiarni, kierując kroki w stronę wcześniej wywołanego Clarka.
Hej, Sketch.
Przymknął oczy podczas spaceru, czując szturchnięcie wyjątkowo zimnego nosa w szyję. Odchylił głowę na bok z wyraźnym zniesmaczeniem, mając ogromną ochotę na odepchnięcie zwierzęcego łba. Jeleń nie dał jednak za wygraną, wypełniając czaszkę bruneta głośnym stukaniem kopyt. Jakby to cholerstwo przygniotło go do ziemi i łupało tuż obok głowy. Uniósł dłoń, przyciskając palce do skroni do wręcz bolesnego stopnia.
Nie wziąłeś leków, Sketch.
Co ty nie powiesz...
Nie potrzebował kapitana oczywistego w akcji. Ten dzień już i tak dawał się we znaki, nawet jeśli był to dopiero początek. Był wyczerpany i w kiepskiej kondycji psychicznej.
To żadna nowość, szczeniaku.
Od jelenia uwagę odwróciło dopiero pytanie podopiecznego.
- Nie, nie każdy. Mamy tu zamki magnetyczne, ale niektóre pomieszczenia wymagają osobistego zamknięcia jak na przykład archiwa. Niemniej jeśli ktoś ma taki kaprys, to nic nie stoi mu na przeszkodzie - odparł, dopiero po zakończeniu wypowiedzi otwierając oczy. Psiarnia... prześladowała go od samego ranka, gdy wstał i pomyślał, że Martin dziś znów przyprowadzi jednego z tych okropnych kudłaczy i zacznie go wkurwiać.
Siedząc już na krześle, wsparł wygodnie plecy o oparcie, przytykając tył głowy do chłodnej ściany. Podciągnął do siebie nogę, wspierając stopę na krześle a bok kolana na podłokietniku.
- Jasne, popilnuję - mruknął tylko, krótko zerkając z w stronę marynarki, jak i samego Blacka.
Widzisz, jest młodszy, lepiej mu idzie z ludźmi i jeszcze ma mięśnie większe niż ty.
Co poradzić, takie życie.
Niezadowolony pomruk wyrwał się z gardła portrecisty, gdy tylko drzwi psiarni zamknęły się za młodym paniczem i Martinem. Odetchnął wtedy głębiej, wspierając czoło na dłoniach. Wplótł też palce w kosmyki, zaraz lekko za nie ciągnąc. Szybko jednak dłoń powędrowała do ust, zasłaniając je, gdy tylko poczuł na języku metaliczny posmak.
Kurwa...
Jeleń stanął tuż obok niego niczym wierny pies, spoglądając jednak z ukosa na z lekka skuloną postać portrecisty. Z wyraźną pogardą. A ten stracił całkowicie poczucie czasu.
Jesteś beznadziejny, Sketch. W takim tempie umrzesz, zanim sam zdążę cię wykończyć.
Wybacz, o panie.
Syknął nawet pod nosem, lecz nie wiadomo, czy z powodu poroża przebijającego brzuch na wylot, czy może ciężkiej dłoni, która osiadła na jego pochylonej głowie. Nie musiał się nawet zastanawiać, do kogo należała. Na całej komendzie były zaledwie trzy osoby, które ośmielały się go dotykać. Jedna z nich właśnie weszła do psiarni z Blackiem, a druga miała drobniejszą rękę. I grubszą...
- Źle z tobą dzieciaku - głos Inspektora rozbrzmiał z góry i zawierał w sobie tę irytującą, troskliwą nutę.
Zawsze zachowuje się jak dobry ojciec.
To niech zajmie się innymi dziećmi...
Ty go niepokoisz.
- Mój błąd...
- Sketch.
- Tak? - nie usłyszał odpowiedzi. Jedynie wciąż ciążąca dłoń roztrzepała mu włosy na bok w dość rozczulającym geście. Uniósł wtedy szczerze zdziwione spojrzenie na twarz Inspektora, pierwszy raz od bardzo dawna rzucając się na odwagę i spoglądając mu w oczy.
Patrzysz w oczy ludziom, których szanujesz, pamiętaj, szczeniaku.
Zignorował jelenia, mimo wszystko dość szybko odwracając wzrok.
Jak skarcony dzieciak. Urocze.
Zdanie zwierzęcia najwyraźniej podzielał starszy mężczyzna, gdyż wąs drgnął mu poruszony uśmiechem wykrzywiającym usta.
- Dbaj o siebie, jesteś dobrym dzieciakiem - rzucił w końcu, podając brunetowi opakowanie chusteczek. Przyjął je bez słowa sprzeciwu, ocierając jednak ciemną ciecz z kącika ust przy pomocy wierzchu dłoni.
- Tu mamy Lucy. Jest najstarsza z całej załogi i potrafi współpracować dosłownie z każdym. Najlepsza ze wszystkich psów i niezawodna. Nawet Martin nie spaprał sprawy, gdy zabrał ją ze sobą - dźwięczny śmiech Clarka rozbrzmiał w pomieszczeniu w akompaniamencie wesołego poszczekiwania wspomnianej Lucy. Spory owczarek rudej maści. Z miłą dla oka mordką. Dała się pogłaskać.
- Możesz mi naskoczyć Clark, dupku - odgryzł się rudy mężczyzna, wywracając oczyma w niezadowoleniu - Poza tym nie z każdym. Sketch dostaje szału żołądka na jej widok.
- Daj mu spokój, bo powiem Turner, że chciałeś się z nią widzieć.
Groźba Clarka najwyraźniej podziałała jak kubeł zimnej wody, bo Martin wzdrygnął się na całym ciele, powoli wycofując w głąb pomieszczenia.
- Mamy tu też szczeniaki, które wciąż wymagają tresury. Co do jednego mamy szczególne plany, ale to akurat panicza nie dotyczy, więc w zasadzie nie ma potrzeby opowiadania. Samym treningiem zajmujemy się na specjalnie przygotowanym polu niedaleko stąd, któregoś dnia możemy się tam wybrać. Oczywiście o ile twój opiekun nie będzie miał nic przeciwko, aczkolwiek mogę spróbować go namówić - Clark puścił oczko Blackowi, zaraz kontynuując opowieść o psiarni. Martin tylko co jakiś czas rzucał mądrościami, które jednak niekoniecznie miały pokrycie w rzeczywistości. I tak do końca wycieczki po psiarni.
Przymknął oczy podczas spaceru, czując szturchnięcie wyjątkowo zimnego nosa w szyję. Odchylił głowę na bok z wyraźnym zniesmaczeniem, mając ogromną ochotę na odepchnięcie zwierzęcego łba. Jeleń nie dał jednak za wygraną, wypełniając czaszkę bruneta głośnym stukaniem kopyt. Jakby to cholerstwo przygniotło go do ziemi i łupało tuż obok głowy. Uniósł dłoń, przyciskając palce do skroni do wręcz bolesnego stopnia.
Nie wziąłeś leków, Sketch.
Co ty nie powiesz...
Nie potrzebował kapitana oczywistego w akcji. Ten dzień już i tak dawał się we znaki, nawet jeśli był to dopiero początek. Był wyczerpany i w kiepskiej kondycji psychicznej.
To żadna nowość, szczeniaku.
Od jelenia uwagę odwróciło dopiero pytanie podopiecznego.
- Nie, nie każdy. Mamy tu zamki magnetyczne, ale niektóre pomieszczenia wymagają osobistego zamknięcia jak na przykład archiwa. Niemniej jeśli ktoś ma taki kaprys, to nic nie stoi mu na przeszkodzie - odparł, dopiero po zakończeniu wypowiedzi otwierając oczy. Psiarnia... prześladowała go od samego ranka, gdy wstał i pomyślał, że Martin dziś znów przyprowadzi jednego z tych okropnych kudłaczy i zacznie go wkurwiać.
Siedząc już na krześle, wsparł wygodnie plecy o oparcie, przytykając tył głowy do chłodnej ściany. Podciągnął do siebie nogę, wspierając stopę na krześle a bok kolana na podłokietniku.
- Jasne, popilnuję - mruknął tylko, krótko zerkając z w stronę marynarki, jak i samego Blacka.
Widzisz, jest młodszy, lepiej mu idzie z ludźmi i jeszcze ma mięśnie większe niż ty.
Co poradzić, takie życie.
Niezadowolony pomruk wyrwał się z gardła portrecisty, gdy tylko drzwi psiarni zamknęły się za młodym paniczem i Martinem. Odetchnął wtedy głębiej, wspierając czoło na dłoniach. Wplótł też palce w kosmyki, zaraz lekko za nie ciągnąc. Szybko jednak dłoń powędrowała do ust, zasłaniając je, gdy tylko poczuł na języku metaliczny posmak.
Kurwa...
Jeleń stanął tuż obok niego niczym wierny pies, spoglądając jednak z ukosa na z lekka skuloną postać portrecisty. Z wyraźną pogardą. A ten stracił całkowicie poczucie czasu.
Jesteś beznadziejny, Sketch. W takim tempie umrzesz, zanim sam zdążę cię wykończyć.
Wybacz, o panie.
Syknął nawet pod nosem, lecz nie wiadomo, czy z powodu poroża przebijającego brzuch na wylot, czy może ciężkiej dłoni, która osiadła na jego pochylonej głowie. Nie musiał się nawet zastanawiać, do kogo należała. Na całej komendzie były zaledwie trzy osoby, które ośmielały się go dotykać. Jedna z nich właśnie weszła do psiarni z Blackiem, a druga miała drobniejszą rękę. I grubszą...
- Źle z tobą dzieciaku - głos Inspektora rozbrzmiał z góry i zawierał w sobie tę irytującą, troskliwą nutę.
Zawsze zachowuje się jak dobry ojciec.
To niech zajmie się innymi dziećmi...
Ty go niepokoisz.
- Mój błąd...
- Sketch.
- Tak? - nie usłyszał odpowiedzi. Jedynie wciąż ciążąca dłoń roztrzepała mu włosy na bok w dość rozczulającym geście. Uniósł wtedy szczerze zdziwione spojrzenie na twarz Inspektora, pierwszy raz od bardzo dawna rzucając się na odwagę i spoglądając mu w oczy.
Patrzysz w oczy ludziom, których szanujesz, pamiętaj, szczeniaku.
Zignorował jelenia, mimo wszystko dość szybko odwracając wzrok.
Jak skarcony dzieciak. Urocze.
Zdanie zwierzęcia najwyraźniej podzielał starszy mężczyzna, gdyż wąs drgnął mu poruszony uśmiechem wykrzywiającym usta.
- Dbaj o siebie, jesteś dobrym dzieciakiem - rzucił w końcu, podając brunetowi opakowanie chusteczek. Przyjął je bez słowa sprzeciwu, ocierając jednak ciemną ciecz z kącika ust przy pomocy wierzchu dłoni.
---
- Tu mamy Lucy. Jest najstarsza z całej załogi i potrafi współpracować dosłownie z każdym. Najlepsza ze wszystkich psów i niezawodna. Nawet Martin nie spaprał sprawy, gdy zabrał ją ze sobą - dźwięczny śmiech Clarka rozbrzmiał w pomieszczeniu w akompaniamencie wesołego poszczekiwania wspomnianej Lucy. Spory owczarek rudej maści. Z miłą dla oka mordką. Dała się pogłaskać.
- Możesz mi naskoczyć Clark, dupku - odgryzł się rudy mężczyzna, wywracając oczyma w niezadowoleniu - Poza tym nie z każdym. Sketch dostaje szału żołądka na jej widok.
- Daj mu spokój, bo powiem Turner, że chciałeś się z nią widzieć.
Groźba Clarka najwyraźniej podziałała jak kubeł zimnej wody, bo Martin wzdrygnął się na całym ciele, powoli wycofując w głąb pomieszczenia.
- Mamy tu też szczeniaki, które wciąż wymagają tresury. Co do jednego mamy szczególne plany, ale to akurat panicza nie dotyczy, więc w zasadzie nie ma potrzeby opowiadania. Samym treningiem zajmujemy się na specjalnie przygotowanym polu niedaleko stąd, któregoś dnia możemy się tam wybrać. Oczywiście o ile twój opiekun nie będzie miał nic przeciwko, aczkolwiek mogę spróbować go namówić - Clark puścił oczko Blackowi, zaraz kontynuując opowieść o psiarni. Martin tylko co jakiś czas rzucał mądrościami, które jednak niekoniecznie miały pokrycie w rzeczywistości. I tak do końca wycieczki po psiarni.
Skinął głową, przyswajając sobie podaną mu informację. Zamki magnetyczne były względnie dobrym zabezpieczeniem - oczywiście tak długo, jak posterunek policji miał dostarczone odpowiednie zasilanie. Nie powinno go jednak szczególnie dziwić, że w obecnych czasach postawiono na "niezawodną" technologię, która nie tylko była doskonałym zabezpieczeniem przed wyłamaniem zamka, ale przede wszystkim przed ludzkim zapominalstwem.
Skinął głową w podziękowaniu na słowa o przypilnowaniu kurtki, momentalnie idąc za Martinem. Nic dziwnego, że tak czy inaczej, Mercury dość szybko zapomniał o jego towarzystwie, zamiast tego skupiając całą swoją uwagę na Clarku i towarzyszących mu psach.
Uniósł kącik ust w uśmiechu, słysząc wspomnienie o nie spapraniu sprawy, nie skomentował go jednak w żaden werbalny sposób. Mimo wysokiej pozycji, dość solidnie wpajano mu szacunek wobec pracy innych, szczególnie gdy byli starsi. Na to, na co mogli pozwolić sobie koledzy z pracy, do tego outsider niekoniecznie miał prawa.
Nawet jeśli lubisz zmieniać podobne założenie, zależnie od tego czy jest ci to na rękę.
Oczywiście. Niemniej pierwsze wrażenie zawsze jest najważniejsze. Jeśli długo będziesz zgrywał grzecznego chłopca, gdy w końcu zamkniesz komuś usta, gdy wejdzie ci w drogę, inni staną po twojej stronie.
Kucnął przy Lucy wyciągając powoli dłoń w jej stronę. Nawet jeśli wydawała się niezwykle towarzyskim psem, zachowywał wszelkie standardowe procedury, by zdobyć jej zaufanie. Dał jej się obwąchać - co wykonała zresztą z niesamowitym oddaniem, najwidoczniej wyczuwając na nim śladowy zapach psów, które szkolili w rezydencji. Psy policyjne miały niesamowite nosy, które zadziwiały go nie raz i nie dwa. W końcu, gdy suczka zakończyła swoje oględziny i okazała mu swoją wstępną akceptację, podrapał ją kilka razy za uchem, pogłaskał po karku i zmierzwił futro między barkami. Słaby punkt każdego owczarka, jakiego napotkał na swojej drodze.
Jego zainteresowanie zdawało się skupiać całkowicie na przedstawionym mu psie. W rzeczywistości, cały czas przysłuchiwał się prowadzonej pomiędzy nimi rozmowie, nie tylko wyłapując kolejne informacje, ale i zapisując je w swojej głowie.
Turner brzmi jak osoba, której chcemy unikać.
Clark natomiast, jak ktoś przychylny naszemu opiekunowi.
W sposób zupełnie inny niż Martin.
Ciekawe.
Wyprostował się, obracając ponownie w stronę Clarka. Podejrzewał, że doskonale znał pole, na którym trenowali szczenięta.
— Oczywiście. Moim głównym celem jest zdobycie jak największej wiedzy. Z przeróżnych dziedzin, jeśli istnieje więc taka możliwość, skorzystam z przyjemnością — ciekaw był, czy tutejsza kadra zdawała sobie sprawę, że prawdopodobnie większość ich szczeniąt nie tylko pochodziła z najlepszych, policyjnych rodowodów zarządzanych przez rodzinę Blacków, ale i szkoliła się na polach, które skrzętnie kontrolowali i finansowali. Nawet jeśli nie krzyczano o tym na wszystkie strony, ojciec Mercury'ego pociągał praktycznie za wszelkie sznurki w tej konkretnej branży.
I nie tylko w tej.
Był jednak świadom, że tak długo, jak nie ciążyła na nich podobna wiedza, tak długo traktowali go na bardziej równym sobie poziomie. Nawet jeśli prawdopodobnie niektórzy z nich mieli pilnować swojego słownictwa czy traktować go na zasadzie: 'no, ten bogaty dzieciak, wiesz... Black', było to nadal zupełnie co innego, nim zdajesz sobie sprawę, jak wielki w istocie wpływ ma na twój zawód rodzina tego "dzieciaka".
Szedł cały czas uważnie słuchając o wszystkich ich psach, wtrącając kilka własnych komentarzy, bądź pytań. Dopiero na końcu zerknął kontrolnie w stronę drzwi, za którymi znajdywał się jego opiekun.
Clark spojrzał na młodego Blacka z wyraźnym zaskoczeniem, ale i uznaniem. Nie spodziewał się aż takiej werwy po licealiście, nawet jeśli ten należał do najbogatszej rodziny. Drobny uśmiech rozjaśnił mu lico, gdy kiwał głową z zadowoleniem.
- Inspektor cię pewnie polubi. Rzadko kiedy patrzy na młodych przychylnym okiem, ale ambicje zawsze wysoko cenił - mężczyzna potarł podbródek, jakby jakieś odległe wspomnienie przyszło mu na myśl. To jednak nie przeszkodziło w kontynuacji przechadzki po psiarni. Minęli sektor wyznaczony do kąpieli, kolejny do karmienia, aż w końcu trafili do miejsca dla szczeniaków. Te od razu zaczęły wesoło poszczekiwać na widok ludzi, merdając ogonami i pchając się łapkami na brzeg kojca.
- Oprócz pola mamy jeszcze jeden budynek. Tam głównie trenuje się je do szukania narkotyków - prócz tego Clark opowiedział jeszcze kilka istotnych rzeczy, jak godziny treningów, wymienił najzdolniejsze psy i ludzi, którzy zazwyczaj z nimi pracowali. Nie zabrakło wśród nich Martina, samego Inspektora i kilku mniej istotnych nazwisk.
- Cóż, jeśli będziesz chętny, to zapraszam do psiarni, kiedy dusza zapragnie. O tym też mogę porozmawiać z twoim opiekunem, choć nie sądzę, by miał coś przeciwko. A przynajmniej dopóki nie będziesz go ciągnął ze sobą. Kiedyś jeszcze tu wjedzie dobrowolnie, po prostu potrzebuje czasu - pokiwał krótko głową, zaraz jednak piorunując Martina wzrokiem, gdy tylko usłyszał niezrozumiałe mamrotanie pod nosem. - Nie zachowuj się jak dzieciak. Jaki dajesz obraz komendy czymś takim? - Clark brzmiał odrobinę jak dobry ojciec, lecz musiał mieć sporo uznania wśród policjantów, skoro upomniany mężczyzna nie odezwał się już ani słowem i odwrócił wzrok. Opiekun psiarni westchnął tylko, naciskając na klamkę drzwi wyjściowych.
Portrecista wywrócił tylko oczyma, słysząc kolejny dowcip zaserwowany przez Inspektora. Wsparł skroń na stulonej w pięść dłoni, w drugiej trzymając teraz już zabrudzoną czerwienią chusteczkę.
- No daj spokój, dzieciaku, to świetne kawały sprzed lat! Za moich czasów wszyscy je uwielbiali.
- Nikt już nie pamięta prehistorii, Inspektorze.
- A widzisz, jak chcesz, to potrafisz żartować! - starszy mężczyzna klepnął bruneta w plecy otwartą dłonią w przyjaznym geście. Zaraz jednak wyprostował się na zajmowanym krześle, widząc wychodzących zza drzwi podwładnych.
- Clark i Martin, cudownie. Turner prosiła, byście przyszli jej pomóc - po plecach obu, jak na zawołanie, przebiegł dreszcz strachu. A jednak bez słowa sprzeciwu ruszyli w odpowiednim kierunku, uprzednio żegnając się z młodym Blackiem.
Patrz, pewnie już się zaprzyjaźnili.
Nie skomentował słów jelenia, jedynie przymykając oczy na krótką chwilę i podnosząc się z krzesła. Zmiął chusteczkę w dłoni, upychając ją zaraz do kieszeni spodni. I tym razem uchronił się przed chcącym go objąć ramieniem poprzez postąpienie kroku w bok. Inspektor tylko zacmokał, kręcąc głową z rozbawieniem.
- Też was już zostawiam, bądźcie grzeczni - tym razem starzy darował sobie wykonanie gestu, na który ręka wyraźnie mu drgnęła. Ostatecznie tylko skinął głową i odszedł w swoim kierunku.
- Dowiedziałeś się wszystkiego, co chciałeś na temat psów?
- Inspektor cię pewnie polubi. Rzadko kiedy patrzy na młodych przychylnym okiem, ale ambicje zawsze wysoko cenił - mężczyzna potarł podbródek, jakby jakieś odległe wspomnienie przyszło mu na myśl. To jednak nie przeszkodziło w kontynuacji przechadzki po psiarni. Minęli sektor wyznaczony do kąpieli, kolejny do karmienia, aż w końcu trafili do miejsca dla szczeniaków. Te od razu zaczęły wesoło poszczekiwać na widok ludzi, merdając ogonami i pchając się łapkami na brzeg kojca.
- Oprócz pola mamy jeszcze jeden budynek. Tam głównie trenuje się je do szukania narkotyków - prócz tego Clark opowiedział jeszcze kilka istotnych rzeczy, jak godziny treningów, wymienił najzdolniejsze psy i ludzi, którzy zazwyczaj z nimi pracowali. Nie zabrakło wśród nich Martina, samego Inspektora i kilku mniej istotnych nazwisk.
- Cóż, jeśli będziesz chętny, to zapraszam do psiarni, kiedy dusza zapragnie. O tym też mogę porozmawiać z twoim opiekunem, choć nie sądzę, by miał coś przeciwko. A przynajmniej dopóki nie będziesz go ciągnął ze sobą. Kiedyś jeszcze tu wjedzie dobrowolnie, po prostu potrzebuje czasu - pokiwał krótko głową, zaraz jednak piorunując Martina wzrokiem, gdy tylko usłyszał niezrozumiałe mamrotanie pod nosem. - Nie zachowuj się jak dzieciak. Jaki dajesz obraz komendy czymś takim? - Clark brzmiał odrobinę jak dobry ojciec, lecz musiał mieć sporo uznania wśród policjantów, skoro upomniany mężczyzna nie odezwał się już ani słowem i odwrócił wzrok. Opiekun psiarni westchnął tylko, naciskając na klamkę drzwi wyjściowych.
---
Portrecista wywrócił tylko oczyma, słysząc kolejny dowcip zaserwowany przez Inspektora. Wsparł skroń na stulonej w pięść dłoni, w drugiej trzymając teraz już zabrudzoną czerwienią chusteczkę.
- No daj spokój, dzieciaku, to świetne kawały sprzed lat! Za moich czasów wszyscy je uwielbiali.
- Nikt już nie pamięta prehistorii, Inspektorze.
- A widzisz, jak chcesz, to potrafisz żartować! - starszy mężczyzna klepnął bruneta w plecy otwartą dłonią w przyjaznym geście. Zaraz jednak wyprostował się na zajmowanym krześle, widząc wychodzących zza drzwi podwładnych.
- Clark i Martin, cudownie. Turner prosiła, byście przyszli jej pomóc - po plecach obu, jak na zawołanie, przebiegł dreszcz strachu. A jednak bez słowa sprzeciwu ruszyli w odpowiednim kierunku, uprzednio żegnając się z młodym Blackiem.
Patrz, pewnie już się zaprzyjaźnili.
Nie skomentował słów jelenia, jedynie przymykając oczy na krótką chwilę i podnosząc się z krzesła. Zmiął chusteczkę w dłoni, upychając ją zaraz do kieszeni spodni. I tym razem uchronił się przed chcącym go objąć ramieniem poprzez postąpienie kroku w bok. Inspektor tylko zacmokał, kręcąc głową z rozbawieniem.
- Też was już zostawiam, bądźcie grzeczni - tym razem starzy darował sobie wykonanie gestu, na który ręka wyraźnie mu drgnęła. Ostatecznie tylko skinął głową i odszedł w swoim kierunku.
- Dowiedziałeś się wszystkiego, co chciałeś na temat psów?
Kto nie lubił pochwał? Zwłaszcza, gdy można było odnieść je w stronę dobrego wychowania. Jeśli była jakakolwiek osoba, którą Mercury mógł nazwać wzorem do naśladowania i swoim absolutnym idolem, bez wątpienia był to własnie jego ojciec. Nic dziwnego, że gdy tylko usłyszał słowo o własnych ambicjach, momentalnie odnotował w pamięci, by przekazać mu podobną wieść, gdy tylko opuści posterunek.
Jego uwagę chwilowo rozproszyły szczenięta. Przystanął przy nich, uśmiechając się ciepło w ich stronę. Były dopiero na samym początku swojej psiej drogi, która czekała ich wraz ze służbą w policji. Nie zdawały sobie sprawy jak ważne zadania miały przed sobą, ani jak wiele żyć przyjdzie im uratować w przyszłości. Podobnie jak w przypadku Lucy, kucnął przy nich i wyciągnął początkowo dłoń w ich stronę. Nie powinno nikogo dziwić, że szczenięta w przeciwieństwie do dorosłego psa, zamiast namiętnie węszyć, momentalnie zaczęły pchać się do jego palca z mokrymi językami i wilgotnymi nosami.
Mimo tego drobnego spotkania ze zwierzętami, cały czas obracał się w stronę Clarka, by pokazać mu tym samym, że słucha go z niesamowitą wręcz uwagą. Od czasu do czasu kiwnął głową, bądź zadał jakieś pytanie, by upewnić się, że wszystko dobrze zrozumiał.
— Nie przepada za psami? — nie spodziewał się jakoś szczególnie rozbudowanej odpowiedzi. Nie zamierzał wściubiać nosa w nieswoje sprawy. Wolałby usłyszeć ewentualną związaną z tym historię, z ust samego Sketcha. Niemniej szukał najprostszego na świecie potwierdzenia właśnie ze strony Clarka, który w tym momencie bez wątpienia zajął bardzo wysoką pozycję wśród jego ulubionych osób na posterunku. Lista ta była niezwykle ruchoma i niestabilna, biorąc pod uwagę fakt, że był to jego pierwszy dzień na praktykach. Niemniej nadal stanowiła swego rodzaju budulec, na którym mógł opierać kolejną zawiłą konstrukcję tworzących się relacji międzyludzkich.
Ruszył w ślad za nim, nie odzywając się ani słowem w kwestii upomnienia, którym obdarzył Martina, zamiast tego czekając aż drzwi wyjściowe staną przed nim otworem, dając mu tym samym sygnał do opuszczenia psiarni.
Liczba osób na korytarzu wzrosła. Zatrzymał wzrok na Inspektorze, mierząc go krótkim spojrzeniem, nim skinął w końcu głową, wracając uwagą do Sketcha. Rozproszyła się ona wyłącznie na ułamek sekundy, gdy pożegnał obu mężczyzn wezwanych do pomocy przy innej sprawie.
W końcu uwolniony, ruszył spokojnym, acz zdecydowanym krokiem, stając po prawej stronie swojego opiekuna. Wychylił się w stronę krzesła, na którym zostawił wcześniej swoją kurtkę i strzepnął ją prostym ruchem, zaraz wsuwając ręce w rękawy.
Obrócił się w stronę Inspektora i ukłonił krótko w odpowiedzi na jego słowa, nie dodał jednak niczego więcej od siebie. Było to wystarczające pożegnanie z jego strony. Niespecjalnie w jego stylu były wszelkie zagrywki typu "Yes, sir!", "No, sir!" które widywało się wielokrotnie na amerykańskich filmach.
— Bez wątpienia. To znaczy, na ten moment. Jest tu wiele ciekawych miejsc, które chciałbym zobaczyć w przyszłości. Budynek, w którym trenują psy szukające bez wątpienia jest jednym z nich — wolał ostrzec go zawczasu, by wiedział jakie plany miał na przyszłość Black. Jakby nie patrzeć, lepiej by miał chwilę na przygotowanie się do tego psychicznie, niż ktoś w przyszłości miał go postawić przed faktem dokonanym. Zwłaszcza że to jemu w tym momencie podlegał.
— Mamy na dziś zaplanowane coś jeszcze? — zapytał nie ruszając się z miejsca.
Kto nie lubił pochwał? Zwłaszcza, gdy można było odnieść je w stronę dobrego wychowania. Jeśli była jakakolwiek osoba, którą Mercury mógł nazwać wzorem do naśladowania i swoim absolutnym idolem, bez wątpienia był to własnie jego ojciec. Nic dziwnego, że gdy tylko usłyszał słowo o własnych ambicjach, momentalnie odnotował w pamięci, by przekazać mu podobną wieść, gdy tylko opuści posterunek.
Jego uwagę chwilowo rozproszyły szczenięta. Przystanął przy nich, uśmiechając się ciepło w ich stronę. Były dopiero na samym początku swojej psiej drogi, która czekała ich wraz ze służbą w policji. Nie zdawały sobie sprawy jak ważne zadania miały przed sobą, ani jak wiele żyć przyjdzie im uratować w przyszłości. Podobnie jak w przypadku Lucy, kucnął przy nich i wyciągnął początkowo dłoń w ich stronę. Nie powinno nikogo dziwić, że szczenięta w przeciwieństwie do dorosłego psa, zamiast namiętnie węszyć, momentalnie zaczęły pchać się do jego palca z mokrymi językami i wilgotnymi nosami.
Mimo tego drobnego spotkania ze zwierzętami, cały czas obracał się w stronę Clarka, by pokazać mu tym samym, że słucha go z niesamowitą wręcz uwagą. Od czasu do czasu kiwnął głową, bądź zadał jakieś pytanie, by upewnić się, że wszystko dobrze zrozumiał.
— Nie przepada za psami? — nie spodziewał się jakoś szczególnie rozbudowanej odpowiedzi. Nie zamierzał wściubiać nosa w nieswoje sprawy. Wolałby usłyszeć ewentualną związaną z tym historię, z ust samego Sketcha. Niemniej szukał najprostszego na świecie potwierdzenia właśnie ze strony Clarka, który w tym momencie bez wątpienia zajął bardzo wysoką pozycję wśród jego ulubionych osób na posterunku. Lista ta była niezwykle ruchoma i niestabilna, biorąc pod uwagę fakt, że był to jego pierwszy dzień na praktykach. Niemniej nadal stanowiła swego rodzaju budulec, na którym mógł opierać kolejną zawiłą konstrukcję tworzących się relacji międzyludzkich.
Ruszył w ślad za nim, nie odzywając się ani słowem w kwestii upomnienia, którym obdarzył Martina, zamiast tego czekając aż drzwi wyjściowe staną przed nim otworem, dając mu tym samym sygnał do opuszczenia psiarni.
***
Liczba osób na korytarzu wzrosła. Zatrzymał wzrok na Inspektorze, mierząc go krótkim spojrzeniem, nim skinął w końcu głową, wracając uwagą do Sketcha. Rozproszyła się ona wyłącznie na ułamek sekundy, gdy pożegnał obu mężczyzn wezwanych do pomocy przy innej sprawie.
W końcu uwolniony, ruszył spokojnym, acz zdecydowanym krokiem, stając po prawej stronie swojego opiekuna. Wychylił się w stronę krzesła, na którym zostawił wcześniej swoją kurtkę i strzepnął ją prostym ruchem, zaraz wsuwając ręce w rękawy.
Obrócił się w stronę Inspektora i ukłonił krótko w odpowiedzi na jego słowa, nie dodał jednak niczego więcej od siebie. Było to wystarczające pożegnanie z jego strony. Niespecjalnie w jego stylu były wszelkie zagrywki typu "Yes, sir!", "No, sir!" które widywało się wielokrotnie na amerykańskich filmach.
— Bez wątpienia. To znaczy, na ten moment. Jest tu wiele ciekawych miejsc, które chciałbym zobaczyć w przyszłości. Budynek, w którym trenują psy szukające bez wątpienia jest jednym z nich — wolał ostrzec go zawczasu, by wiedział jakie plany miał na przyszłość Black. Jakby nie patrzeć, lepiej by miał chwilę na przygotowanie się do tego psychicznie, niż ktoś w przyszłości miał go postawić przed faktem dokonanym. Zwłaszcza że to jemu w tym momencie podlegał.
— Mamy na dziś zaplanowane coś jeszcze? — zapytał nie ruszając się z miejsca.
- Nienawidzi ich - rzucił tylko Clark, zanim jeszcze wyszli z pomieszczenia.
Odprowadził Inspektora spojrzeniem, pozwalając sobie na drobne zdziwienie, które jednak trwało zaledwie sekundę i mogło zostać wzięte za załamanie światła. Coś było nie tak.
- Z tym zaczepiaj Clarka. Zawsze uwielbiał ludzi, którzy podzielali jego pasję względem psów - mruknął. - Najgorzej, gdy przychodzą tu wycieczki z podstawówki. Nigdy nie widziałem bardziej szczęśliwego człowieka od Clarka, gdy opowiadał dzieciakom o swoich wychowankach - mimo dość pozytywnego opisu, głos portrecisty wcale nie przybrał podobnej nuty. Nawet jeśli miał lepsze zdanie o wspominanym mężczyźnie niż o całej reszcie sierżantów, to głos pozostawał nieporuszony.
- Nie sądzę. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że to akurat tego dnia się tu pojawisz, stąd brak większego przygotowania. Nadrobię tę zaległość - przyznał się całkiem szczerze do błędu, wciąż jednak mając spojrzenie utkwione w coraz szybciej biegających po korytarzu policjantach.
- SKETCH.
- Wiedziałem - westchnął, przesuwając dłonią po twarzy. - Odprowadziłbym cię do wyjścia, lecz jak widzisz, obowiązki wzywają. Nie wątpię, że sam świetnie sobie poradzisz. A jeśli nie, to następnym razem zostawię cię samego w innej części albo na wyższym piętrze i będziesz musiał sobie poradzić, to poważna rzecz - pogroził karcącym tonem, choć bezsprzecznie pokusił się tym razem o drobny żart. Skinął głową na pożegnanie młodemu paniczowi i chwytając kurtkę, poszedł w kierunku jednego z zakrętów, gdzie zlatywał się już Martin i Clark.
z/t x2
---
Odprowadził Inspektora spojrzeniem, pozwalając sobie na drobne zdziwienie, które jednak trwało zaledwie sekundę i mogło zostać wzięte za załamanie światła. Coś było nie tak.
- Z tym zaczepiaj Clarka. Zawsze uwielbiał ludzi, którzy podzielali jego pasję względem psów - mruknął. - Najgorzej, gdy przychodzą tu wycieczki z podstawówki. Nigdy nie widziałem bardziej szczęśliwego człowieka od Clarka, gdy opowiadał dzieciakom o swoich wychowankach - mimo dość pozytywnego opisu, głos portrecisty wcale nie przybrał podobnej nuty. Nawet jeśli miał lepsze zdanie o wspominanym mężczyźnie niż o całej reszcie sierżantów, to głos pozostawał nieporuszony.
- Nie sądzę. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że to akurat tego dnia się tu pojawisz, stąd brak większego przygotowania. Nadrobię tę zaległość - przyznał się całkiem szczerze do błędu, wciąż jednak mając spojrzenie utkwione w coraz szybciej biegających po korytarzu policjantach.
- SKETCH.
- Wiedziałem - westchnął, przesuwając dłonią po twarzy. - Odprowadziłbym cię do wyjścia, lecz jak widzisz, obowiązki wzywają. Nie wątpię, że sam świetnie sobie poradzisz. A jeśli nie, to następnym razem zostawię cię samego w innej części albo na wyższym piętrze i będziesz musiał sobie poradzić, to poważna rzecz - pogroził karcącym tonem, choć bezsprzecznie pokusił się tym razem o drobny żart. Skinął głową na pożegnanie młodemu paniczowi i chwytając kurtkę, poszedł w kierunku jednego z zakrętów, gdzie zlatywał się już Martin i Clark.
z/t x2
Wizyty Blacka na posterunku były coraz częstsze. Zwłaszcza w okresie wakacyjnym ich częstotliwość zdawała się diametralnie wzrosnąć. Wchodząc przez drzwi wejściowe, kiwnął głową na przywitanie mężczyźnie siedzącemu na recepcji. Widzieli się już tyle razy, by ich przywitania przypominały wręcz robotycznie wyuczony nawyk.
— Paniczu Black.
— Jasper. Tam gdzie zawsze?
— Naturalnie — podsunięta mu kartka zaraz została wypełniona w kolejnej rubryce datą i zgrabnym, niesamowicie schludnym podpisem. Takim samym jak kilkanaście innych znajdujących się nad innymi. Skinął raz jeszcze głową w podziękowaniu, odłożył długopis na ladę i przesunął go w stronę mężczyzny, wsuwając dłonie do kieszeni spodni. Mimo dużo cieplejszej pogody, nadal zakładał długie, czarne jeansy które nie do końca stanowiły w tym momencie idealnie wybór.
"Nie pokażesz się w pracy, wyglądając jak plażowicz".
Niestety ma rację.
I tym samym skazała cię na podwójne cierpienie. Raz, że musisz się gotować, a dwa - żyć ze świadomością, że w czymś się z nią zgadzasz.
Bardzo zabawne.
Czarny podkoszulek również ściągający promienie słoneczne, pozbawiony był wszelakich napisów. I chociaż on umożliwiał chłopakowi jakiekolwiek oddychanie. Przyjemny powiew wiatru pojawiający się na zewnątrz, bądź nawet w środku budynku, gdy ktoś minął go w korytarzu, albo trzasnął gwałtownie drzwiami? Ratował mu życie.
Lewa ręka zajęta papierami, które przyniósł ze sobą właśnie uniosła się ku górze, by czarnowłosy powachlował się kilkakrotnie, zerkając ku słabo działającej klimatyzacji. Jakby nie patrzeć, doskonale zdawał sobie sprawę, że jej podkręcenie mogło być wyłącznie morderstwem odporności. Skończenie z przeziębieniem zajęłoby mu sekundy, ale i tak bardziej próżna strona jego charakteru niesamowicie pragnęła, by chłodny powiew owionął jego sylwetkę.
— Aha! Pan Black jak zawsze na posterunku — cwaniacki uśmiech i nieco zgryźliwy ton mówiły same za siebie. Obrócił się w stronę Seana, kiwając mu głową na przywitanie, choć kąciki jego ust nawet nie drgnęły.
— Może od razu paniczu? Skoro już wracamy do poprzednich form witania się, panie Thickwood.
— Ouch. Powiało mi moją ciotką Eve. Zawsze tak do mnie mówi, tuż przed tym gdy po raz tysięczny słyszę pytanie o wybrankę serca, ślub i to, kiedy zamierzam spłodzić gromadkę dzieci.
— Powiedz, że twoja wybranka ma na imię Richard, trzydzieści siedem lat i planujecie wprowadzić się do willi nad morzem w przyszłe lato.
— Ha! Doskonały pomysł, tak zrobię. Muszę się zmywać, Turner prosiła mnie o rozmowę w cztery oczy. Chyba ktoś jej podkablował na temat ostatnich zakładów. Założę się, że to ten mięczak Montgomery. Postawił dużą sumę i wszystko przegrał, a potem oczekiwał zwrotu. Nie moja wina, że jest całkowitą cipą, jeśli chodzi o piłkę nożną. Woops, znowu mi się wymsknęło. To będzie nasza tajemnica, trzymaj się Mercury — krótkie klepnięcie w ramię wystarczyło, by mężczyzna błyskawicznie zniknął w jednym z korytarzy pozostawiając go samemu sobie. Będąc samemu, pozwolił sobie na parsknięcie, nim w końcu udał się w stronę pokoju zajmowanego przez Sketcha. Zatrzymał się w progu i zapukał kilkakrotnie, jak zawsze gdy chciał oznajmić swoje przybycie, nie naruszając tym samym jego poczucia bezpieczeństwa, gdy znajdywał się w swoim azylu.
Nabrał głęboko powietrza do płuc, przetrzymując je kilka długich sekund w płucach, nim westchnięcie nie wypłynęło spomiędzy rozchylonych warg. Blat, na którym opierał pierś, zyskał na plamie pary na tę krótką chwilę. Jedyny chłodny przedmiot w pomieszczeniu, który i tak nagrzewał się od ułożonego nań policzka.
Powiódł dłonią wzdłuż stołu, chwytając za dorzucony przed momentem biały pilocik. Krótkie kliknięcie podkręciło ruchy wiatraka stojącego w kącie pomieszczenia na maksimum. Drzwi uchyliły się powoli, jednak ani drgnął, wciąż uparcie zaciskając powieki. Skrzypienie wyjątkowo go rozdrażniło. Jednak stuknięcie zaraz obok twarzy otworzyło mu oczy, zmuszając do skupienia wzroku na kubku.
- Nie musisz dziękować - Clark uśmiechnął się wesoło, szybko jednak znikając za drzwiami. Zerknął wtedy na naczynie, spostrzegając, że zostało wypełnione sokiem bananowym i kostkami lodu.
Jeszcze trochę i zaprosi cię na randkę.
Zmarszczył brwi, gdy na białej ściance kubka zamigotało czarne oko o pionowej źrenicy. Mimo tego chwycił za niego, upijając odrobinę chłodnego napoju.
Odważnie.
W pracy siedział od 6 rano, gdy jeszcze na dworze było całkiem chłodno. Stąd ubiór w kolorze charakterystycznej już dla niego czerni. Spodnie i luźny t-shirt z szarą głową wilkora i napisem "Winter is Coming". Na krześle miał jeszcze przewieszoną czerwoną koszulę z kapturem, lecz głupotą byłoby ją teraz zakładać.
Robota, bo wylecisz.
Westchnął, niechętnie przyznając rację jeleniowi. Podniósł się powoli z krzesła, podchodząc do jednej z szaf. Dobył z niej szkicownik, ołówek, oraz grubą teczkę, z której papiery i zdjęcia niemal wypadały. Ułożył wszystko na stoliku, rozkładając każdy przedmiot na odpowiednim miejscu, by nie przeszkadzał. Gumka zabezpieczająca teczkę została zdjęta i odłożona, gdy wyciągał ze środka plik kwadratowych fotografii. Zostały jednak odsunięte na kraniec blatu wraz z kilkoma plikami kartek. Do ręki wziął wypełniony po brzegi tekstem raport, powoli przyswajając zawarte tam informacje. Nie minęła jednak dłuższa chwila, gdy chwycił w palce ołówek, przykładając końcówkę do czystej kartki ze szkicownika.
Rozproszyło go dopiero ciche pukanie do drzwi. Była tylko jedna osoba na całym tym cholernym komisariacie, która miała w sobie na tyle kultury, by zapukać przed wejściem. Wstrzymał wtedy pracę nad rysunkiem, unosząc spojrzenie na drzwi.
Wykrztuś coś z siebie.
Odchrząknął w końcu. - Śmiało, wejdź - mruknął tylko, wracając do przerwanej na chwilę pracy. Z racji wyćwiczonej dzięki zawodowi podzielności uwagi nie miał problemu ze skupianiem się i na rysunku i na młodym paniczu. Czekał więc, aż podopieczny wejdzie do środka, swobodnie krzyżując nogi w kostkach.
- Jesteś w jednym kawałku, czy tym razem Turner udało się dopaść Panicza Blacka?
Powiódł dłonią wzdłuż stołu, chwytając za dorzucony przed momentem biały pilocik. Krótkie kliknięcie podkręciło ruchy wiatraka stojącego w kącie pomieszczenia na maksimum. Drzwi uchyliły się powoli, jednak ani drgnął, wciąż uparcie zaciskając powieki. Skrzypienie wyjątkowo go rozdrażniło. Jednak stuknięcie zaraz obok twarzy otworzyło mu oczy, zmuszając do skupienia wzroku na kubku.
- Nie musisz dziękować - Clark uśmiechnął się wesoło, szybko jednak znikając za drzwiami. Zerknął wtedy na naczynie, spostrzegając, że zostało wypełnione sokiem bananowym i kostkami lodu.
Jeszcze trochę i zaprosi cię na randkę.
Zmarszczył brwi, gdy na białej ściance kubka zamigotało czarne oko o pionowej źrenicy. Mimo tego chwycił za niego, upijając odrobinę chłodnego napoju.
Odważnie.
W pracy siedział od 6 rano, gdy jeszcze na dworze było całkiem chłodno. Stąd ubiór w kolorze charakterystycznej już dla niego czerni. Spodnie i luźny t-shirt z szarą głową wilkora i napisem "Winter is Coming". Na krześle miał jeszcze przewieszoną czerwoną koszulę z kapturem, lecz głupotą byłoby ją teraz zakładać.
Robota, bo wylecisz.
Westchnął, niechętnie przyznając rację jeleniowi. Podniósł się powoli z krzesła, podchodząc do jednej z szaf. Dobył z niej szkicownik, ołówek, oraz grubą teczkę, z której papiery i zdjęcia niemal wypadały. Ułożył wszystko na stoliku, rozkładając każdy przedmiot na odpowiednim miejscu, by nie przeszkadzał. Gumka zabezpieczająca teczkę została zdjęta i odłożona, gdy wyciągał ze środka plik kwadratowych fotografii. Zostały jednak odsunięte na kraniec blatu wraz z kilkoma plikami kartek. Do ręki wziął wypełniony po brzegi tekstem raport, powoli przyswajając zawarte tam informacje. Nie minęła jednak dłuższa chwila, gdy chwycił w palce ołówek, przykładając końcówkę do czystej kartki ze szkicownika.
Rozproszyło go dopiero ciche pukanie do drzwi. Była tylko jedna osoba na całym tym cholernym komisariacie, która miała w sobie na tyle kultury, by zapukać przed wejściem. Wstrzymał wtedy pracę nad rysunkiem, unosząc spojrzenie na drzwi.
Wykrztuś coś z siebie.
Odchrząknął w końcu. - Śmiało, wejdź - mruknął tylko, wracając do przerwanej na chwilę pracy. Z racji wyćwiczonej dzięki zawodowi podzielności uwagi nie miał problemu ze skupianiem się i na rysunku i na młodym paniczu. Czekał więc, aż podopieczny wejdzie do środka, swobodnie krzyżując nogi w kostkach.
- Jesteś w jednym kawałku, czy tym razem Turner udało się dopaść Panicza Blacka?
"Śmiało, wejdź."
Ten jeden krótki komunikat całkowicie wystarczył, by czarnowłosy pchnął drzwi do pomieszczenia i wszedł do środka, zamykając je ostrożnie za sobą. Nie przepadał za nazbyt głośnymi dźwiękami, które wielokrotnie słyszał dzięki nieuwadze innych w małych odległościach. Zwłaszcza na komisariacie niewiele osób dbało o to w jakikolwiek sposób, gdy gnani kolejnymi sprawami czy zadaniami, wybiegali z pokoju niczym torpedy, trzaskając za sobą drzwiami z hukiem rujnującym mu bębenki.
Dość zaskakujące, biorąc pod uwagę fakt, że głośne szczekanie psów czy odgłosy wystrzałów broni całkowicie mu nie przeszkadzały.
Może chodzi o zwyczajny brak kultury?
Albo to, że nigdy nie wiesz, kiedy ktoś postanowi huknąć ci drewnem tuż przy uchu i prawie na ciebie wpaść próbując staranować.
Całe szczęście przy twojej obecnej budowie wydaje się to mało prawdopodobne.
Głos miał rację. Z każdym miesiącem Mercury zbliżał się do ostatniej fazy wzrostu. Trzeba było przyznać, że imponował zarówno samą ilością centymetrów, jak i masą mięśniową, której zdążył nabrać dzięki treningom oferowanym mu przez ojca. A raczej jego przełożonych, którzy zajmowali się Blackiem z niesamowitą skrupulatnością podczas jego nieobecności. Czy mógłby się spodziewać czegokolwiek innego po weteranach wojennych? Raczej wątpliwe.
Słysząc pytanie padające z ust Sketcha, pozwolił sobie na uniesienie kącika ust w uśmiechu.
— Miałem szczęście. Wygląda na to, że Sean znowu wpakował się w tarapaty i nieco jej podpadł. Kto wie, może przehandlowała u niego ostatniego pączka — zażartował, pozwalając sobie na podobną otwartość wyłącznie w towarzystwie własnego opiekuna. Nawet jeśli przez większość czasu utrzymywał swoją maskę idealnego panicza, nawet on nie mógł się powstrzymać. Musiał rzucić od czasu do czasu mniej poważnym komentarzem, który miał na celu zarówno rozładowanie atmosfery już na samo rozpoczęcie dnia, jak i dostarczenie mu rozrywki.
Szybko potrafił jednak spoważnieć, gdy jego wzrok padał na rysunek wykonywany przez portrecistę i zadawał sobie po raz kolejny pytanie czy lepiej było w podobnym momencie zachować milczenie i po prostu zaczekać na polecenie, czy wyjść naprzeciw z własną inicjatywą.
Przyzwyczajony do robienia czegokolwiek i wrodzonej nienawiści wobec bezczynności, zawsze wybierał drugą opcję.
— W czymś pomóc? Posegregować jakieś papiery? — zapytał odgarniając włosy z prawej strony twarzy, gdy zdał sobie sprawę że zdecydowanie nie czuł się komfortowo, gdy właziły mu w oczy utrudniając obserwacje. Może nadszedł czas, by pomyśleć nad ich skróceniem. Będzie musiał porozmawiać o tym z Saturnem i Alanem, zapytać ich o zdanie.
— Ta pogoda mnie dobija — mruknął pod nosem bardziej do siebie, najwyraźniej nieszczególnie oczekując odpowiedzi. Nawet jeśli miał to do siebie, że nawet w podobnych sytuacjach w razie podjęcia przez kogoś tematu, bez większego problemu potrafił podtrzymać konwersację. Póki co usiadł na wolnym krześle i odłożył swój wyciszony telefon na biurko, chwilowo się go w tej sposób pozbywając. Już jakiś czas temu dał znać wszystkim znajomym, że w trakcie praktyk nie zamierza ani odbierać telefonów, ani odpisywać na smsy. Co jak widać, nie odnosiło większych skutków, a jego skrzynka odbiorcza wypełniała się co rusz bezsensownym spamem bez którego naprawdę byłby w stanie przeżyć. Bez większego problemu.
Gdy tylko podopieczny wszedł do środka, portrecista znów przerwał pracę, przesuwając spojrzeniem po sylwetce młodego panicza. Przez ten cały czas odkąd zaczęli pracę, nie spojrzał mu w oczy ani na krótką sekundę i wątpił, by to w najbliższym czasie uległo zmianie. Już i tyk był w mocnym szoku, że wystarczyło tak niewiele, by znacznie rozluźnił się w towarzystwie licealisty. Zmarszczył brwi, stukając końcówką ołówka w kartkę. Opierzony łeb wychynął mu w tym momencie znad ramienia, ciesząc białe kły w paskudnym uśmieszku.
Odetchnął zaraz, spoglądając na uniesiony kącik ust Blacka. Pokręcił głową, niby to nie pochwalając podobnych oskarżeń, a jednak jego kolejne słowa całkowicie zaprzeczył temu gestowi.
- Albo gorzej. Zabrał jej ostatniego z nadzieniem czekoladowym. Sam wiesz, jak wszyscy się na nie rzucają - rzucił, wracając spojrzeniem do czytanego tekstu. Przewrócił kartkę, ze spokojem przyswajając tekst.
"W czymś pomóc? Posegregować jakieś papiery?"
Zatrzymał się nagle, z wolna unosząc spojrzenie na licealistę. Przez chwilę wyraz zdziwienia godnego szczenięcia zdobił twarz portrecisty, nim nie parsknął cichym śmiechem, odkładając trzymany raport i ołówek.
- Nie pracujemy w archiwum, a ty nie jesteś asystentem, żeby układać papiery. Nie zanudzałbym cię tym - wstał z zajmowanego miejsca, chwytając jednak w dłonie już wcześniej przygotowany plik zdjęć oraz kilka kartek. Przeszedł dookoła stołu, zatrzymując się tuż przy boku podopiecznego. Rozłożył przed nim kilka fotografii, układając każdą w identycznej odległości od drugiej. Jeleń zaśmiał się na ten widok, wypełniając całe pomieszczenie dźwiękiem stukających kopyt. Zdjęcia przedstawiały rozłożone na starym materiale kości.
- Może spodoba ci się taka forma praktyk - zaczął. - To stara sprawa, jednak jestem ciekaw, jak szybko sobie z nią poradzisz - wskazał na pierwszą z fotografii, zrobioną całemu szkieletowi od góry.
- Znaleziono je na dnie jeziora. Materiałem, który widzisz pod spodem, owinięto całe cało, obciążono, by nie wypłynęło i wrzucono do wody. To folia budowlana. Szkielet nie jest uszkodzony, ale czaszka w częściach. Brak ubrania - ułożył obok chłopaka jeszcze kilka kartek, z dodatkowymi informacjami typu płeć, wzrost i prawdopodobny zwód. Młoda kobieta, 160 cenymetrów wzrostu, tenisistka. Między 18 a 22 lata. Raport końcowy zachował dla siebie, powoli rozprostowując plecy, by skrzyżować ręce na piersi. Obrócił się przodem do siedzącego Mercury'ego, spoglądając od boku na ułożone przez siebie przedmioty.
Hej, Sketch.
Zerknął kontrolnie ku jeleniowi, przez sekundę przyglądając się wyszczerzonej mordzie. Zignorował go jednak całkowicie, nawet pomimo rzężącego dźwięku, który obijał się o czaszkę.
- Nie narzekałbym na nią, gdyby klimatyzacja dobrze działała. A tymczasem mamy tylko stare wiatraki, które niewiele dają - przesłonił usta wierzchem dłoni, powstrzymując drobne ziewnięcie. Znów się nie wyspał, a niestety picie gorącej kawy byłoby samobójstwem.
Odetchnął zaraz, spoglądając na uniesiony kącik ust Blacka. Pokręcił głową, niby to nie pochwalając podobnych oskarżeń, a jednak jego kolejne słowa całkowicie zaprzeczył temu gestowi.
- Albo gorzej. Zabrał jej ostatniego z nadzieniem czekoladowym. Sam wiesz, jak wszyscy się na nie rzucają - rzucił, wracając spojrzeniem do czytanego tekstu. Przewrócił kartkę, ze spokojem przyswajając tekst.
"W czymś pomóc? Posegregować jakieś papiery?"
Zatrzymał się nagle, z wolna unosząc spojrzenie na licealistę. Przez chwilę wyraz zdziwienia godnego szczenięcia zdobił twarz portrecisty, nim nie parsknął cichym śmiechem, odkładając trzymany raport i ołówek.
- Nie pracujemy w archiwum, a ty nie jesteś asystentem, żeby układać papiery. Nie zanudzałbym cię tym - wstał z zajmowanego miejsca, chwytając jednak w dłonie już wcześniej przygotowany plik zdjęć oraz kilka kartek. Przeszedł dookoła stołu, zatrzymując się tuż przy boku podopiecznego. Rozłożył przed nim kilka fotografii, układając każdą w identycznej odległości od drugiej. Jeleń zaśmiał się na ten widok, wypełniając całe pomieszczenie dźwiękiem stukających kopyt. Zdjęcia przedstawiały rozłożone na starym materiale kości.
- Może spodoba ci się taka forma praktyk - zaczął. - To stara sprawa, jednak jestem ciekaw, jak szybko sobie z nią poradzisz - wskazał na pierwszą z fotografii, zrobioną całemu szkieletowi od góry.
- Znaleziono je na dnie jeziora. Materiałem, który widzisz pod spodem, owinięto całe cało, obciążono, by nie wypłynęło i wrzucono do wody. To folia budowlana. Szkielet nie jest uszkodzony, ale czaszka w częściach. Brak ubrania - ułożył obok chłopaka jeszcze kilka kartek, z dodatkowymi informacjami typu płeć, wzrost i prawdopodobny zwód. Młoda kobieta, 160 cenymetrów wzrostu, tenisistka. Między 18 a 22 lata. Raport końcowy zachował dla siebie, powoli rozprostowując plecy, by skrzyżować ręce na piersi. Obrócił się przodem do siedzącego Mercury'ego, spoglądając od boku na ułożone przez siebie przedmioty.
Hej, Sketch.
Zerknął kontrolnie ku jeleniowi, przez sekundę przyglądając się wyszczerzonej mordzie. Zignorował go jednak całkowicie, nawet pomimo rzężącego dźwięku, który obijał się o czaszkę.
- Nie narzekałbym na nią, gdyby klimatyzacja dobrze działała. A tymczasem mamy tylko stare wiatraki, które niewiele dają - przesłonił usta wierzchem dłoni, powstrzymując drobne ziewnięcie. Znów się nie wyspał, a niestety picie gorącej kawy byłoby samobójstwem.
A jednak, portrecista podłapał żart i nawet dodał coś od siebie. Fakt faktem wizja pączka z nadzieniem czekoladowym w tym momencie, w jakiś sposób do niego przemawiała. Zjadł przed wyjściem śniadanie, w dodatku takie którym z pewnością nie pogardziłby nikt w całej Kanadzie. Przyzwyczajony do takiego, a nie innego sposobu żywienia, nie wyobrażał sobie spędzić poranku na stacji benzynowej czy w byle supermarkecie, by dorwać najtańszego hot-doga, bądź kanapkę za kilka dolarów, która pewnie i tak smakowała jak papier. Pączki były jednak od tej reguły swego rodzaju wyjątkiem, zwłaszcza gdy kupowało się je w takim sklepie jak Dunkin' Donuts. Kolorowy lukier znajdujący się na liście rzeczy, których absolutnie unikał, był jednocześnie tym który za każdym razem wabił go na wystawie najmocniej.
"Nie zanudzałbym cię tym."
Nie skomentował jego słów w żaden sposób. Jeśli taka była jego decyzja, nie miał z tym najmniejszego problemu. Zdecydowanie wolał zapytać i usłyszeć odmowę, niż wyrzut że niczym się nie interesuje i jest zwyczajnie bezużyteczny. Mimo to siedzenie w miejscu i nie robienie czegokolwiek nie brzmiało jak plan na popołudnie. Nawet jeśli nie dał po sobie poznać, że chwilowo zwyczajnie zwątpił.
Dopóki Sketch się nie poruszył. Wzrok Blacka wędrował idealnie w ślad za nim, gdy obchodził biurko, by w końcu zatrzymać się tuż obok niego i położyć przed nim... fotografie. Przekrzywił głowę w bok, póki co nie sięgając w ich stronę ręką. Zamiast tego przyglądał się w milczeniu, słuchając wypowiadanych przez swojego opiekuna słów. Gdy Sketch wrócił na swoje miejsce, podniósł na niego wzrok, ściągając brwi w nieznacznym niezrozumieniu.
— Przepraszam, ale chyba nie rozumiem. Co mam z tym zrobić? Ustalić motyw? Zrobić domniemany portret pamięciowy? — potrzebował jasnych instrukcji, by upewnić się że jego praca nie pójdzie zwyczajnie na marne. Ponadto skoro sprawa była stara, z pewnością zdążyli już znaleźć rozwiązanie. Był to zatem swego rodzaju test, któremu go poddawano, by ocenić jego skuteczność. Przynajmniej tak to odebrał. Bez wątpienia było to o wiele ciekawsze niż segregowanie papierów.
Położył ostrożnie palce na krawędzi, przysuwając jedno ze zdjęć w swoją stronę i przyjrzał mu się uważnie. Podobny widok z pewnością powinien go ruszać. Z drugiej strony, gdyby tak właśnie było, w życiu nie zgłosiłby się tutaj na praktykanta. Może i jego marzenia krążyły bardziej wśród akcji wokół żywych ludzi, bez wątpienia nie raz i nie dwa, będzie musiał oglądać właśnie takie widoki.
Zabawne, że właśnie w tym momencie naszła go myśl, że wszystkie seriale kryminalne, które puszczają w telewizji, rzeczywiście mają dość realistyczne zdjęcia swoich przypadków.
18, a 22 lata? Szczyt kariery.
Zbędna konkurencja, niewypał w który władowano zbyt wiele pieniędzy, naraziła się złej osobie, albo po prostu znalazła w złym miejscu o nieodpowiedniej porze.
Opcji jest wiele.
Strzaskana czaszka z pewnością nie jest wynikiem utopienia, więc musiała zostać zabita wcześniej. Wrzucenie jej do wody było wyłącznie próbą ukrycia ciała.
Ciekawe czemu ją rozebrał.
Gwałt? Pierwsze co przychodzi mi do głowy. Albo chciał ją upokorzyć. Może znajdywał się na nich jakikolwiek pochodzący od niego materiał DNA i wolał wszystko spalić, by upewnić się, że nikt go nie znajdzie.
Pytanie czy faktycznie mu się to udało.
Ciekawe.
— Mogę porozmawiać o tym z ojcem, może zechce wesprzeć posterunek finansowo, skoro i tak mam tu praktyki — luźny komentarz rzucony w zamyśleniu, gdy przeglądał jedno zdjęcie po drugim, bez wątpienia zabrzmiał jak coś, co mógł powiedzieć tylko chłopak z bogatej rodziny. Co więcej, był tak pochłonięty martwą tenisistką, że nawet nie zdawał sobie z tego sprawy.
A jednak, portrecista podłapał żart i nawet dodał coś od siebie. Fakt faktem wizja pączka z nadzieniem czekoladowym w tym momencie, w jakiś sposób do niego przemawiała. Zjadł przed wyjściem śniadanie, w dodatku takie którym z pewnością nie pogardziłby nikt w całej Kanadzie. Przyzwyczajony do takiego, a nie innego sposobu żywienia, nie wyobrażał sobie spędzić poranku na stacji benzynowej czy w byle supermarkecie, by dorwać najtańszego hot-doga, bądź kanapkę za kilka dolarów, która pewnie i tak smakowała jak papier. Pączki były jednak od tej reguły swego rodzaju wyjątkiem, zwłaszcza gdy kupowało się je w takim sklepie jak Dunkin' Donuts. Kolorowy lukier znajdujący się na liście rzeczy, których absolutnie unikał, był jednocześnie tym który za każdym razem wabił go na wystawie najmocniej.
"Nie zanudzałbym cię tym."
Nie skomentował jego słów w żaden sposób. Jeśli taka była jego decyzja, nie miał z tym najmniejszego problemu. Zdecydowanie wolał zapytać i usłyszeć odmowę, niż wyrzut że niczym się nie interesuje i jest zwyczajnie bezużyteczny. Mimo to siedzenie w miejscu i nie robienie czegokolwiek nie brzmiało jak plan na popołudnie. Nawet jeśli nie dał po sobie poznać, że chwilowo zwyczajnie zwątpił.
Dopóki Sketch się nie poruszył. Wzrok Blacka wędrował idealnie w ślad za nim, gdy obchodził biurko, by w końcu zatrzymać się tuż obok niego i położyć przed nim... fotografie. Przekrzywił głowę w bok, póki co nie sięgając w ich stronę ręką. Zamiast tego przyglądał się w milczeniu, słuchając wypowiadanych przez swojego opiekuna słów. Gdy Sketch wrócił na swoje miejsce, podniósł na niego wzrok, ściągając brwi w nieznacznym niezrozumieniu.
— Przepraszam, ale chyba nie rozumiem. Co mam z tym zrobić? Ustalić motyw? Zrobić domniemany portret pamięciowy? — potrzebował jasnych instrukcji, by upewnić się że jego praca nie pójdzie zwyczajnie na marne. Ponadto skoro sprawa była stara, z pewnością zdążyli już znaleźć rozwiązanie. Był to zatem swego rodzaju test, któremu go poddawano, by ocenić jego skuteczność. Przynajmniej tak to odebrał. Bez wątpienia było to o wiele ciekawsze niż segregowanie papierów.
Położył ostrożnie palce na krawędzi, przysuwając jedno ze zdjęć w swoją stronę i przyjrzał mu się uważnie. Podobny widok z pewnością powinien go ruszać. Z drugiej strony, gdyby tak właśnie było, w życiu nie zgłosiłby się tutaj na praktykanta. Może i jego marzenia krążyły bardziej wśród akcji wokół żywych ludzi, bez wątpienia nie raz i nie dwa, będzie musiał oglądać właśnie takie widoki.
Zabawne, że właśnie w tym momencie naszła go myśl, że wszystkie seriale kryminalne, które puszczają w telewizji, rzeczywiście mają dość realistyczne zdjęcia swoich przypadków.
18, a 22 lata? Szczyt kariery.
Zbędna konkurencja, niewypał w który władowano zbyt wiele pieniędzy, naraziła się złej osobie, albo po prostu znalazła w złym miejscu o nieodpowiedniej porze.
Opcji jest wiele.
Strzaskana czaszka z pewnością nie jest wynikiem utopienia, więc musiała zostać zabita wcześniej. Wrzucenie jej do wody było wyłącznie próbą ukrycia ciała.
Ciekawe czemu ją rozebrał.
Gwałt? Pierwsze co przychodzi mi do głowy. Albo chciał ją upokorzyć. Może znajdywał się na nich jakikolwiek pochodzący od niego materiał DNA i wolał wszystko spalić, by upewnić się, że nikt go nie znajdzie.
Pytanie czy faktycznie mu się to udało.
Ciekawe.
— Mogę porozmawiać o tym z ojcem, może zechce wesprzeć posterunek finansowo, skoro i tak mam tu praktyki — luźny komentarz rzucony w zamyśleniu, gdy przeglądał jedno zdjęcie po drugim, bez wątpienia zabrzmiał jak coś, co mógł powiedzieć tylko chłopak z bogatej rodziny. Co więcej, był tak pochłonięty martwą tenisistką, że nawet nie zdawał sobie z tego sprawy.
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach