▲▼
First topic message reminder :
PRACOWNICY
Miejsce, w którym znajduje się wiele sklepów oraz punktów usługowych. Ów centrum posiada cztery piętra, a na jednym z nich głównie unosi się zapach jedzenia. Na najwyższym piętrze, znudzeni ludzie chodzeniem po sklepach mogą udać się na film do znanego kina w tym mieście. Przy całej reszcie są same sklepy z odzieżą, obuwiem, biżuterią, technologią, książkami z grami czy zabawkami i wiele, wiele innych. Spotkać można bardziej markowe sklepy lub nieco mniej, dla tych, których nie stać na większe wydatki. Wiecznie tutaj tłoczno, acz w tygodniu mniej ludzi można tu spotkać niżeli w czasie weekendu.
Zgłoś się do pracy!
Abbie Cole (NPC)
Ekspedientka
Jax Orson (NPC)
Ekspedient
Yasmine Bentley (NPC)
Ochroniarz
Miejsce, w którym znajduje się wiele sklepów oraz punktów usługowych. Ów centrum posiada cztery piętra, a na jednym z nich głównie unosi się zapach jedzenia. Na najwyższym piętrze, znudzeni ludzie chodzeniem po sklepach mogą udać się na film do znanego kina w tym mieście. Przy całej reszcie są same sklepy z odzieżą, obuwiem, biżuterią, technologią, książkami z grami czy zabawkami i wiele, wiele innych. Spotkać można bardziej markowe sklepy lub nieco mniej, dla tych, których nie stać na większe wydatki. Wiecznie tutaj tłoczno, acz w tygodniu mniej ludzi można tu spotkać niżeli w czasie weekendu.
- Hm? - W pierwszej chwili nie pojął, o co chodzi. Po prostu dla niego to było trochę niepojęte, jak można mieć coś takiego i nie chcieć, żeby ludzie o tym wiedzieli. Rany. Trochę tak marnotrawstwo, przecież im więcej było graczy, tym w zasadzie był śmieszniej, ciekawiej, fabuły były bardziej rozbudowane i rozgrywka lepsza. Złapał kamizelkę, ale nie zobaczył w niej niczego niezwykłego czy cokolwiek, on tam się na ubraniach w ogóle nie znał, więc bez żadnych skrupułów na niej posadził tyłek i zrzucił plecak z ramion, żeby walnąć go zaraz obok. Chociaż z pewnością gdyby wiedział, ile taki kawałek ciuszka kosztuje, a on to tak rzuca jak starą ścierę, to wziąłby się i przeraził, a serce by zabolało jak diabli. - Nie rozmawiam z innymi - stwierdził z bezduszną prostotą, nadal jeszcze przez chwilę wpatrując się w planszę z nabożną wręcz czcią. Ale jednak uznał, że i sam rozmówca zasłużył na krótkie spojrzenie tych jego ocząt w kolorze porządnie wyschniętego błota. - Capisci. Twój problem, że się tego wstydzisz chyba, mi do tego nic.
Nie dzielił się z nikim swoimi własnymi sekretami, a co tu mówić o cudzych? Zresztą, najpierw musiałby mieć komu o tym opowiadać, a z tym było akurat krucho, bo jego grono znajomych ograniczało się do naprawdę kilku mało istotnych jednostek.
Prychnął na kolejną uwagę. Że on miałby nie stworzyć czegoś na poziomie? Phie! PHIE! Nawet zadarł głowę wyżej, wysunął arogancko podbródek i parzył na panicza Blackwooda ewidentnie z góry, mimo że nadal z dołu. Oparł się jednym łokciem o swoje kolano i zacisnął palce na długopisie.
- Jeśli ty nie stworzysz czegoś na poziomie, to nawet platyna mnie nie przekona, żebym wszedł w rozgrywkę - odparł zuchwale, ale... no cóż, taka prawda. Co mu po platynowych kościach, tej cudownej planszy, jeśli ten facet tutaj okaże się totalnym frajerem w D&D? Przecież to byłaby absolutna strata czasu, a Daniel tracić czasu na takie pierdoły nie lubił. - Morderstwa - odpowiedział tonem idealnie poważnym. A żartował. Żart na poziomie dorastającej ameby. - Zacząłem dzwonić na policję, ale wyciągnąłeś planszę.
Co za suchy ton. Lecz, jakby nie patrzeć, tym razem to już nie był kawał i niech Misery Bogu dziękuje, że nikt się nie zgłosił jednak w porę, bo nie miałby czasu na wyjęcie planszy i ktoś musiałby się pewnie tłumaczyć, dlaczego zamyka kujonów w kiblach i grozi im nożami.
No i. No cóż. D&D jest czynnikiem rozbrajającym bombowe problemy, bo i Crowley zapomniał o tej nieszczęsnej scenie w księgarni - co pewnie z czasem i tak wypłynie, no ale kiedyś tam, wszak teraz mieli znacznie ciekawsze rzeczy do roboty.
Karty postaci rozpisane, Daniel stukał końcówką długopisu w dolną wargę i cały czas przyglądał się swojej kartce z pewną dozą zadumy. Był tym tak bezdennie pochłonięty, że sufit mógłby się zawalić, a on niechybnie nawet by tego drobnego mankamentu nie zauważył. Dopiero pytanie wyrwało go z tego drobnego letargu i z roztargnieniem podniósł wzrok.
- Na tym serwerze Daniel Crowley - odparł nieprzytomnie niemal. - DC. Łapiesz? - zapytał, choć nie miał najmniejszych wątpliwości. Koleś noszący w torbie planszę D&D musiał wiedzieć. No prośba. - A ty? - dorzucił jeszcze bez żadnego cienia skrępowania czy czegokolwiek, ale uznał, że ostatecznie powinien o to zapytać. Nie przeszkadzało mu nazywanie kogoś zwyczajowym "ty", bo nie miał zwykle pamięci do imion i wydawały mu się średnio istotne. Zwłaszcza że w tym swoim małym światku ludzie mieli jakieś pseudonimy, zmieniali je czasami czy coś, a komu chciałoby się o tym pamiętać? Zapewne też, gdyby Misery nie zadał tego pytania jako pierwszy, to w ogóle by nie padło.
Nie dzielił się z nikim swoimi własnymi sekretami, a co tu mówić o cudzych? Zresztą, najpierw musiałby mieć komu o tym opowiadać, a z tym było akurat krucho, bo jego grono znajomych ograniczało się do naprawdę kilku mało istotnych jednostek.
Prychnął na kolejną uwagę. Że on miałby nie stworzyć czegoś na poziomie? Phie! PHIE! Nawet zadarł głowę wyżej, wysunął arogancko podbródek i parzył na panicza Blackwooda ewidentnie z góry, mimo że nadal z dołu. Oparł się jednym łokciem o swoje kolano i zacisnął palce na długopisie.
- Jeśli ty nie stworzysz czegoś na poziomie, to nawet platyna mnie nie przekona, żebym wszedł w rozgrywkę - odparł zuchwale, ale... no cóż, taka prawda. Co mu po platynowych kościach, tej cudownej planszy, jeśli ten facet tutaj okaże się totalnym frajerem w D&D? Przecież to byłaby absolutna strata czasu, a Daniel tracić czasu na takie pierdoły nie lubił. - Morderstwa - odpowiedział tonem idealnie poważnym. A żartował. Żart na poziomie dorastającej ameby. - Zacząłem dzwonić na policję, ale wyciągnąłeś planszę.
Co za suchy ton. Lecz, jakby nie patrzeć, tym razem to już nie był kawał i niech Misery Bogu dziękuje, że nikt się nie zgłosił jednak w porę, bo nie miałby czasu na wyjęcie planszy i ktoś musiałby się pewnie tłumaczyć, dlaczego zamyka kujonów w kiblach i grozi im nożami.
No i. No cóż. D&D jest czynnikiem rozbrajającym bombowe problemy, bo i Crowley zapomniał o tej nieszczęsnej scenie w księgarni - co pewnie z czasem i tak wypłynie, no ale kiedyś tam, wszak teraz mieli znacznie ciekawsze rzeczy do roboty.
Karty postaci rozpisane, Daniel stukał końcówką długopisu w dolną wargę i cały czas przyglądał się swojej kartce z pewną dozą zadumy. Był tym tak bezdennie pochłonięty, że sufit mógłby się zawalić, a on niechybnie nawet by tego drobnego mankamentu nie zauważył. Dopiero pytanie wyrwało go z tego drobnego letargu i z roztargnieniem podniósł wzrok.
- Na tym serwerze Daniel Crowley - odparł nieprzytomnie niemal. - DC. Łapiesz? - zapytał, choć nie miał najmniejszych wątpliwości. Koleś noszący w torbie planszę D&D musiał wiedzieć. No prośba. - A ty? - dorzucił jeszcze bez żadnego cienia skrępowania czy czegokolwiek, ale uznał, że ostatecznie powinien o to zapytać. Nie przeszkadzało mu nazywanie kogoś zwyczajowym "ty", bo nie miał zwykle pamięci do imion i wydawały mu się średnio istotne. Zwłaszcza że w tym swoim małym światku ludzie mieli jakieś pseudonimy, zmieniali je czasami czy coś, a komu chciałoby się o tym pamiętać? Zapewne też, gdyby Misery nie zadał tego pytania jako pierwszy, to w ogóle by nie padło.
Spisał Nekromantę. W tej klasie nie miał sobie równych, więc postawił na początek na klasykę i tereny znane już sobie wystarczająco, by rozgromić żałosnego nooba na czynniki pierwsze. Parsknął krótko, słysząc jak młodzik ma na imię. Załapał dowcip, to było naprawdę trafione. Nomen omen, rodzice wiedzieli co robią.
— Nie jestem idiotą, kojarzę — odparł krótko, bawiąc się skuwką od długopisu. Czując na sobie jego spojrzenie, uniósł wzrok i zdjął okulary, skończył pracę nad kartą i już ich nie potrzebował. Miał okazję mu się przyjrzeć z bliska, i to w środowisku naturalnym. To znaczy, nie miał na myśli łazienki (choć jako tak wyszczekany kujon pewnie bywał w niej często jako kiblowy płetwonurek), ale stanowisko za planszą i kartą, wśród kości i figurek. Ciemne, poplątane loki, duże oczy w kolorze mocno parzonej kawy i wąskie wargi, przy czym ta dolna zdawała mu się zbyt pełna w porównaniu do górnej. Zadarty nos i wysyp piegów. Ogółem chude, mizerne, wybiedzone i źle ubrane, ale przynajmniej wygadane.
— Misery Blackwood — mruknął elokwentnie, bawiąc się jedną z platynowych kości. Mimowolnie przerzucał ją w palcach, by potem wyciągać ją z rękawa, nie wiadomo jakim sposobem z kieszeni w koszuli czy z innych dziwnych miejsc. Tego typu sztuczki weszły mu w nawyk.
— Co myślisz o tej kinówce, dzieciaku? Suicide Squad — spytał po namyśle, nie miał jeszcze sposobności rozmawiania z kimkolwiek na ten temat. Swoje hobby trzymał w ścisłym sekrecie pod kluczem i wolał by tak pozostało. Rozprostował ramiona i strzelił karkiem, za długo przebywał w jednej i tej samej pozycji. Czekając na odpowiedź, zaczął swobodnie galopować myślami w rejony sobie tylko właściwe i zwyczajowe - każdemu wymyślał jakiś nick. Oh. Chyba właśnie wtedy, gdy zerknął na te wielkie ślepia coś mu zaskoczyło i uśmiechnął się szeroko, to był ten z ligi bez wątpienia niepokojących.
— Tiny Doe. Zdarza ci się bywać w kinie?
Dopiero teraz wziął pod uwagę, że osoby, która odlicza grosze na komiks może po prostu nie stać na podobne luksusy. Sam z niemałą konsternacją wspomniał, jak chował się w ciemnej sali kinowej, mając nadzieję, że nikt ze szkoły nie wypatrzy go w tej ciemnicy. Miał szczęście.
Podparł głowę na dłoni, bezczelnie gapiąc się na niego i zagryzając wnętrza policzków. Palce wciąż obracały błyszczącą kostkę, skończone karty postaci leżały przed nimi jeszcze nie zaszczycone śladem zainteresowania. Misery w zasadzie miał problem. W porządku, było ich sporo, ale ten jeden akurat się uaktualnił; nie znosił ludzi. Generalnie, z urzędu. Po prostu. Ale był ich jednocześnie ciekaw, podobnie było z Danielem. W tym momencie nie klasyfikował go jako niegodnego splunięcia kujona, którego istnieniu nikt nie ma pojęcia.
Zerknął na zegarek, i idąc logicznym tokiem rozumowania skonsternował, że to aż dziwne, iż do tej pory nikt jeszcze nie sprawdził, dlaczego męska toaleta na drugim piętrze jest nieczynna od prawie dwóch godzin. Miał ochotę na kawę, chińszczyznę na wynos i powrót do domu objazdem obrzeżami miasta.
— Nie jestem idiotą, kojarzę — odparł krótko, bawiąc się skuwką od długopisu. Czując na sobie jego spojrzenie, uniósł wzrok i zdjął okulary, skończył pracę nad kartą i już ich nie potrzebował. Miał okazję mu się przyjrzeć z bliska, i to w środowisku naturalnym. To znaczy, nie miał na myśli łazienki (choć jako tak wyszczekany kujon pewnie bywał w niej często jako kiblowy płetwonurek), ale stanowisko za planszą i kartą, wśród kości i figurek. Ciemne, poplątane loki, duże oczy w kolorze mocno parzonej kawy i wąskie wargi, przy czym ta dolna zdawała mu się zbyt pełna w porównaniu do górnej. Zadarty nos i wysyp piegów. Ogółem chude, mizerne, wybiedzone i źle ubrane, ale przynajmniej wygadane.
— Misery Blackwood — mruknął elokwentnie, bawiąc się jedną z platynowych kości. Mimowolnie przerzucał ją w palcach, by potem wyciągać ją z rękawa, nie wiadomo jakim sposobem z kieszeni w koszuli czy z innych dziwnych miejsc. Tego typu sztuczki weszły mu w nawyk.
— Co myślisz o tej kinówce, dzieciaku? Suicide Squad — spytał po namyśle, nie miał jeszcze sposobności rozmawiania z kimkolwiek na ten temat. Swoje hobby trzymał w ścisłym sekrecie pod kluczem i wolał by tak pozostało. Rozprostował ramiona i strzelił karkiem, za długo przebywał w jednej i tej samej pozycji. Czekając na odpowiedź, zaczął swobodnie galopować myślami w rejony sobie tylko właściwe i zwyczajowe - każdemu wymyślał jakiś nick. Oh. Chyba właśnie wtedy, gdy zerknął na te wielkie ślepia coś mu zaskoczyło i uśmiechnął się szeroko, to był ten z ligi bez wątpienia niepokojących.
— Tiny Doe. Zdarza ci się bywać w kinie?
Dopiero teraz wziął pod uwagę, że osoby, która odlicza grosze na komiks może po prostu nie stać na podobne luksusy. Sam z niemałą konsternacją wspomniał, jak chował się w ciemnej sali kinowej, mając nadzieję, że nikt ze szkoły nie wypatrzy go w tej ciemnicy. Miał szczęście.
Podparł głowę na dłoni, bezczelnie gapiąc się na niego i zagryzając wnętrza policzków. Palce wciąż obracały błyszczącą kostkę, skończone karty postaci leżały przed nimi jeszcze nie zaszczycone śladem zainteresowania. Misery w zasadzie miał problem. W porządku, było ich sporo, ale ten jeden akurat się uaktualnił; nie znosił ludzi. Generalnie, z urzędu. Po prostu. Ale był ich jednocześnie ciekaw, podobnie było z Danielem. W tym momencie nie klasyfikował go jako niegodnego splunięcia kujona, którego istnieniu nikt nie ma pojęcia.
Zerknął na zegarek, i idąc logicznym tokiem rozumowania skonsternował, że to aż dziwne, iż do tej pory nikt jeszcze nie sprawdził, dlaczego męska toaleta na drugim piętrze jest nieczynna od prawie dwóch godzin. Miał ochotę na kawę, chińszczyznę na wynos i powrót do domu objazdem obrzeżami miasta.
Daniel się nie ograniczał. Zresztą, miał kilka gotowych postaci, którymi sypał z rękawa w każdej dowolnej chwili, ale można powiedzieć, że również postawił na klasykę, bo zgrabnie spisał elfickiego zwiadowcę. Miał ochotę na wojownika, ale jednak zrezygnował z niego w niemal ostatniej chwili.
- Nie każdy łapie. - Wzruszył ramionami, lecz nie dodał, że to tylko i wyłącznie ludzie uważani przez niego za czysty margines społeczny, banda debili i takich tam. Ach, i absolutnych frajerów, co było całkiem paradoksalne, zwłaszcza że dla reszty społeczeństwa to właśnie osobnicy jego pokoju byli odmieńcami i typowymi przegrywami.
Misery Blackwood. Okej, wypadałoby zapamiętać czy coś, więc pokiwał powoli głową, jakby za ten gest miał dostać medal. Nie kojarzył go ze szkoły ani nic, co jednak wcale nie znaczyło, że do niej nie chodził. Bo, no cóż, pewnie chodził, wyglądał na takiego bogatego dzieciaka - no i, na litość, łaził sobie ot tak z takimi cudami w torbie! - co to robi furorę w klasach dla tych lepszych uczniów. Czy raczej - bogatszych, po prostu.
Suicide Squad? Wydął wargi i potrząsnął łepetyną. Aż z wrażenia odłożył długopis na bok i przycisnął palce do nasady nosa.
- Weź mnie nie osłabiaj - westchnął z cierpiętniczą miną. - Jakie to było dno, to ja nawet nie. Co oni tam zrobili w ogóle z Jokerem? Jeeezu. - Kolejny męczeński jęk. - Słów mi szkoda. Jeśli ci się podobało, to weź się lepiej idź i totalnie zabij tym swoim nożem. - W tym wypadku prawie nie żartował, bo jeśli chodziło o jego ukochany, komiksowy świat, to bywał zabójczo i śmiertelnie poważny. To nie były przelewki. To nie był jakiś tam debilny sport czy cokolwiek, rany, rany.
Nawiasem mówiąc, był tak zafrasowany całą tą sytuacją, tworzeniem postaci, nadal szczątkowym szokiem, że nie do końca zwrócił uwagę na te wszystkie sztuczki z kostką. Chociaż istniało też poważne podejrzenie, że fakt ten zignorowałby, ewentualnie rzucił, żeby Misery tak sobie nie szpanował, bo po co. Ale tak teraz? No way.
Uniósł brwi minimalnie zdumiony.
- Czemu miałbym nie bywać? - zapytał, podnosząc ponownie długopis. - Czasami chodzę. Ale masa tam kretynów, gadają i rżą, jakby rozumu nie mieli.
Może i wyliczał pieniądze na komiksy, ale to pewnie tylko z tego względu, że rodzice nie znosili, gdy wydawał ich ciężko zarobiony hajs na takie durnoty. Bo gdy jednak jęczał o fundusze na cokolwiek innego, to byli w sumie prawie zadowoleni, jakby łudzili się, że Daniel chadza do tego kina z kimś, że ma tam jednak jakichś przyjaciół, że jednak nie jest takim totalnym odludkiem, za jakiego zwykle go mieli i nad którym wiecznie załamywali ręce.
Za to zarejestrował to zerknięcie na zegarek i sam, tak mimowolnie, spojrzał na swój. Zmarszczył trochę brwi, by wyjąć z kieszeni z telefon i z absolutnym brakiem zainteresowania zobaczyć, że już znalazła się tam wiadomość od ojca. No bo, Jezu, Daniel wychodzący z domu na okres dłuższy niż jakaś godzina? Ewenement na skalę przynajmniej światową. Zaczął wystukiwać wiadomość zwrotną z nietęgą miną.
- Ugh - mruknął ni to do siebie, ni to do kompana w grzesznym oddawaniu się urokom świata fantastycznego. - Człowiek raz nie wraca dłużej i już im odwala - dodał jeszcze, gdy wstukał to swoje marne Żyję, spokojnie. i schował magiczne pudełko do rozmów z powrotem do kieszeni. Wyciągnął ręce nad głowę i się przeciągnął. - Chyba nie będziemy tu grać, co? Trochę, powiem szczerze, słabo jest grać w kiblu w centrum handlowym, zaraz pewnie ktoś tu wpadnie, bo, no, tak jakby trochę przyblokowałeś te drzwi - zauważył, aczkolwiek trochę niechętnie, bo Misery chyba jednak nie był aż taki wielkim dupkiem i debilem, za jakiego wziął go na początku. No i ogarniał kluczowe kwestie w życiu, znaczy komiksy i gry. A to już nie w kaszę dmuchał.
- Nie każdy łapie. - Wzruszył ramionami, lecz nie dodał, że to tylko i wyłącznie ludzie uważani przez niego za czysty margines społeczny, banda debili i takich tam. Ach, i absolutnych frajerów, co było całkiem paradoksalne, zwłaszcza że dla reszty społeczeństwa to właśnie osobnicy jego pokoju byli odmieńcami i typowymi przegrywami.
Misery Blackwood. Okej, wypadałoby zapamiętać czy coś, więc pokiwał powoli głową, jakby za ten gest miał dostać medal. Nie kojarzył go ze szkoły ani nic, co jednak wcale nie znaczyło, że do niej nie chodził. Bo, no cóż, pewnie chodził, wyglądał na takiego bogatego dzieciaka - no i, na litość, łaził sobie ot tak z takimi cudami w torbie! - co to robi furorę w klasach dla tych lepszych uczniów. Czy raczej - bogatszych, po prostu.
Suicide Squad? Wydął wargi i potrząsnął łepetyną. Aż z wrażenia odłożył długopis na bok i przycisnął palce do nasady nosa.
- Weź mnie nie osłabiaj - westchnął z cierpiętniczą miną. - Jakie to było dno, to ja nawet nie. Co oni tam zrobili w ogóle z Jokerem? Jeeezu. - Kolejny męczeński jęk. - Słów mi szkoda. Jeśli ci się podobało, to weź się lepiej idź i totalnie zabij tym swoim nożem. - W tym wypadku prawie nie żartował, bo jeśli chodziło o jego ukochany, komiksowy świat, to bywał zabójczo i śmiertelnie poważny. To nie były przelewki. To nie był jakiś tam debilny sport czy cokolwiek, rany, rany.
Nawiasem mówiąc, był tak zafrasowany całą tą sytuacją, tworzeniem postaci, nadal szczątkowym szokiem, że nie do końca zwrócił uwagę na te wszystkie sztuczki z kostką. Chociaż istniało też poważne podejrzenie, że fakt ten zignorowałby, ewentualnie rzucił, żeby Misery tak sobie nie szpanował, bo po co. Ale tak teraz? No way.
Uniósł brwi minimalnie zdumiony.
- Czemu miałbym nie bywać? - zapytał, podnosząc ponownie długopis. - Czasami chodzę. Ale masa tam kretynów, gadają i rżą, jakby rozumu nie mieli.
Może i wyliczał pieniądze na komiksy, ale to pewnie tylko z tego względu, że rodzice nie znosili, gdy wydawał ich ciężko zarobiony hajs na takie durnoty. Bo gdy jednak jęczał o fundusze na cokolwiek innego, to byli w sumie prawie zadowoleni, jakby łudzili się, że Daniel chadza do tego kina z kimś, że ma tam jednak jakichś przyjaciół, że jednak nie jest takim totalnym odludkiem, za jakiego zwykle go mieli i nad którym wiecznie załamywali ręce.
Za to zarejestrował to zerknięcie na zegarek i sam, tak mimowolnie, spojrzał na swój. Zmarszczył trochę brwi, by wyjąć z kieszeni z telefon i z absolutnym brakiem zainteresowania zobaczyć, że już znalazła się tam wiadomość od ojca. No bo, Jezu, Daniel wychodzący z domu na okres dłuższy niż jakaś godzina? Ewenement na skalę przynajmniej światową. Zaczął wystukiwać wiadomość zwrotną z nietęgą miną.
- Ugh - mruknął ni to do siebie, ni to do kompana w grzesznym oddawaniu się urokom świata fantastycznego. - Człowiek raz nie wraca dłużej i już im odwala - dodał jeszcze, gdy wstukał to swoje marne Żyję, spokojnie. i schował magiczne pudełko do rozmów z powrotem do kieszeni. Wyciągnął ręce nad głowę i się przeciągnął. - Chyba nie będziemy tu grać, co? Trochę, powiem szczerze, słabo jest grać w kiblu w centrum handlowym, zaraz pewnie ktoś tu wpadnie, bo, no, tak jakby trochę przyblokowałeś te drzwi - zauważył, aczkolwiek trochę niechętnie, bo Misery chyba jednak nie był aż taki wielkim dupkiem i debilem, za jakiego wziął go na początku. No i ogarniał kluczowe kwestie w życiu, znaczy komiksy i gry. A to już nie w kaszę dmuchał.
Parsknął bezgłośnym śmiechem i zmrużył oczy, do tej pory w odpowiedzi otrzymywał tylko monosylaby i pomruki. Znaczy, że powoli osiągają w tej kwestii jako taki progres, albo dzieciak po prostu poszedł na consensus i stwierdził, że skoro łutem szczęścia nie zginął w tej dziurze, to mógł przynajmniej otworzyć twarz gdy się go o coś pytają.
— Well, jedyna rzecz jaka podobała mi się w Suicide Squad, to ścieżka dźwiękowa. Mów co chcesz, ale twenty one pilots odwaliło kawał dobrej roboty z tym sztandarowym kawałkiem. — Film filmem, Misery zawsze zwracał uwagę na muzykę. W tym wypadku nie miał na co narzekać, a to, co wytwórnia zmajstrowała przy Jokerze to sprawa insza.
Tak jak podejrzewał, Daniel był tak aspołeczny jak tylko było to możliwe. Sama jego postawa zdawała się odrzucać potencjalnych zainteresowanych znajomością z tym dzieciakiem na kilometr.
— Zamierzam jeszcze kupić kawę, więc zbieraj tyłek — westchnął cierpiętniczo, powoli rozprostowując nogi i zbierając grę do pudełka. Potem cała wystawka ze zlewu trafiła do torby, a zaraz za nią jego limitowana edycja D&D. Szatyn stukał coś lakonicznie w swoim telefonie, który przypominał mu z lekka aparaty sprzed dekady. Wyjątkowo nie podzielił się z nim na ten temat żadną uszczypliwą uwagą, zamiast tego otrzepał kamizelkę i sweter, przerzucił je przez przedramię i poprawił włosy w lustrze. Oczywiście okulary dawno już schował, nie było mowy aby wyszedł w ten sposób w przestrzeń publiczną. W jakiś sposób czuł się odprężony, śladowe ilości samospełnienia (jakkolwiek paskudnie to brzmi) mile łechtały jego nerdowską część duszy. A skoro o samospełnieniach mowa, wspomnienie o parapetówce u znajomych leniwie wypłynęło na wierzch. Był już spóźniony, ale bycie dzianym kutasem ma swoje przywileje.
— Mogę cię odwieźć, o ile nie mieszkasz na drugim końcu miasta.
Jednorazowy przejaw dobroci serca - tak gwoli udowodnienia sobie samemu, że jakiś podrygujący kawał mięcha w piersi posiadał. Umył dokładnie ręce, wolał nie myśleć ile bakterii zdążył zgarnąć podczas ich krótkiej sesji w publicznym kiblu.
Wreszcie przestał udawać, że tak szalenie interesują go własne dłonie i przelotnie zerknął na Daniela z bezczelnym, nieco koślawym uśmiechem na twarzy.
— Calm down, lamby. W przeciwieństwie do popularnej opinii, jeżdżę naprawdę bezpiecznie — zwrócił uwagę ochryple, nie mogąc darować sobie przypasowania mu kolejnego dziwnego przezwiska. Poklepał się po kieszeni z lewej strony, kluczyki zadzwoniły w odpowiedzi; oczywiście, że ludzie jego pokroju nie wracają do domu metrem czy autobusem. Nienawidził komunikacji miejskiej, stąd prawo jazdy zrobił od razu, gdy tylko nabył do tego prawo. A Crowley? Cóż. Misery szczerze wątpił, by Daniel miał samochód, lub może bardziej logicznie, zważywszy na jego wiek - z pewnością nie miał nawet kwalifikacji, by prowadzić pojazd inny niż dwuślad. Po ścieżce rowerowej.
— Well, jedyna rzecz jaka podobała mi się w Suicide Squad, to ścieżka dźwiękowa. Mów co chcesz, ale twenty one pilots odwaliło kawał dobrej roboty z tym sztandarowym kawałkiem. — Film filmem, Misery zawsze zwracał uwagę na muzykę. W tym wypadku nie miał na co narzekać, a to, co wytwórnia zmajstrowała przy Jokerze to sprawa insza.
Tak jak podejrzewał, Daniel był tak aspołeczny jak tylko było to możliwe. Sama jego postawa zdawała się odrzucać potencjalnych zainteresowanych znajomością z tym dzieciakiem na kilometr.
— Zamierzam jeszcze kupić kawę, więc zbieraj tyłek — westchnął cierpiętniczo, powoli rozprostowując nogi i zbierając grę do pudełka. Potem cała wystawka ze zlewu trafiła do torby, a zaraz za nią jego limitowana edycja D&D. Szatyn stukał coś lakonicznie w swoim telefonie, który przypominał mu z lekka aparaty sprzed dekady. Wyjątkowo nie podzielił się z nim na ten temat żadną uszczypliwą uwagą, zamiast tego otrzepał kamizelkę i sweter, przerzucił je przez przedramię i poprawił włosy w lustrze. Oczywiście okulary dawno już schował, nie było mowy aby wyszedł w ten sposób w przestrzeń publiczną. W jakiś sposób czuł się odprężony, śladowe ilości samospełnienia (jakkolwiek paskudnie to brzmi) mile łechtały jego nerdowską część duszy. A skoro o samospełnieniach mowa, wspomnienie o parapetówce u znajomych leniwie wypłynęło na wierzch. Był już spóźniony, ale bycie dzianym kutasem ma swoje przywileje.
— Mogę cię odwieźć, o ile nie mieszkasz na drugim końcu miasta.
Jednorazowy przejaw dobroci serca - tak gwoli udowodnienia sobie samemu, że jakiś podrygujący kawał mięcha w piersi posiadał. Umył dokładnie ręce, wolał nie myśleć ile bakterii zdążył zgarnąć podczas ich krótkiej sesji w publicznym kiblu.
Wreszcie przestał udawać, że tak szalenie interesują go własne dłonie i przelotnie zerknął na Daniela z bezczelnym, nieco koślawym uśmiechem na twarzy.
— Calm down, lamby. W przeciwieństwie do popularnej opinii, jeżdżę naprawdę bezpiecznie — zwrócił uwagę ochryple, nie mogąc darować sobie przypasowania mu kolejnego dziwnego przezwiska. Poklepał się po kieszeni z lewej strony, kluczyki zadzwoniły w odpowiedzi; oczywiście, że ludzie jego pokroju nie wracają do domu metrem czy autobusem. Nienawidził komunikacji miejskiej, stąd prawo jazdy zrobił od razu, gdy tylko nabył do tego prawo. A Crowley? Cóż. Misery szczerze wątpił, by Daniel miał samochód, lub może bardziej logicznie, zważywszy na jego wiek - z pewnością nie miał nawet kwalifikacji, by prowadzić pojazd inny niż dwuślad. Po ścieżce rowerowej.
Bez przesady.
Po prostu tego filmu nie był w stanie tak zwyczajnie opisać kilkoma słowami - choć o wiele bardziej adekwatne byłoby chyba wzniesienie oczu ku niebu i cisza, cholernie wymowna. No, ale już rzucił.
- No - mruknął tylko, ponownie rzucając lakonizmami na lewo i prawo. Umiejętności interpersonalne w jego przypadku nie były nazbyt dobrze rozwinięte.
Zakładając, rzecz jasna, że w przeciągu tych siedemnastu lat swego żywota rozwinął jakiekolwiek.
Skinął głową. Misery chciał sobie jeszcze kawusię wypić, na co wzruszył tylko ramionami. Podniósł się, grzecznie oddał kamizelkę, na której usadził swój kościsty tyłek. Westchnął jeszcze, bo - no rany - blondyn właśnie chował do torby przepickie wydanie najwspanialszej gry na świecie i prawie serce mu pękało, gdy tak sobie myślał, że oto jest koniec i nie ma już nic.
Bo nieszczególnie chciało mu się wierzyć, że kiedyś faktycznie zagrają.
A później padłą propozycja z sortu "nie do odrzucenia", więc Daniel tylko uniósł brwi.
- Nie chcę - oznajmił trochę tym faktem zaskoczony. Lecz poniewierać poczuł się trochę jak gbur, to poczuł się do odpowiedzialności, aby dodać jeszcze kilka słów. - Mam całkiem blisko, dzięki.
Mhm, pewnie, blisko. Najpierw dwadzieścia minut metrem, później autobusem i jeszcze pieszo dziesięć minut.
Lamby? Pomiędzy ciemnymi brwiami pojawiła się zmarszczka, lecz na żaden inny komentarz odnośnie tego przezwiska już się nie połasił. Przynajmniej w tamtej konkretnej chwili. Zarzucił plecak na ramiona - koniecznie oba, bo na jednym przecież było tak niewygodnie! - i jeszcze opadł na jedno kolano, żeby zawiązać sznurówkę u lewego trampka.
- Na pewno - mruknął z dołu, wieńcząc bucik kokardką. Bo kimże był, aby podważać czyjekolwiek kompetencje przy prowadzeniu pojazdów? Zwłaszcza że tu już mowa była o jakiejś tam popularnej opinii i Daniel przez chwilę zastanawiał się, czy może przypadkiem nie grał w tej łazience z jakimś pseudoaktorem czy czymś takim, bo brzmiało to totalnie tak, jakby społeczeństwo odmawiało mu umiejętności sterowania autem. No nic, wstał, otrzepał się i podszedł do drzwi, by zaraz szturchnąć stopą blokujący je obiekt. - Nie mnie to oceniać, a teraz weź tę drabinę.
Tyle lat jeżdżenia komunikacją miejską, że nie robiło mu to znaczącej różnicy. A zresztą, Misery pewnie totalnie jeździł jak typowy małolat, szybko i nieodpowiedzialnie czy coś, a Crwoley sądził, że uczestniczenie w wypadku to naprawdę ostatnia rzecz, na jaką miał wówczas ochotę.
Po prostu tego filmu nie był w stanie tak zwyczajnie opisać kilkoma słowami - choć o wiele bardziej adekwatne byłoby chyba wzniesienie oczu ku niebu i cisza, cholernie wymowna. No, ale już rzucił.
- No - mruknął tylko, ponownie rzucając lakonizmami na lewo i prawo. Umiejętności interpersonalne w jego przypadku nie były nazbyt dobrze rozwinięte.
Zakładając, rzecz jasna, że w przeciągu tych siedemnastu lat swego żywota rozwinął jakiekolwiek.
Skinął głową. Misery chciał sobie jeszcze kawusię wypić, na co wzruszył tylko ramionami. Podniósł się, grzecznie oddał kamizelkę, na której usadził swój kościsty tyłek. Westchnął jeszcze, bo - no rany - blondyn właśnie chował do torby przepickie wydanie najwspanialszej gry na świecie i prawie serce mu pękało, gdy tak sobie myślał, że oto jest koniec i nie ma już nic.
Bo nieszczególnie chciało mu się wierzyć, że kiedyś faktycznie zagrają.
A później padłą propozycja z sortu "nie do odrzucenia", więc Daniel tylko uniósł brwi.
- Nie chcę - oznajmił trochę tym faktem zaskoczony. Lecz poniewierać poczuł się trochę jak gbur, to poczuł się do odpowiedzialności, aby dodać jeszcze kilka słów. - Mam całkiem blisko, dzięki.
Mhm, pewnie, blisko. Najpierw dwadzieścia minut metrem, później autobusem i jeszcze pieszo dziesięć minut.
Lamby? Pomiędzy ciemnymi brwiami pojawiła się zmarszczka, lecz na żaden inny komentarz odnośnie tego przezwiska już się nie połasił. Przynajmniej w tamtej konkretnej chwili. Zarzucił plecak na ramiona - koniecznie oba, bo na jednym przecież było tak niewygodnie! - i jeszcze opadł na jedno kolano, żeby zawiązać sznurówkę u lewego trampka.
- Na pewno - mruknął z dołu, wieńcząc bucik kokardką. Bo kimże był, aby podważać czyjekolwiek kompetencje przy prowadzeniu pojazdów? Zwłaszcza że tu już mowa była o jakiejś tam popularnej opinii i Daniel przez chwilę zastanawiał się, czy może przypadkiem nie grał w tej łazience z jakimś pseudoaktorem czy czymś takim, bo brzmiało to totalnie tak, jakby społeczeństwo odmawiało mu umiejętności sterowania autem. No nic, wstał, otrzepał się i podszedł do drzwi, by zaraz szturchnąć stopą blokujący je obiekt. - Nie mnie to oceniać, a teraz weź tę drabinę.
Tyle lat jeżdżenia komunikacją miejską, że nie robiło mu to znaczącej różnicy. A zresztą, Misery pewnie totalnie jeździł jak typowy małolat, szybko i nieodpowiedzialnie czy coś, a Crwoley sądził, że uczestniczenie w wypadku to naprawdę ostatnia rzecz, na jaką miał wówczas ochotę.
Był co najmniej zaskoczony, gdy dzieciak mając do wyboru wątpliwe uroki podróży komunikacją miejską i wygodne wnętrze dobrze wyposażonego, nowego auta wskazał to pierwsze. Nie zdarzyło mu się jeszcze, by ktokolwiek odmówił mu gdy wychodził z propozycją podrzucenia czyjegoś tyłka z miejsca na miejsce.
— Jak sobie uważasz — mruknął bezwiednie, po czym bez większego wysiłku przesunął drabinę by udostępnić przejście. Wiedział, że Daniel uczęszcza do Riverdale; przynajmniej miał wrażenie, że widział go kilka razy przelotnie na korytarzu, gdy zbierał wciry od starszych uczniów za swój niewyparzony pysk.
Nie wnikał w jego sobotnie wieczorne plany, nie pytał również z jakiego powodu Crowley uparł się przy autobusach i metrze, ale jego strata. Jakkolwiek, Misery nie lubił, gdy mu się odmawiało - szczególnie, gdy wyjątkowo był uprzejmy.
— Z pewnością nie zaszkodziłoby ci, gdybyś raz na jakiś czas był mniej gburowaty — zauważył otwarcie, poprawiając mankiety i wychodząc na korytarz. Nie miał tu już żadnego interesu, w centrum trzymała go jedynie obietnica dobrej kawy i silna potrzeba ustalenia kiedy dokładnie będzie miał okazję podręczyć małego nerda o pełnowymiarową, porządną rozgrywkę z prawdziwego zdarzenia.
Przystanął przy wysepce Starbucksa, marudząc chwilę nad gatunkiem kawy i jej smakiem, by wreszcie wybrać tę, co do której miał największe zaufanie. Ciemna, kolumbijska i mocno palona z dodatkiem kardamonu.
Barista zerknął w pewnym momencie nieco poniżej jego barku, Misery nie od razu załapał o co mu chodziło. Zorientował się, że stojący u jego boku Daniel, stety-niestety, sprawia wrażenie, jakby przyszli tu razem. Nerwowo przeczesał palcami włosy na potylicy i zwilżył wargi końcem języka.
— I jakąś... damn. Kakao. Małe kakao, może być z czymś sezonowym.
Kasjer dobił targu i oddalił się zadowolony, bo właśnie zrobił interes życia. Blondyn za to skrzywił się kwaśno, mając już tylko nadzieję, że po drodze nie spotka z nim żadnego znajomego lub kogoś ze szkoły. Obrócił się w jego stronę i zagryzł wewnętrzną część policzka debatując nad czymś zapamiętale.
Nie miał pojęcia co mu odbiło, zazwyczaj ograniczał się do mniejszych lub większych złośliwości, a już uzewnętrznianie się przed kimkolwiek z jednego ze swoich dziwnych hobby... oh, taaak. Oczywiście, że miał ich więcej, i to na dodatek niektóre z nich były jeszcze bardziej ekscentryczne.
— So then, lamby. Boisz się wsiąść ze mną do samochodu? Tchórzysz? — kącik jego ust drgnął niepokojąco, od razu widać było, że Blackwood po prostu się droczy wiedziony swoimi utartymi przyzwyczajeniami. Daniel z całą swoją otoczką ciapowatości i kompletnego nieogarnięcia w życiu stanowił świetny target. Wisienką na torcie była jego brawura i absolutny brak pokory.
— Jak sobie uważasz — mruknął bezwiednie, po czym bez większego wysiłku przesunął drabinę by udostępnić przejście. Wiedział, że Daniel uczęszcza do Riverdale; przynajmniej miał wrażenie, że widział go kilka razy przelotnie na korytarzu, gdy zbierał wciry od starszych uczniów za swój niewyparzony pysk.
Nie wnikał w jego sobotnie wieczorne plany, nie pytał również z jakiego powodu Crowley uparł się przy autobusach i metrze, ale jego strata. Jakkolwiek, Misery nie lubił, gdy mu się odmawiało - szczególnie, gdy wyjątkowo był uprzejmy.
— Z pewnością nie zaszkodziłoby ci, gdybyś raz na jakiś czas był mniej gburowaty — zauważył otwarcie, poprawiając mankiety i wychodząc na korytarz. Nie miał tu już żadnego interesu, w centrum trzymała go jedynie obietnica dobrej kawy i silna potrzeba ustalenia kiedy dokładnie będzie miał okazję podręczyć małego nerda o pełnowymiarową, porządną rozgrywkę z prawdziwego zdarzenia.
Przystanął przy wysepce Starbucksa, marudząc chwilę nad gatunkiem kawy i jej smakiem, by wreszcie wybrać tę, co do której miał największe zaufanie. Ciemna, kolumbijska i mocno palona z dodatkiem kardamonu.
Barista zerknął w pewnym momencie nieco poniżej jego barku, Misery nie od razu załapał o co mu chodziło. Zorientował się, że stojący u jego boku Daniel, stety-niestety, sprawia wrażenie, jakby przyszli tu razem. Nerwowo przeczesał palcami włosy na potylicy i zwilżył wargi końcem języka.
— I jakąś... damn. Kakao. Małe kakao, może być z czymś sezonowym.
Kasjer dobił targu i oddalił się zadowolony, bo właśnie zrobił interes życia. Blondyn za to skrzywił się kwaśno, mając już tylko nadzieję, że po drodze nie spotka z nim żadnego znajomego lub kogoś ze szkoły. Obrócił się w jego stronę i zagryzł wewnętrzną część policzka debatując nad czymś zapamiętale.
Nie miał pojęcia co mu odbiło, zazwyczaj ograniczał się do mniejszych lub większych złośliwości, a już uzewnętrznianie się przed kimkolwiek z jednego ze swoich dziwnych hobby... oh, taaak. Oczywiście, że miał ich więcej, i to na dodatek niektóre z nich były jeszcze bardziej ekscentryczne.
— So then, lamby. Boisz się wsiąść ze mną do samochodu? Tchórzysz? — kącik jego ust drgnął niepokojąco, od razu widać było, że Blackwood po prostu się droczy wiedziony swoimi utartymi przyzwyczajeniami. Daniel z całą swoją otoczką ciapowatości i kompletnego nieogarnięcia w życiu stanowił świetny target. Wisienką na torcie była jego brawura i absolutny brak pokory.
Oczywiście, że musiał odmówić. Nawet nie z czystej miłości do podróż komunikacją miejską - czego przecież skrajnie nienawidził, bo był tam wiecznie cały tabun ludzi, a każdy jeden głupszy od następnego - a raczej z czystego przekonania, że po prostu nie i już, bo jest taki niezależny.
Gdzie Twoje stado kotów, Danielu, skoro jesteś taki samodzielny?
Oho. Ale zaraz zostało mu wytknięte coś, przez co zwyczajnie się zjeżył. Wzrok ponownie mógłby zabijać, gdyby tylko Misery miał dość przyzwoitości. Lecz, no cóż, najwyraźniej nie miał jej za grosz, bo niczego sobie z tego nie robił i bezczelnie wcale nie padł trupem pod naporem tego morderczego spojrzenia.
- Nie jestem gburowaty - warknął gburowato. Hipokryzja skrajna, panie profesorze. Mimo że akurat tego faktu był bardzo świadomy. Jakimś cudem docierało do niego, że był małym i bezczelnym gburkiem, dodatkowo zbyt pyskatym jak na swoją kondycję fizyczną i możliwości obrony. Jednocześnie niczego nie próbował z tym zrobić, bo wydawało mu się to wszystko całkiem na miejscu i totalnie było to w jego mniemaniu usprawiedliwione, zwłaszcza że ludzie byli głupi. Ot co. - A tobie nie zaszkodziłoby, gdybyś raz na jakiś czas nie był taki głupi.
Uuuu. Czy to był jakiś malutki atak? Oczywiście, że tak.
Ale wyszedł na korytarz zaraz za Księciem i nogi jakoś tak automatycznie pociągnęły go za nim, prawdziwa owieczka hasająca za psem pasterskim. Och, Starbucks. Przyglądał się ofercie przez chwilę, bo stwierdził, że w zasadzie sam by sobie wziął może kubek jakiejś gorącej czekolady na drogę czy tam coś takiego i absolutnie nie zwracał uwagi na kasjera. Bo i po co? Za to zaraz zabrał się za grzebanie w swoim plecaku w poszukiwaniu portfela.
Kakao. No dobra, mimo że wolałby już tę nieszczęsną czekoladę. Mówi się trudno, to też było słodkie. Ale gdy wreszcie odnalazł wśród rupieci małych i większych swoją zgubę, wyłuskał zeń gotówkę, żeby oddać ją właśnie odwracającemu się Blackwood'owi. Wiadomo, za napój. Przecież ani myślał, żeby mieć jakieś długi czy cokolwiek, więc teraz stał tak z wyciągniętą łapką.
- Niczego się nie boję - oznajmił zuchwale. Pewnie, z podniesionym czołem stawał naprzeciw członkom drużyn sportowych i nawet nie próbował przed nimi za bardzo uciekać, jedynie to bardzo głośno później na nich donosił. - Po prostu masz za małe staty w charyzmie.
Pokiwał przy okazji z uznaniem głową dla samego siebie, dla swojej niebywałej błyskotliwości i tak dalej.
Gdzie Twoje stado kotów, Danielu, skoro jesteś taki samodzielny?
Oho. Ale zaraz zostało mu wytknięte coś, przez co zwyczajnie się zjeżył. Wzrok ponownie mógłby zabijać, gdyby tylko Misery miał dość przyzwoitości. Lecz, no cóż, najwyraźniej nie miał jej za grosz, bo niczego sobie z tego nie robił i bezczelnie wcale nie padł trupem pod naporem tego morderczego spojrzenia.
- Nie jestem gburowaty - warknął gburowato. Hipokryzja skrajna, panie profesorze. Mimo że akurat tego faktu był bardzo świadomy. Jakimś cudem docierało do niego, że był małym i bezczelnym gburkiem, dodatkowo zbyt pyskatym jak na swoją kondycję fizyczną i możliwości obrony. Jednocześnie niczego nie próbował z tym zrobić, bo wydawało mu się to wszystko całkiem na miejscu i totalnie było to w jego mniemaniu usprawiedliwione, zwłaszcza że ludzie byli głupi. Ot co. - A tobie nie zaszkodziłoby, gdybyś raz na jakiś czas nie był taki głupi.
Uuuu. Czy to był jakiś malutki atak? Oczywiście, że tak.
Ale wyszedł na korytarz zaraz za Księciem i nogi jakoś tak automatycznie pociągnęły go za nim, prawdziwa owieczka hasająca za psem pasterskim. Och, Starbucks. Przyglądał się ofercie przez chwilę, bo stwierdził, że w zasadzie sam by sobie wziął może kubek jakiejś gorącej czekolady na drogę czy tam coś takiego i absolutnie nie zwracał uwagi na kasjera. Bo i po co? Za to zaraz zabrał się za grzebanie w swoim plecaku w poszukiwaniu portfela.
Kakao. No dobra, mimo że wolałby już tę nieszczęsną czekoladę. Mówi się trudno, to też było słodkie. Ale gdy wreszcie odnalazł wśród rupieci małych i większych swoją zgubę, wyłuskał zeń gotówkę, żeby oddać ją właśnie odwracającemu się Blackwood'owi. Wiadomo, za napój. Przecież ani myślał, żeby mieć jakieś długi czy cokolwiek, więc teraz stał tak z wyciągniętą łapką.
- Niczego się nie boję - oznajmił zuchwale. Pewnie, z podniesionym czołem stawał naprzeciw członkom drużyn sportowych i nawet nie próbował przed nimi za bardzo uciekać, jedynie to bardzo głośno później na nich donosił. - Po prostu masz za małe staty w charyzmie.
Pokiwał przy okazji z uznaniem głową dla samego siebie, dla swojej niebywałej błyskotliwości i tak dalej.
Widząc jak Daniel dokadnie odlicza sumę, pokręcił głową i zmarszczył brwi. Misery mógł być chujem - a czasami i w pełnym wzwodzie - ale był hojnym chujem. Kupno kakaa dla świeżo poznanego nerda nie stanowiło problemu, nie chciał od niego jego uzbieranych w pocie czoła na czarną godzinę drobniaków.
— Trzymaj sobie, będziesz miał chociaż na bilet. Skoro nie chcesz jechać ze mną — zaakcentował jadowicie ostatnią część, wciskając mu w rękę papierowy kubek. To było tak gwoli niezbyt udanej, danielowej szarży na jego staty w charyzmie.
O tej porze centrum handlowe z wolna pustoszało, jedynie ci, którzy przyszli zahaczyć o kino plątali się bez pomysłu w okolicach czwartego piętra. Blackwood nie spodziewa się, że spędzili w łazience aż tyle czasu; i to w sposób zupełnie pozbawiony podtekstu.
— Ile ty masz w ogóle lat? Chyba więcej niż szesnaście, co? — Miał przynajmniej taką nadzieję, wolałby nie zostać złapanym z kimś, kto o tej porze nie miał prawa bujać się po ulicy. Nie zauważył nigdzie ani żadnego szkolnego emblematu ani mundurka, więc nie potrafił ocenić do której placówki czy klasy Crowley w ogóle należy. To nieco komplikowało sprawy, chciał z nim przecież zagrać w niedalekiej przyszłości. I właśnie w tym momencie Daniel umarł w butach; "Niczego się nie boję".
— Niczego? — blondyn zatrzymał się, zaszedł mu drogę i obrócił się do chłopaka przodem, obserwując go leniwie spod półprzymkniętych dziwną manierą oczu. Wydawał irytujący dźwięk za każdym razem gdy pił przez słomkę, aczkolwiek to była jeszcze kwestia małej problematyki, bo uśmiech, którym Misery tak szczodrze obdarzył sugerował, że przyszło mu coś do głowy.
— Więc skoro jesteś taki odważny, z pewnością nie zabraknie cię w weekend na wypadzie pod namioty do starej części lasu, prawda?
Mało kto zapuszczał się w te rejony. Nawet lokalna żuleria trzymała się z daleka, a to z powodu licznych zaginięć w tym rejonie i zwyczajnej dzikości terenu - zwierzęta od czasu do czasu podchodziły pod same domostwa. A on, jak to tradycja nakazywała, co roku o tej samej porze biwakował ze znajomymi właśnie w tym miejscu.
— Trzymaj sobie, będziesz miał chociaż na bilet. Skoro nie chcesz jechać ze mną — zaakcentował jadowicie ostatnią część, wciskając mu w rękę papierowy kubek. To było tak gwoli niezbyt udanej, danielowej szarży na jego staty w charyzmie.
O tej porze centrum handlowe z wolna pustoszało, jedynie ci, którzy przyszli zahaczyć o kino plątali się bez pomysłu w okolicach czwartego piętra. Blackwood nie spodziewa się, że spędzili w łazience aż tyle czasu; i to w sposób zupełnie pozbawiony podtekstu.
— Ile ty masz w ogóle lat? Chyba więcej niż szesnaście, co? — Miał przynajmniej taką nadzieję, wolałby nie zostać złapanym z kimś, kto o tej porze nie miał prawa bujać się po ulicy. Nie zauważył nigdzie ani żadnego szkolnego emblematu ani mundurka, więc nie potrafił ocenić do której placówki czy klasy Crowley w ogóle należy. To nieco komplikowało sprawy, chciał z nim przecież zagrać w niedalekiej przyszłości. I właśnie w tym momencie Daniel umarł w butach; "Niczego się nie boję".
— Niczego? — blondyn zatrzymał się, zaszedł mu drogę i obrócił się do chłopaka przodem, obserwując go leniwie spod półprzymkniętych dziwną manierą oczu. Wydawał irytujący dźwięk za każdym razem gdy pił przez słomkę, aczkolwiek to była jeszcze kwestia małej problematyki, bo uśmiech, którym Misery tak szczodrze obdarzył sugerował, że przyszło mu coś do głowy.
— Więc skoro jesteś taki odważny, z pewnością nie zabraknie cię w weekend na wypadzie pod namioty do starej części lasu, prawda?
Mało kto zapuszczał się w te rejony. Nawet lokalna żuleria trzymała się z daleka, a to z powodu licznych zaginięć w tym rejonie i zwyczajnej dzikości terenu - zwierzęta od czasu do czasu podchodziły pod same domostwa. A on, jak to tradycja nakazywała, co roku o tej samej porze biwakował ze znajomymi właśnie w tym miejscu.
Trzymaj sobie, będziesz miał chociaż na bilet.
Że coooo?
Chwila ciszy, mina raczej kogoś, kto totalnie nie zrozumiał przekazu, a dopiero po chwili komunikat jednak do niego dotarł. Jasne, może i nie rzucał hajsem na lewo i prawo, ale poczuł się tą wypowiedzą personalnie dotknięty. Zmrużył ślepia i nadal twardo wyciągał dłoń z gotówką. No cholera.
- Podziękuję raczej - warknął tonem, którego temperatura z pewnością sięgała zera absolutnego. Rozsierdziło go to wewnątrz na tyle, że aż zapomniał być niegrzeczny i nie dorzucił do tego właściwie żadnych mało przychylnych epitetów. Ale kubek i tak wziął.
Było już całkiem późno. Ugh, powinien wracać do domu czy coś, jeszcze naprawdę rodzice byliby w stanie pomyśleć, że coś się jednak stało. W końcu nie wychodził z domu. Kolegów raczej nie miał i takie tam.
- Siedemnaście - mruknął. Co jednak wcale nie znaczyło, że mógł się szlajać o tej porze gdziekolwiek. w jego własnej opinii nie powinien. I nie bardzo chciał. Dlatego planował zawinąć swoje kakao i zaraz po tym siebie. Prosto na przystanek!
Czy zabrakłoby mu odwagi? Prychnął lekceważąco, lecz zanim odpowiedział, napił się swojego kakaa. Nerd udobruchany. Słodkości na horyzoncie, kubki smakowe w siódmym niebie.
- Nie - odparł, unosząc głowę wyżej. Dumniej. - Ale chęci pewnie tak. Niech moc będzie z tobą czy coś.
I się odwrócił, coby zaraz ruszyć nieśpiesznie w kierunku wyjścia. Bo co mu będzie zawracał głowę jakimiś kretyńskimi wyjazdami cholera wie gdzie i po co. Zwłaszcza do miejsc, gdzie pewnie nie ma wifi i zasięgu.
Że coooo?
Chwila ciszy, mina raczej kogoś, kto totalnie nie zrozumiał przekazu, a dopiero po chwili komunikat jednak do niego dotarł. Jasne, może i nie rzucał hajsem na lewo i prawo, ale poczuł się tą wypowiedzą personalnie dotknięty. Zmrużył ślepia i nadal twardo wyciągał dłoń z gotówką. No cholera.
- Podziękuję raczej - warknął tonem, którego temperatura z pewnością sięgała zera absolutnego. Rozsierdziło go to wewnątrz na tyle, że aż zapomniał być niegrzeczny i nie dorzucił do tego właściwie żadnych mało przychylnych epitetów. Ale kubek i tak wziął.
Było już całkiem późno. Ugh, powinien wracać do domu czy coś, jeszcze naprawdę rodzice byliby w stanie pomyśleć, że coś się jednak stało. W końcu nie wychodził z domu. Kolegów raczej nie miał i takie tam.
- Siedemnaście - mruknął. Co jednak wcale nie znaczyło, że mógł się szlajać o tej porze gdziekolwiek. w jego własnej opinii nie powinien. I nie bardzo chciał. Dlatego planował zawinąć swoje kakao i zaraz po tym siebie. Prosto na przystanek!
Czy zabrakłoby mu odwagi? Prychnął lekceważąco, lecz zanim odpowiedział, napił się swojego kakaa. Nerd udobruchany. Słodkości na horyzoncie, kubki smakowe w siódmym niebie.
- Nie - odparł, unosząc głowę wyżej. Dumniej. - Ale chęci pewnie tak. Niech moc będzie z tobą czy coś.
I się odwrócił, coby zaraz ruszyć nieśpiesznie w kierunku wyjścia. Bo co mu będzie zawracał głowę jakimiś kretyńskimi wyjazdami cholera wie gdzie i po co. Zwłaszcza do miejsc, gdzie pewnie nie ma wifi i zasięgu.
Upór z jakim Daniel usiłował manifestować swoją niezależność sprawiał, że Misery jeszcze zacieklej testował jego granice. Był człowiekiem, który bez wahania dźgnąłby śpiącego warana z komodo prosto w oko, tylko po to by przekonać się jak bardzo jest jadowity.
— Nie ma za co, DC.
Brunet nie wyglądał na osobę wybiegającą wieczorami dalej, jak do kuchni we własnym domu, na dodatek jego rodzice albo trzymali go wyjątkowo krótko, albo Crowley przebywający poza swoim pokojem był czymś niespotykanym.
Wyjście z Centrum Handlowego zatarasowała jakaś grupka młodszych uczennic w towarzystwie miejscowych Love Boyów, na co blondyn zacmokał z irytacją. Nadawali jeden przez drugiego na ultratonach, pieprząc głupoty o sprawach tak nieistotnych, że już europejska poezja okresu wczesnego baroku zdawała mu się mieć więcej sensu.
— Jak ja nienawidzę. Tych. Cholernych. Imbecylów. Całe, kurwa, przejście — cedził przez zęby, gdy tracąc resztki cierpliwości rozsunął śmiesznie poubieranych chłopaczków na bok, torując przejście. Naturalnie nie zamierzał robić żadnej burdy, więc na tym cała sprawa się skończyła, a grupka dzieciaków wróciła do dysput na temat obecnych przecen. Nie to, żeby Misery był aspołeczny; od czasu do czasu aktywność interpersonalną musiał sobie dokładnie dozować.
— Oh, Lamby... czyli spotkamy się na kempingu? — Zerknął nań przelotnie, upijając trochę kawy i unosząc brew z rozbawieniem. Pan "Na-rzęsach-stanę" pod namiotami, bez wi-fi, zasięgu i swojej technologii. Worth it.
— Nie ma za co, DC.
Brunet nie wyglądał na osobę wybiegającą wieczorami dalej, jak do kuchni we własnym domu, na dodatek jego rodzice albo trzymali go wyjątkowo krótko, albo Crowley przebywający poza swoim pokojem był czymś niespotykanym.
Wyjście z Centrum Handlowego zatarasowała jakaś grupka młodszych uczennic w towarzystwie miejscowych Love Boyów, na co blondyn zacmokał z irytacją. Nadawali jeden przez drugiego na ultratonach, pieprząc głupoty o sprawach tak nieistotnych, że już europejska poezja okresu wczesnego baroku zdawała mu się mieć więcej sensu.
— Jak ja nienawidzę. Tych. Cholernych. Imbecylów. Całe, kurwa, przejście — cedził przez zęby, gdy tracąc resztki cierpliwości rozsunął śmiesznie poubieranych chłopaczków na bok, torując przejście. Naturalnie nie zamierzał robić żadnej burdy, więc na tym cała sprawa się skończyła, a grupka dzieciaków wróciła do dysput na temat obecnych przecen. Nie to, żeby Misery był aspołeczny; od czasu do czasu aktywność interpersonalną musiał sobie dokładnie dozować.
— Oh, Lamby... czyli spotkamy się na kempingu? — Zerknął nań przelotnie, upijając trochę kawy i unosząc brew z rozbawieniem. Pan "Na-rzęsach-stanę" pod namiotami, bez wi-fi, zasięgu i swojej technologii. Worth it.
- Weź te głupie pieniądze! - Aż uniósł głos z tej swojej biednej, chomiczej irytacji. Minimalnie. Teoretycznie powinien po prostu wzruszyć ramionami, zgodzić się i mieć to gdzieś. Ale nie. Musiał się wykłócać, upierać i warkotać jak mały i bardzo rozzłoszczony szczeniak.
Drzwi zatarasowane. Coś w nim jęknęło ze zgrozą, bo już sobie wyobrażał, że będzie musiał przepchnąć się, a to znaczyło tylko jedno - musiałby ich, fuj, dotknąć, o zgrozo. Ale jednak wcale nie musiał tego robić, bo Misery świetnie sobie z tym poradził i jeszcze, taki drobny bonus, ślicznie zrobił pośród nich przejście, z czego Daniel ochoczo skorzystał.
- Ja ogólnie nienawidzę imbecylów. Nie tylko tych - mruknął, idąc niemal krok w krok za Blackwood'em. Bo przecież u niego ta słodka nienawiść tyczyła się do całego świata i okolic, nie była tak ograniczona, by skupiać się na jednej konkretnej grupie ludzi. Byłoby zbyt monotonnie. A że był przy okazji aspołecznym dziwakiem, to... cóż. Bywa.
Pewnie też dlatego uniósł brwi, gdy padły kolejne słowa o tej całej wycieczce. Chwila, chwila...!
- Nie powiedziałem, ze jadę - parsknął. Bo tak bez kompa? Telefonu? Jezuuu.
... ale z drugiej strony pewnie ten buc pomyślałby, że faktycznie się boi. Ugh. Upierdliwe jak cholera!
Drzwi zatarasowane. Coś w nim jęknęło ze zgrozą, bo już sobie wyobrażał, że będzie musiał przepchnąć się, a to znaczyło tylko jedno - musiałby ich, fuj, dotknąć, o zgrozo. Ale jednak wcale nie musiał tego robić, bo Misery świetnie sobie z tym poradził i jeszcze, taki drobny bonus, ślicznie zrobił pośród nich przejście, z czego Daniel ochoczo skorzystał.
- Ja ogólnie nienawidzę imbecylów. Nie tylko tych - mruknął, idąc niemal krok w krok za Blackwood'em. Bo przecież u niego ta słodka nienawiść tyczyła się do całego świata i okolic, nie była tak ograniczona, by skupiać się na jednej konkretnej grupie ludzi. Byłoby zbyt monotonnie. A że był przy okazji aspołecznym dziwakiem, to... cóż. Bywa.
Pewnie też dlatego uniósł brwi, gdy padły kolejne słowa o tej całej wycieczce. Chwila, chwila...!
- Nie powiedziałem, ze jadę - parsknął. Bo tak bez kompa? Telefonu? Jezuuu.
... ale z drugiej strony pewnie ten buc pomyślałby, że faktycznie się boi. Ugh. Upierdliwe jak cholera!
Ta galeria bywała pusta chyba tylko po zamknięciu. Na upartego nawet wtedy ktoś chciałby się dostać do środka. Gwar, jaki panował w ogromnym budynku, mieszał się z muzyką puszczaną w głośnikach. Kakofonia dźwięków, mnogość języków, krzyki i śmiechy ludzi w koło. Drzwi rozsunęły się kolejny raz, wpuszczając białowłosą kobietę do środka. Jej błękitne oczy przesunęły się po tłumie klientów, leniwie kroczących alejami galerii. Z ust wydobyło się ciche westchnięcie, po czym Arda ruszyła pewnie przed siebie, nie dbając o to, czy kogoś potrąci czy nie. Swoje kroki skierowała od razu do windy, by wjechać na piętro z gastronomią. Czuła, że jeżeli przed zakupami nie przyswoi wystarczającej dawki kofeiny to źle się to skończy. Pomijając fakt, że od rana była na nogach załatwiając sprawy gabinetowe ojca, jak i uczelniane, dopiero teraz miała czas stricte dla siebie i zamierzała go dobrze wykorzystać. A przede wszystkim - nie nerwowo.
Wyszła z windy, wymijając grupkę uczniów, którzy nie potrafili się zdecydować czy iść do Burger Kinga czy też do KFC. Skrzywiła się mimowolnie, wyobrażając sobie fast foody wydawane taśmowo na plastikowych tacach, które wcześniej leżały głęboko zamrożone przez pół roku gdzieś na dnie chłodni. Przedarła się przez strefę kiepskich knajp, aż dotarła do Starbucksa. Stanęła w kolejce, starając się nie zwracać uwagi na rozmowy w koło niej. Niemalże czuła oddech na swojej szyi chłopaka za nią, który widocznie myślał, że im bardziej przytuli się do klienta przed nim, tym szybciej dojdzie do lady. Błękitne oczy zmrużyły się niebezpiecznie, kiedy odwróciła się po którymś szturchnięciu w kierunku obcego, a brew powędrowała w górę. Chłopak chyba zrozumiał aluzję, bo burknął pod nosem Sorry, cofając się o krok. Arda nie odpowiedziała, kierując się od lady, gdzie zamówiła wreszcie swój napój. Zapłaciła kartą, podała swoje imię i odsunęła się od zbiorowiska, cierpliwie oczekując na swój kubek. Niecałe trzy minuty później usłyszała swoje imię, więc szybko odebrała zamówienie, odchodząc od tego całego chaosu. Zjechała schodami na piętro niżej, kierując się do sklepu, gdzie względnie powinien być spokój. Butik, który lubiła, miał nieco za wysokie ceny dla typowego uczniaka czy mieszkańca, więc tłumów nikt się tam nigdy nie spodziewał. Dodając jeszcze spora przestrzeń i bardzo kulturalną kadrę pracowników, zakupy tam były wręcz przyjemnością. Młoda Rovere przeszła przez bramki, witana przez młodą kobietę. Odpowiedziała skinieniem głowy, kierując się do działu damskiego i leniwie rozglądając się za czymś ciekawym.
Wyszła z windy, wymijając grupkę uczniów, którzy nie potrafili się zdecydować czy iść do Burger Kinga czy też do KFC. Skrzywiła się mimowolnie, wyobrażając sobie fast foody wydawane taśmowo na plastikowych tacach, które wcześniej leżały głęboko zamrożone przez pół roku gdzieś na dnie chłodni. Przedarła się przez strefę kiepskich knajp, aż dotarła do Starbucksa. Stanęła w kolejce, starając się nie zwracać uwagi na rozmowy w koło niej. Niemalże czuła oddech na swojej szyi chłopaka za nią, który widocznie myślał, że im bardziej przytuli się do klienta przed nim, tym szybciej dojdzie do lady. Błękitne oczy zmrużyły się niebezpiecznie, kiedy odwróciła się po którymś szturchnięciu w kierunku obcego, a brew powędrowała w górę. Chłopak chyba zrozumiał aluzję, bo burknął pod nosem Sorry, cofając się o krok. Arda nie odpowiedziała, kierując się od lady, gdzie zamówiła wreszcie swój napój. Zapłaciła kartą, podała swoje imię i odsunęła się od zbiorowiska, cierpliwie oczekując na swój kubek. Niecałe trzy minuty później usłyszała swoje imię, więc szybko odebrała zamówienie, odchodząc od tego całego chaosu. Zjechała schodami na piętro niżej, kierując się do sklepu, gdzie względnie powinien być spokój. Butik, który lubiła, miał nieco za wysokie ceny dla typowego uczniaka czy mieszkańca, więc tłumów nikt się tam nigdy nie spodziewał. Dodając jeszcze spora przestrzeń i bardzo kulturalną kadrę pracowników, zakupy tam były wręcz przyjemnością. Młoda Rovere przeszła przez bramki, witana przez młodą kobietę. Odpowiedziała skinieniem głowy, kierując się do działu damskiego i leniwie rozglądając się za czymś ciekawym.
Oczywiście nie przyjął pieniędzy. I nie chodziło o to, że Misery chciał jakoby zrobić mu łaskę, pokazać kto stoi wyżej w hierarchii. Miał osobliwe podejście do tego typu spraw - uznawał zasadę, że skoro akurat ma pokaźną sumkę na koncie, może zrobić z tego dobry użytek i sprawić komuś przyjemność. Komuś, kto na ten przykład, odliczał drobniaki i rozważał, czy za kupno dodatkowego komiksu w księgarni stać go będzie na powrót do domu autobusem.
— Weź mnie nie denerwuj, zabierz mi to sprzed nosa — fuknął nerwowo, odsuwając wyciągniętą dłoń Daniela. Dla niego temat był zamknięty, w końcu to głupie kakao, a nie samochód sportowy.
Na zewnątrz przywitało ich chłodne jesienne powietrze, więc blondyn owinął się szalikiem i pogmerał w kieszeni za skórzanymi rękawiczkami. Nie było co prawda aż tak zimno, ale każdy kto znał go choć trochę wiedział, że ma małego hopla na punkcie własnych dłoni.
— Czyli tchórzysz, jak rozumiem? Spodziewałem się. Wiedziałem, że jesteś tylko małym, wyszczekanym ratlerkiem, bo gdy przychodzi co do czego... — urwał, uśmiechając się szeroko, asymetrycznie. Wbił w niego intensywne spojrzenie ciepłych, miodowych oczu i parsknął bezgłośnym śmiechem. Oczywiście, że go podpuszczał. Daniel był pyskaty, przypominał mu trochę nastroszonego bezpańskiego kota, co owszem, przyjdzie jak wyciągnąć jakiś smakołyk, ale przy okazji odgryzie ci rękę i wydrapie oczy.
Przystanął przy skrzyżowaniu, idąc prosto dotarłby na przystanek autobusowy Daniela, ale on zamierzał skręcić w lewo, do podziemnego miejskiego garażu, gdzie zostawił samochód. Miał jeszcze przed sobą co najmniej pół godziny drogi, mieszkał na obrzeżach i był za to naprawdę wdzięczny. Nienawidził miejskiego zgiełku, kiedy przychodziło do rewiru domowego, cenił sobie prywatność i poczucie swobody. Oczywiście, sprawy codzienne jak zakupy spożywcze czy wypad po gazetę do kiosku bywały upierdliwe mając na względzie odległości od każdego strategicznego punktu na mapie, no ale.
— Na pewno nie chcesz, żebym cię podwiózł? To żaden problem, a jest trochę późno.
Brzmiało to niemal jak troska. Jeśli już, to z pewnością niezamierzona, bo Misery nie miał w tym momencie takich intencji. Raczej myślał o tym, że Daniel byłby po prostu szybciej i wygodniej tam, gdzie sobie chciał być, a jemu osobiście wcale nie wadziło wykonanie tych paru dodatkowych kilometrów.
— Weź mnie nie denerwuj, zabierz mi to sprzed nosa — fuknął nerwowo, odsuwając wyciągniętą dłoń Daniela. Dla niego temat był zamknięty, w końcu to głupie kakao, a nie samochód sportowy.
Na zewnątrz przywitało ich chłodne jesienne powietrze, więc blondyn owinął się szalikiem i pogmerał w kieszeni za skórzanymi rękawiczkami. Nie było co prawda aż tak zimno, ale każdy kto znał go choć trochę wiedział, że ma małego hopla na punkcie własnych dłoni.
— Czyli tchórzysz, jak rozumiem? Spodziewałem się. Wiedziałem, że jesteś tylko małym, wyszczekanym ratlerkiem, bo gdy przychodzi co do czego... — urwał, uśmiechając się szeroko, asymetrycznie. Wbił w niego intensywne spojrzenie ciepłych, miodowych oczu i parsknął bezgłośnym śmiechem. Oczywiście, że go podpuszczał. Daniel był pyskaty, przypominał mu trochę nastroszonego bezpańskiego kota, co owszem, przyjdzie jak wyciągnąć jakiś smakołyk, ale przy okazji odgryzie ci rękę i wydrapie oczy.
Przystanął przy skrzyżowaniu, idąc prosto dotarłby na przystanek autobusowy Daniela, ale on zamierzał skręcić w lewo, do podziemnego miejskiego garażu, gdzie zostawił samochód. Miał jeszcze przed sobą co najmniej pół godziny drogi, mieszkał na obrzeżach i był za to naprawdę wdzięczny. Nienawidził miejskiego zgiełku, kiedy przychodziło do rewiru domowego, cenił sobie prywatność i poczucie swobody. Oczywiście, sprawy codzienne jak zakupy spożywcze czy wypad po gazetę do kiosku bywały upierdliwe mając na względzie odległości od każdego strategicznego punktu na mapie, no ale.
— Na pewno nie chcesz, żebym cię podwiózł? To żaden problem, a jest trochę późno.
Brzmiało to niemal jak troska. Jeśli już, to z pewnością niezamierzona, bo Misery nie miał w tym momencie takich intencji. Raczej myślał o tym, że Daniel byłby po prostu szybciej i wygodniej tam, gdzie sobie chciał być, a jemu osobiście wcale nie wadziło wykonanie tych paru dodatkowych kilometrów.
Centra handlowe nie należały do jego ulubionych miejsc – odwiedzał je raczej z konieczności niż z chęci spędzenia jakoś wolnego czasu lub spotkania się z grupą znajomych. Nigdy nie spędzał w nich więcej czasu niż było to konieczne i był jednym z tych klientów, którzy co jakiś czas mimowolnie zerkali na zegarek, by nie stać się ofiarami taniej zagrywki podobnych miejsc, w których czas zdawał się nie istnieć albo upływać znacznie wolniej.
Z rękami wciśniętymi w kieszenie kurtki, przekroczył drzwi wejściowe zatłoczonego centrum. Już wcześniej przez szklane drzwi dostrzegał masę przewijających się pasażem sylwetek, ale dopóki oddzielała ich ta cienka bariera, nie byli dla niego na tyle uciążliwi, co teraz. Za każdym razem, gdy tylko musiał się tu znaleźć, zaraz po wejściu musiał odsuwać od siebie chęć zrezygnowania z pomysłu zakupów i utonąć we wszechobecnym gwarze, wymijać ludzi przechadzających się od jednego sklepu do drugiego, bo przecież ta czarna bluzka na wystawie różni się od niemal identycznej bluzki w innym sklepie. Grimshaw miał to szczęście, że jego cel był jasno określony – to już kolejny raz, gdy został zaproszony na obiad bankietowy przez Deana, który najwidoczniej liczył na to, że tym samym zapewni swojemu bratankowi lepszy start w przyszłym życiu. Ciemnowłosy nie miał nic przeciwko takim okazjom, prawdopodobnie dlatego, że były znacznie spokojniejsze od głośnych imprez, a ludzie tam – mimo że czasem zdawali się aż nazbyt ciekawscy – dość szybko zaczynali skupiać się na własnych sprawach albo sprawach biznesowych, które bądź co bądź jego nie dotyczyły. Problemem był wyłącznie proces przygotowawczy, który wymagał od niego uzupełnienia swojej garderoby o bardziej oficjalne stroje, gdy te starsze były już nieco znoszone.
Wybór sklepu nie sprawił mu większego problemu, dlatego też od razu udał się do jednego z tych bardziej znanych, w których płaciło się nie tylko za markę, ale i jakość. Nie był zwolennikiem wyrzucania pieniędzy w błoto, ale jeśli miał wybierać między czymś tanim, co nie będzie nadawało się do użytku po kilku razach, a czymś porządniejszym, co oszczędzi mu przychodzenia tu przez długi czas, wybierał drugą opcję.
Przesunąwszy wzrokiem po jasno oświetlonym sklepie, po którym kręciło się tylko paru klientów, skierował swoje kroki w stronę męskiego działu, odpowiadając skinieniem głowy na kulturalne powitanie ekspedientki, nawet jeśli jej uśmiech był wyłącznie kupiony za ceny tutejszych produktów. Klient nasz pan.
Znalezienie czegoś, co go zainteresowało, nie było trudne, biorąc pod uwagę, że niemalże wszystkie ubrania były tu idealnie posegregowane, jakby nietknięte ręką niesfornych klientów, którym zdarzało się odwieszać rzeczy gdzie popadnie. Metalowe końcówki wieszaków zaszurały o srebrną rurkę, na której powieszono koszule, gdy Ryan zaczął je przeglądać. Skupiając się wyłącznie na tych czarnych, które mogły oszczędzić mu zakładania marynarki.
― Mogę w czymś pomóc? ― Spodziewał się, że koniec końców usłyszy tę formułkę, choć spojrzawszy na jedną ze sprzedawczyń nie wiedział, ile było w tym konieczności wykonywania pracy, a ile osobistej chęci podejścia do Jay'a. Już sam fakt, że tu był, sprawiał, że na pewno nie brakowało mu pieniędzy w portfelu, a biorąc pod uwagę, że dziewczyna skończyła wyłącznie za ladą mógł jasno świadczyć o jej celach.
― Szukam koszuli. Najlepiej czarnej. Rozmiar L ― podał jej dość rzeczowe informacje, nie chcąc wdawać się w jakieś zbędne dyskusje. Gdzieś podświadomie przeczuwał, że tego pożałuje, gdy pracownica zabrała się za wygrzebywanie różnych krojów i modeli koszul, które rozstawiła na postawionej przed przebieralniami kanapie, zabierając się za komentowanie każdej z nich. Jedna była prosta, jeszcze inna z wcięciem, które rzekomo „miało podkreślić jego dość smukłą sylwetkę”, jak oceniła, jeszcze inna miała bezsensowną naszywkę, a kolejna charakterystyczne guziki, które nikomu nie były potrzebne do szczęścia, a i jeszcze trafiła się satynowa, która w odczuciu chłopaka została przekreślona już na wstępie.
― Tak sobie myślę, że chyba mamy coś jeszcze. Proszę poczekać ― rzuciła, udając się do dalszej części sklepu i na chwilę pozostawiając ciemnowłosego sam na sam z wyłożonymi propozycjami.
Z rękami wciśniętymi w kieszenie kurtki, przekroczył drzwi wejściowe zatłoczonego centrum. Już wcześniej przez szklane drzwi dostrzegał masę przewijających się pasażem sylwetek, ale dopóki oddzielała ich ta cienka bariera, nie byli dla niego na tyle uciążliwi, co teraz. Za każdym razem, gdy tylko musiał się tu znaleźć, zaraz po wejściu musiał odsuwać od siebie chęć zrezygnowania z pomysłu zakupów i utonąć we wszechobecnym gwarze, wymijać ludzi przechadzających się od jednego sklepu do drugiego, bo przecież ta czarna bluzka na wystawie różni się od niemal identycznej bluzki w innym sklepie. Grimshaw miał to szczęście, że jego cel był jasno określony – to już kolejny raz, gdy został zaproszony na obiad bankietowy przez Deana, który najwidoczniej liczył na to, że tym samym zapewni swojemu bratankowi lepszy start w przyszłym życiu. Ciemnowłosy nie miał nic przeciwko takim okazjom, prawdopodobnie dlatego, że były znacznie spokojniejsze od głośnych imprez, a ludzie tam – mimo że czasem zdawali się aż nazbyt ciekawscy – dość szybko zaczynali skupiać się na własnych sprawach albo sprawach biznesowych, które bądź co bądź jego nie dotyczyły. Problemem był wyłącznie proces przygotowawczy, który wymagał od niego uzupełnienia swojej garderoby o bardziej oficjalne stroje, gdy te starsze były już nieco znoszone.
Wybór sklepu nie sprawił mu większego problemu, dlatego też od razu udał się do jednego z tych bardziej znanych, w których płaciło się nie tylko za markę, ale i jakość. Nie był zwolennikiem wyrzucania pieniędzy w błoto, ale jeśli miał wybierać między czymś tanim, co nie będzie nadawało się do użytku po kilku razach, a czymś porządniejszym, co oszczędzi mu przychodzenia tu przez długi czas, wybierał drugą opcję.
Przesunąwszy wzrokiem po jasno oświetlonym sklepie, po którym kręciło się tylko paru klientów, skierował swoje kroki w stronę męskiego działu, odpowiadając skinieniem głowy na kulturalne powitanie ekspedientki, nawet jeśli jej uśmiech był wyłącznie kupiony za ceny tutejszych produktów. Klient nasz pan.
Znalezienie czegoś, co go zainteresowało, nie było trudne, biorąc pod uwagę, że niemalże wszystkie ubrania były tu idealnie posegregowane, jakby nietknięte ręką niesfornych klientów, którym zdarzało się odwieszać rzeczy gdzie popadnie. Metalowe końcówki wieszaków zaszurały o srebrną rurkę, na której powieszono koszule, gdy Ryan zaczął je przeglądać. Skupiając się wyłącznie na tych czarnych, które mogły oszczędzić mu zakładania marynarki.
― Mogę w czymś pomóc? ― Spodziewał się, że koniec końców usłyszy tę formułkę, choć spojrzawszy na jedną ze sprzedawczyń nie wiedział, ile było w tym konieczności wykonywania pracy, a ile osobistej chęci podejścia do Jay'a. Już sam fakt, że tu był, sprawiał, że na pewno nie brakowało mu pieniędzy w portfelu, a biorąc pod uwagę, że dziewczyna skończyła wyłącznie za ladą mógł jasno świadczyć o jej celach.
― Szukam koszuli. Najlepiej czarnej. Rozmiar L ― podał jej dość rzeczowe informacje, nie chcąc wdawać się w jakieś zbędne dyskusje. Gdzieś podświadomie przeczuwał, że tego pożałuje, gdy pracownica zabrała się za wygrzebywanie różnych krojów i modeli koszul, które rozstawiła na postawionej przed przebieralniami kanapie, zabierając się za komentowanie każdej z nich. Jedna była prosta, jeszcze inna z wcięciem, które rzekomo „miało podkreślić jego dość smukłą sylwetkę”, jak oceniła, jeszcze inna miała bezsensowną naszywkę, a kolejna charakterystyczne guziki, które nikomu nie były potrzebne do szczęścia, a i jeszcze trafiła się satynowa, która w odczuciu chłopaka została przekreślona już na wstępie.
― Tak sobie myślę, że chyba mamy coś jeszcze. Proszę poczekać ― rzuciła, udając się do dalszej części sklepu i na chwilę pozostawiając ciemnowłosego sam na sam z wyłożonymi propozycjami.
W sklepie panował przyjemny spokój, ludzie rozmawiali ze sobą po cichu, jakby obawiając się iż ktoś ich podsłucha, a muzyka z głośników była prawie niesłyszalna. Nie było tu irytujących piosenek z radia dla mas, a raczej przyjemna, chilloutowa muzyka. Arda kluczyła nieśpiesznie wśród wieszaków, mimo wszystko nic nie wpadło jej w oko. Ciężko było nawet stwierdzić, czy szukała czegoś konkretnego. Przyszła tutaj po nową sukienką, jak i dobrać buty do tego, acz na razie wyglądało, że wyjdzie z pustymi rękoma i pełnym kontem bankowym. Machnęła ręką, zbywając kolejną sprzedawczynię, która chciała jej pomóc. Już dawno przestała korzystać z usług pracownic sklepów, gdyż te były irytujące w każdej sekundzie. Próbowały opchnąć cokolwiek, zachwalając nawet największe dziadostwo. Ileż to razy musiała grzecznie (lub mniej grzecznie) ucinać dyskusję, wychodząc ze sklepu zniesmaczona. Nie potrzebowała mapy, żeby poruszać się po sklepie. Tym bardziej nie potrzebowała innych, którzy mieliby prowadzić ją za rączkę przez las ubrań.
Skręciła w kierunku półek z butami, w dłoni ciągle trzymając kubek z kawą. Przesunęła spojrzeniem po modelach wystawionych na widok, po czym skrzywiła się. Naprawdę miała dzisiaj pecha. Nie było tutaj nic, na czym zatrzymałaby spojrzenie na dłużej niż sekunda. Odwróciła się, zrezygnowana i z zaskoczeniem ujrzała znajomego chłopaka, który właśnie 'użerał' się z pomocą sklepową. Przystanęła, obserwując komiczną scenkę. O ile znała Ryana i o ile rozłożyła go na czynniki pierwsze, nie spodziewała się po nim tego, że wytrzyma maltretowanie obsługi. Dziewczyna przynosiła co chwilę inne koszule, każda tej samej barwy, aczkolwiek różnych fasonów. Aż szkoda było patrzeć na te jałowe starania, bo Arda oceniała każdy ciuch z pewnej odległości i żaden nie wpadł jej w oko. Ciężko było nawet sobie wyobrazić Ryan'a w którejkolwiek z tych koszul. Może nie znali się jak łyse konie, a po prawdziwe wątpliwe, by ktokolwiek znał go aż tak dobrze, aczkolwiek białowłosa miała w sobie tyle wyczucia i talentu do psychologii, iż dobrze wiedziała, że to niewypały. Mimo to nie podeszła do bruneta, kierując się po prostu do działu męskiego, gdzie ze spokojem zaczęła przeglądać męskie koszule. Pominęła wszystkie kolorowe, skupiając się na czerni. Przesuwała zgrabnie wieszaki, krótkimi spojrzeniami oceniając fason, wygląd i jakość. Prawda była taka, że mało co było na tyle eleganckie, a nie standardowe. Minęła się nawet z kobietą, która obsługiwała Ryan'a. Tamta trzymała w ręku jeszcze da wieszaki, na których wisiały jeszcze gorsze wybory. Arda uniosła nieco brew, komentując w ten sposób wybór, po czym wróciła do swoich poszukiwań. Chwilę później udało jej się znaleźć coś, co wyglądało elegancko, ale nie jak fircyk w zalotach. Uniosła koszulę wyżej, oceniając ją krytycznym spojrzeniem błękitnych oczu. Była typu fit slim, wystarczająco długa, by móc nosić ją na spodniach. Kołnierzyk nie był szerokości skrzydeł samolotu, a raczej typu sportowej elegancji. Mógł uniknąć krawata, a i tak wyglądałby dobrze. Mankiety nie było również wielkości Amazonki, a guziki były tego samego koloru co koszula, nie odcinały się mocno, a jednocześnie lekkie lakierowanie ich powierzchni sprawiało, że koszula nie była nudna i nie wyglądała jak zwykła bluzka. Sprawdziła metkę z rozmiarówką, po czym odwróciła się na obcasie, kierując w stronę przymierzalni. Pomocnica już wróciła do Jay'a, pokazując jej kiepskie, jak dla Ardy, wybory. Białowłosa bezczelnie więc wkroczyła, opierając się biodrem o kanapę, a na palcu miała zawieszony wieszak z koszulą:
- Spróbuj tę. - wcięła się w słowo kobiecie, unosząc brew, a akwamarynowe tęczówki przesunęły się z Ryan'a na sprzedawczynię. - Bawełna, rozmiar L, do marynarki i bez, podwójne szwy, wzmocniony kark. No i firma, która nie szyje w Chinach. - Skrótowy opis koszuli zawierał wystarczającą ilość informacji, by stwierdzić, że ktoś tutaj znał się na jakości.
Dopiero wtedy zerknęła na rzeczy leżące na kanapie, a widząc tę grupę losowości, Arda uniosła kącik ust w górę. Od byle jakiego materiału, przez kiepskie szycie, aż po coś, co w ogóle nie powinno znaleźć się na wieszaku.
- W satynie spocisz się jak szczur. Ta wygląda jak z bazaru, ta jest za krótka. Zaś ta obok ma guziki, które nie będą trzymać i materiał się rozsunie. A ta pierwsza jak do grobu. - Ktokolwiek ją pytał o zdanie? Cóż, nie. Ale nie mogła się powstrzymać. To naprawdę było niewarte swojej ceny. - Twój wybór. - dodała, spokojnie opierając się o kanapę i spoglądając znów na znajomego.
Skręciła w kierunku półek z butami, w dłoni ciągle trzymając kubek z kawą. Przesunęła spojrzeniem po modelach wystawionych na widok, po czym skrzywiła się. Naprawdę miała dzisiaj pecha. Nie było tutaj nic, na czym zatrzymałaby spojrzenie na dłużej niż sekunda. Odwróciła się, zrezygnowana i z zaskoczeniem ujrzała znajomego chłopaka, który właśnie 'użerał' się z pomocą sklepową. Przystanęła, obserwując komiczną scenkę. O ile znała Ryana i o ile rozłożyła go na czynniki pierwsze, nie spodziewała się po nim tego, że wytrzyma maltretowanie obsługi. Dziewczyna przynosiła co chwilę inne koszule, każda tej samej barwy, aczkolwiek różnych fasonów. Aż szkoda było patrzeć na te jałowe starania, bo Arda oceniała każdy ciuch z pewnej odległości i żaden nie wpadł jej w oko. Ciężko było nawet sobie wyobrazić Ryan'a w którejkolwiek z tych koszul. Może nie znali się jak łyse konie, a po prawdziwe wątpliwe, by ktokolwiek znał go aż tak dobrze, aczkolwiek białowłosa miała w sobie tyle wyczucia i talentu do psychologii, iż dobrze wiedziała, że to niewypały. Mimo to nie podeszła do bruneta, kierując się po prostu do działu męskiego, gdzie ze spokojem zaczęła przeglądać męskie koszule. Pominęła wszystkie kolorowe, skupiając się na czerni. Przesuwała zgrabnie wieszaki, krótkimi spojrzeniami oceniając fason, wygląd i jakość. Prawda była taka, że mało co było na tyle eleganckie, a nie standardowe. Minęła się nawet z kobietą, która obsługiwała Ryan'a. Tamta trzymała w ręku jeszcze da wieszaki, na których wisiały jeszcze gorsze wybory. Arda uniosła nieco brew, komentując w ten sposób wybór, po czym wróciła do swoich poszukiwań. Chwilę później udało jej się znaleźć coś, co wyglądało elegancko, ale nie jak fircyk w zalotach. Uniosła koszulę wyżej, oceniając ją krytycznym spojrzeniem błękitnych oczu. Była typu fit slim, wystarczająco długa, by móc nosić ją na spodniach. Kołnierzyk nie był szerokości skrzydeł samolotu, a raczej typu sportowej elegancji. Mógł uniknąć krawata, a i tak wyglądałby dobrze. Mankiety nie było również wielkości Amazonki, a guziki były tego samego koloru co koszula, nie odcinały się mocno, a jednocześnie lekkie lakierowanie ich powierzchni sprawiało, że koszula nie była nudna i nie wyglądała jak zwykła bluzka. Sprawdziła metkę z rozmiarówką, po czym odwróciła się na obcasie, kierując w stronę przymierzalni. Pomocnica już wróciła do Jay'a, pokazując jej kiepskie, jak dla Ardy, wybory. Białowłosa bezczelnie więc wkroczyła, opierając się biodrem o kanapę, a na palcu miała zawieszony wieszak z koszulą:
- Spróbuj tę. - wcięła się w słowo kobiecie, unosząc brew, a akwamarynowe tęczówki przesunęły się z Ryan'a na sprzedawczynię. - Bawełna, rozmiar L, do marynarki i bez, podwójne szwy, wzmocniony kark. No i firma, która nie szyje w Chinach. - Skrótowy opis koszuli zawierał wystarczającą ilość informacji, by stwierdzić, że ktoś tutaj znał się na jakości.
Dopiero wtedy zerknęła na rzeczy leżące na kanapie, a widząc tę grupę losowości, Arda uniosła kącik ust w górę. Od byle jakiego materiału, przez kiepskie szycie, aż po coś, co w ogóle nie powinno znaleźć się na wieszaku.
- W satynie spocisz się jak szczur. Ta wygląda jak z bazaru, ta jest za krótka. Zaś ta obok ma guziki, które nie będą trzymać i materiał się rozsunie. A ta pierwsza jak do grobu. - Ktokolwiek ją pytał o zdanie? Cóż, nie. Ale nie mogła się powstrzymać. To naprawdę było niewarte swojej ceny. - Twój wybór. - dodała, spokojnie opierając się o kanapę i spoglądając znów na znajomego.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach