▲▼
Nie pierwszy i nie ostatni raz zostawał po godzinach. I choć była to wyłącznie praca dorywcza, która nie była mu nawet jakoś szczególnie potrzebna w życiu, nie zamierzał z niej rezygnować. Maioris siedział przy jego nodze idealnie wyprostowany, a sterczące uszy wyraźnie wskazywały na wzmożoną czujność, gdy raz po raz wodził wzrokiem pomiędzy zebranymi ludźmi.
— Świetnie ci idzie Violet, spróbuj jeszcze raz. Przejdź się z nią kilkanaście metrów, każ jej usiąść, powiedz wyraźnie 'zostań', cofnij się nie odrywając od niej wzroku. Niech utrzyma swoją pozycję przez kilka sekund, przywołaj ją i daj smakołyk — polecił spokojnie obserwując zmagania młodej dziewczyny, która z wyraźną determinacją wypisaną na twarzy poprowadziła swojego labradora w odpowiednie miejsce, wykonując jego zadanie krok po kroku. Jej suczka Laila wyraźnie miała jednak inne plany. Zaledwie po trzech sekundach siedzenia, gdy jej ogon latał na wszystkie strony jak szalony, zerwała się do biegu na swoją panią, która jęknęła z wyraźną rezygnacją.
— Laila! Zostań, mówię!
— Spokojnie, dacie radę. Postaraj się powtarzać z nią tę samą czynność co najmniej kilka razy dziennie. Z początku może cię ignorować, będzie ci się wydawało że sytuacja jest beznadziejna, ale w końcu cię posłucha — kolejne minuty upływały na przeróżnych komendach, bieganiu za pupilami i poradach, które miały im pomóc w poradzeniu sobie z niesfornymi pupilami. W końcu wszyscy zaczęli podchodzić do niego kolejno, podając mu rękę na pożegnanie. Żegnał się z każdym z osobna, zarówno z człowiekiem, jak i jego psem, zatrzymując wzrok na wyraźnie speszonej Violet. Dziewczyna kręciła się na wszystkie strony, wyraźnie nie mogąc zdecydować czy powinna wypowiedzieć na głos słowa, które ciążyły jej na języku.
Oho.
Znowu.
Wątpię, by kiedykolwiek miało się to skończyć.
— P-panie Black?
— Tak, Violet? — uprzejmy uśmiech wyrysował się na jego twarzy, mimo że w środku targnęło nim nie tylko niewyobrażalne znudzenie, ale i irytacja. Nawet jeśli kiedyś podobne sytuacje były czymś na porządku dziennym i sprawiały mu nie lada przyjemność, od dłuższego czasu - gdy udało mu się w końcu odpowiednio uporządkować własne uczucia - stały się wyłącznie ciężarem.
— Zastanawiałam się c-czy nie chciałby pan może... ze mną... znaczy... czy nie chciałby może pan czasem gdzieś ze mną wyjść! — wyrzuciła z siebie na jednym tchu, zaraz zaciskając dłonie na smyczy i spuszczając wzrok na własne buty. Laila zaszczękała kilkakrotnie, by zwrócić na siebie uwagę swojej zestresowanej właścicielki.
Zróbmy to łagodnie. To tylko dziecko.
Postąpił kilka kroków w jej stronę i położył dłoń na jej włosach, mierzwiąc je w krótkim odruchu.
— Niestety już się z kimś spotykam. Tej osobie bardzo nie podobałoby się, gdybym wychodził z innymi na spotkania o podwójnym znaczeniu — zażartował, zaraz zabierając rękę. Dziewczyna zaczerwieniła się niczym piwonia, kręcąc intensywnie na boki głową.
— Oczywiście! J-ja przepraszam nie wiedziałam. Proszę... znaczy ja... proszę pozdrowić swoją dziewczynę! Do widzenia! — przyglądał się z pewną fascynacją jak dziewczyna po wyrzuceniu z siebie kilkunastu słów które niemalże zlały się w jeden wyraz, pomknęła przez park ze swoim labradorem. Odetchnął cicho z ulgą. Przynajmniej nie należała do męczącego typu, który zawracałby mu dupę przez kolejnych trzydzieści minut, przekonując że bycie dziewczyną na jedną noc całkowicie im pasuje.
— Chodźmy Maioris — cmoknął na owczarka robiącego za jego perfekcyjnego pomocnika. Część parku przeznaczona na treningi wyraźnie opustoszała, do tego stopnia że ciężko było mu namierzyć nawet pojedynczą personę z psem. Zdawał sobie sprawę, że po drugiej jego stronie sytuacja rysowała się zupełnie inaczej. Zwierzęta na szkoleniu musiały być oddzielone od innych, na wypadek gdyby coś niespodziewanie strzeliło im do łba.
— Meow.
Zatrzymał się w miejscu w ułamek sekundy. Nieśmiałe, przestraszone miauknięcie zwróciło na siebie jego uwagę błyskawicznie. Rozejrzał się wokół wyraźnie próbując zlokalizować jego źródło, lecz niezależnie od własnych starań, niczego nie dostrzegał. Ściągnął brwi w wyraźnym niezrozumieniu.
Przesłyszałem się?
— Meow.
Ten sam dźwięk, utwierdził go w przekonaniu że słyszał aż nazbyt dobrze. Podszedł kontrolnie do pobliskiego drzewa z rosnącymi wokół nieco krzewami, szukając jakichkolwiek szeleszczących gałęzi. Miauczenie było na tyle wysokie, by zasługiwało na miano pisku. Kocięta porzucane o tej porze roku w parkach nie były niczym nowym.
Dopiero trzeci dźwięk uświadomił mu, że od początku patrzył w złym kierunku. Podniósł wzrok ku górze, wpatrując się w trzęsące się na gałęzi rude kocię. Zbyt wysoko, by mógł dosięgnąć go ręką. Obok niego leżały dwa identyczne, drobne futrzaki o najeżonej sierści. Jeden był idealnie czarny, drugi biały w rude łaty.
— Jak się tam znalazłyście u licha? — zapytał pod nosem, wyraźnie zaskoczonym tonem, ściągając z ramienia torbę którą rzucił na ziemię, zaraz zwracając się w stronę owczarka — Siad, Maioris. Pilnuj.
Podciągnął nieznacznie rękawy kurtki, by nijak mu nie przeszkadzały i podskoczył w górę, łapiąc się najniższej, grubej gałęzi. Zaparł się butem o pień i podciągnął do góry, opierając bezpiecznie kolano na zimnym, nieco mokrym drewnie. Mróz nieustannie kąsał go w odsłoniętą skórę, zmuszając do nieznacznego skrzywienia się, gdy ostra gałąź rozdarła grzbiet jego dłoni. Kilka kropli krwi momentalnie wypełniło zadrapanie, które kompletnie zignorował, wspinając się coraz wyżej. Aż w końcu znalazł się na tym samym poziomie co wyraźnie zmarźnięte, wynędzniałe zwierzęta. Jak długo musiały tu siedzieć.
— No już spokojnie. Chodźcie do mnie. Kici, kici — przywołał je krótko, wyciągając dłoń w ich kierunku. Dwa z nich obróciły się powoli w jego kierunku, podchodząc do jego ręki, obwąchując ją ostrożnie. Czekał cierpliwie, starając się nie skupiać na szczypiącym mrozie. Nawet ciepłe ubranie niewiele mu w tym momencie dawało. Zaparł się odpowiednio plecami o pień, upewniając że może się puścić obiema rękami nie narażając przy tym na upadek w dół i wziął najpierw jednego z kotów, a następnie drugiego. Trzeci pozostawał jednak w bezruchu. Zamknięte ślepia z początku zaszczepiły w nim wizję najgorszego, nim nie dostrzegł jak zwinięte w kłębek czarne futerko trzęsie się nieznacznie pod wpływem zimna, pociągając nosem.
— Cholera — wyglądało na to, że był zbyt zmarznięty by podejść do niego o własnych siłach. Mimo to spróbował przywołać go jeszcze raz. Bez skutku. Postawił ostrożnie nogę na sąsiedniej gałęzi, cały czas trzymając pozostałe dwa kociaki i przesunął się w ślimaczym tempie, by jak najbardziej zmniejszyć odległość. Musiał go zgarnąć. Jeszcze trochę...
Palce zacisnęły się na czarnym karku, gdy uniósł zakatarzonego, trzęsącego się kota w powietrze i przycisnął do siebie, ponownie opierając cały ciężar ciała na pniu, oddychając z ulgą. Teraz, gdy trzymał wszystkie trzy kocięta w rękach mógł...
...
Mamy problem.
Spojrzał w dół, mierząc zwierzęta wzrokiem. Było zbyt ślisko, by dał radę zejść o własnych siłach, korzystając wyłącznie z jednej ręki. Przeklął cicho pod nosem rozglądając się na boki. Nadal nie widział nikogo na horyzoncie. Nie zamierzał zresztą prosić o pomoc kogoś, kogo kompletnie nie znał. Duma dość skutecznie wchodziła mu pod tym względem w drogę.
Myśl, Mercury.
Spojrzał na zostawioną pod drzewem torbę, dopiero po krótkiej chwili czując nieznaczne olśnienie. Przełożył ostrożnie czarnego kota na lewą rękę i pogrzebał prawą w kieszeni spodni, wyciągając z niej telefon skostniałymi z zimna palcami. Wykręcił odpowiedni numer, modląc się by chłopak postanowił go posłusznie odebrać. Zamierzał zresztą dzwonić tak długo, aż w końcu odbierze.
— Paige... potrzebuję twojej pomocy. — powiedział gdy tylko udało mu się nawiązać połączenie, zawieszając chwilowo głos.
Nie wiedział jak długo siedział na tym drzewie. Z pewnością na tyle długo, by przestał odczuwać końcówki palców. Jak zawsze w podobnych sytuacjach czas dłużył się niemiłosiernie. Zamiast minut, miał wrażenie że upłynęły długie godziny, a chłopak w rzeczywistości wcale nie miał zamiaru się pojawić. Może miał po drodze jakiś wypadek? Albo zwyczajnie stwierdził, że nie ma czasu by marnować cenne minuty na Blacka. Czarnowidztwo zdawało się dodatkowo pogłębiać wraz z każdą kolejną minutą, zwłaszcza gdy skupiał wzrok na jednym z kotów w najgorszym stanie. Nigdy nie interesował się aż tak weterynarią, ciężko było mu więc określić czy w ogóle zdążył na czas. Opatulił je jedynie mocniej kurtką, by jakkolwiek zwiększyć dostarczaną temperaturę, cały czas rozglądając się na wszystkie strony, wypatrując jakiegokolwiek śladu nadchodzącego Paige'a.
W jego głowie zaczęła narastać irytacja.
Zapomniał o nas?
Może od początku nie zamierzał przyjść.
Układał cały konkretny scenariusz, według którego miał poinformować blondyna, co sądzi o podobnym czasie oczekiwania. Irytacja odbiła się zresztą na jego twarzy, która pod wpływem niskiem temperatury zaczęła tracić kolory. Wszystkie negatywne uczucia prysnęły jednak niczym bańka mydlana, gdy tylko wypatrywana przez niego sylwetka pojawiła się w końcu na horyzoncie. Zastąpiła ją niewobrażalna ulga.
Kąśliwa uwaga rzucona przez niego w stronę Blacka... miała sens. Zadziwiające, że panicz dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. Milczał przez chwilę, wyraźnie myśląc nad wypowiedzianymi słowami, nim w końcu wydał z siebie krótkie "hm".
— W każdej chwili mogły spaść — powiedział w końcu na własne usprawiedliwienie, zerkając na Maiorisa który przebierał łapami pod drzewem. Mimo to zamachał łagodnie ogonem, gdy został pogłaskany przez Alana. Przechylił pytająco łeb w bok, wyraźnie nie rozumiejąc zadanego mu pytania.
— Nie słuchaj go, Maioris. Nie mieszaj mu w głowie, zrujnujesz lata szkoleń — powiedział surowo w stronę Alana, dopiero po chwili wyginając usta w rozbawionym uśmiechu. W końcu w rzeczywistości musiałby się nieźle postarać, by faktycznie osiągnąć podobny efekt. Maioris był najpojętniejszym i najinteligentniejszym z jego psów w kwestii tresury. Choć jak widać, ludzki język nadal pozostawał w dużej mierze poza jego zasięgiem. Wpatrywał się na wdrapującego na górę blondyna, nie odzywając nawet słowem, gdy poczuł klepnięcie w zmarznięte udo. Jedynie pojedyncze mrówki przebiegły bo jego nodze w górę i w dół. Zdecydowanie nie był przyzwyczajony do tak długiego bezruchu na mrozie.
"Dobra, po kolei."
— Tylko ostrożnie — ostrzegł go na wszelki wypadek, przesuwając odpowiednio koty, by móc mu podać jednego z nich. Był niezwykle spokojny i wyglądał na najzdrowszego z całej trójki. Gdy zawisł w powietrzu pomiędzy Mercurym, a Alanem, zamachał jedynie bezradnie łapkami, wyraźnie nie wiedząc czego właściwie powinien się spodziewać. Nie był w końcu przyzwyczajony do podobnego przekazu na drzewie. Choć może wręcz przeciwnie? Może ktoś dużo wcześniej celowo włożył trójkę kociąt na drzewo, by zwyczajnie na nim zamarzły, by pozbyć się kłopotu?
Sama podobna myśl budziła w nim agresję.
W takich chwilach miał nieodpartą ochotę wydania grubych tysięcy dolarów, by założyć w takich miejscach monitoring, który sprawiłby że ludzie zastanowią się trzy razy przed podjęciem tak idiotycznej decyzji.
Bądź po prostu zaczną wyrzucać je w lesie.
Wyłącznie twarz Paige'a pozwalała mu w tym momencie nie poddać się zdenerwowaniu. Jakby nie patrzeć to właśnie jego obecność zawsze działała kojąco na jego zszargane nerwy.
W pewnym sensie.
Przyłapał się bowiem na tym, że tak szybko, jak znalazł się tuż pod nim i dotknął jednej z jego nóg - przy czym sam Mercury zaraz dotknął palców jego dłoni własnymi, podając mu kota - targnęło nim nowe pragnienie. Wyjątkowo samolubne, mające na celu zwyczajnie postawienie wszystkich drobnych zwierzątek na gałęzi, by po prostu zeskoczyć na ziemię i przylgnąć do Alana całym ciałem, zupełnie jakby chciał odnowić utracony po czasie niewidzenia się zapach. Zresztą nie tylko to chodziło mu w tym momencie po głowie.
Przesuwał po nim uważnie wzrokiem, nieszczególnie przejmując się tym, czy chłopak w jakiś sposób zda sobie sprawę z tego jak na niego patrzy. Grunt, że nadal powstrzymywał własne samolubne zachcianki, trzymając koty przy piersi, pocierając zakatarzonego dłonią, by jakkolwiek dodatkowo rozgrzać zmarznięte ciałko.
First topic message reminder :
PRACOWNICY
Zgłoś się do pracy!
Mercury Kyan Black
Treser Psów
Cyrille de Montmorency-Bouteville
Wyprowadzający Psy
Położony w najwyższym punkcie Vancouver park pełen pięknych widoków na Północny Brzeg, miasto czy nawet góry. Pomimo niemal ośmiokrotnie mniejszego rozmiaru względem Stanley, "Królowej" nie można odmówić pewnego rodzaju uroku. Chociażby ze względu na ogromne drzewo wiśniowe, kwitnące co wiosnę, zdobiąc parkowe tereny swoimi bladoróżowymi, kwiatowymi płatkami, piękny Ogród Quarry - notabene będący popularnym miejscem na zorganizowanie ślubu - jak i również "Tańczące Wody", czyli innymi słowy zjawiskowa fontanna. Oprócz tego na drodze napotkać można także figury z brązu, różany ogród i - głównie wiosną i latem - artystów malarzy, którzy postanawiają urządzać sobie plenery czy publiczne wystawy.
W parku znajduje się specjalna strefa, w której właściciele swoich psich pupili mogą bez problemu odpiąć ich smycz.
W parku znajduje się specjalna strefa, w której właściciele swoich psich pupili mogą bez problemu odpiąć ich smycz.
Próbowała latać.
Pozwolił sobie nawet na krótkie wygięcie ust w uśmiechu, nim jednak potrząsnął głową. Co za żart, naprawdę. W jego głowie już zaczynała kiełkować bezmyślnie błyskotliwa ptasia uwaga, lecz stłamsił ciągoty do wyrzucenia jej z siebie momentalnie - nie sądził, aby była na miejscu.
Pomijając już fakt, że wówczas powziął sobie za priorytet coś zgoła innego - jak choćby pomoc nieznajomej w podniesieniu się z ziemi. Fakt, potknęła się wprawdzie o jego nogi, lecz absolutnie nie z jego winy, przecież powinna patrzeć, gdzie biegnie. Tym samym uznał, że nie jest jej zbyt wiele winny - o ile w ogóle cokolwiek. To że teraz łaskawie zechciał podać jej dłoń, by wspomóc proces wstania, było jedynie niewątpliwym aktem jego miłosierdzia.
Rzecz jasna, jeśli akurat miał ku temu ochotę.
A nie oszukujmy się - rzadko taka go nachodziła, był skończonym egoistą.
Jego lewa brew drgnęła lekko, gdy dłoń została zignorowana.
- Tak sądzę - stwierdził tylko, prostując się. Oczywiście, że nosił przy sobie takie rzeczy. Zawsze. No bo... błagam. Wyciągnął zamkniętą jeszcze szczelnie paczkę, by rozerwać ją szybkim, prostym ruchem. Ludzie się gapili wprawdzie, lecz Alistair nie zwrócił na to najmniejszej nawet uwagi, dopóki młoda kobieta nie zwróciła się bezpośrednio do nich. Nieco zaskoczony tym, że nieumyślnie wystawili sztukę na parkowej alejce, rozejrzał się pobieżnie, nim ponownie nachylił się nad nieszczęsną, niedoszłą ptaszyną. - W kwestii lotu... musisz zdecydowanie dopracować lądowania - rzucił całkiem poważnie, jak gdyby była to rzecz absolutnie normalna. I wyciągnął po raz kolejny w jej stronę dłoń, lecz tym razem uzbrojoną w paczkę chusteczek.
Pozwolił sobie nawet na krótkie wygięcie ust w uśmiechu, nim jednak potrząsnął głową. Co za żart, naprawdę. W jego głowie już zaczynała kiełkować bezmyślnie błyskotliwa ptasia uwaga, lecz stłamsił ciągoty do wyrzucenia jej z siebie momentalnie - nie sądził, aby była na miejscu.
Pomijając już fakt, że wówczas powziął sobie za priorytet coś zgoła innego - jak choćby pomoc nieznajomej w podniesieniu się z ziemi. Fakt, potknęła się wprawdzie o jego nogi, lecz absolutnie nie z jego winy, przecież powinna patrzeć, gdzie biegnie. Tym samym uznał, że nie jest jej zbyt wiele winny - o ile w ogóle cokolwiek. To że teraz łaskawie zechciał podać jej dłoń, by wspomóc proces wstania, było jedynie niewątpliwym aktem jego miłosierdzia.
Rzecz jasna, jeśli akurat miał ku temu ochotę.
A nie oszukujmy się - rzadko taka go nachodziła, był skończonym egoistą.
Jego lewa brew drgnęła lekko, gdy dłoń została zignorowana.
- Tak sądzę - stwierdził tylko, prostując się. Oczywiście, że nosił przy sobie takie rzeczy. Zawsze. No bo... błagam. Wyciągnął zamkniętą jeszcze szczelnie paczkę, by rozerwać ją szybkim, prostym ruchem. Ludzie się gapili wprawdzie, lecz Alistair nie zwrócił na to najmniejszej nawet uwagi, dopóki młoda kobieta nie zwróciła się bezpośrednio do nich. Nieco zaskoczony tym, że nieumyślnie wystawili sztukę na parkowej alejce, rozejrzał się pobieżnie, nim ponownie nachylił się nad nieszczęsną, niedoszłą ptaszyną. - W kwestii lotu... musisz zdecydowanie dopracować lądowania - rzucił całkiem poważnie, jak gdyby była to rzecz absolutnie normalna. I wyciągnął po raz kolejny w jej stronę dłoń, lecz tym razem uzbrojoną w paczkę chusteczek.
Miał chusteczkę! Jedna z lepszych wiadomości dnia dzisiejszego. Ta gorsza to pewnie strupki, które znikną dopiero za parę dni, ale na szczęście ma przerwę i nie musi się pokazywać na czerwonym dywanie. Oskar poczeka!
- Dziękuję! - ujęła paczkę z uśmiechem wdzięczności, po czym wyciągnęła jedną chusteczkę i zaczęła wycierać swoje dłonie. Czasem syknęła jak wąż, kiedy mniejszy kamyczek przesunął się w ranie. Na szczęście wszystkie udało jej się wyciągnąć. Zużyty materiał wywaliła do najbliższego kosza, który znajdował się obok mężczyzny, a kolejną ogarnęła wygląd własnych kolan. Czasami żałowała, że nie są z metalową wstawką, uniknęła by nieprzyjemności po upadku. No cóż, cyborgiem nie zostanie, przynajmniej nie w tym stuleciu. W następnym będzie duchem z ambicjami na straszaka ery.
Znowu odpływasz...
Enya spojrzała na chłopaka, po czym chwyciła go za nadgarstek i podniosła się. Zachwiała się nieco do tyłu, ale ostatecznie stanęła spokojnie o własnych siłach. Nogi trochę piekły, ale nie przewidywała, aby za moment miały jej odpaść. Dobrze jest!
- Oddaję. - zwróciła mu niepełną paczkę z chusteczkami. Oczywiście na twarzy miała uśmiech, bo to jej znak rozpoznawczy. Nieco tylko brew jej drgnęła jak raczył jej zwrócić uwagę odnośnie kiepskiego lądowania. Skrzyżowała ręce na piersi, aby zerknął na niego figlarnie spod króciutkiej grzywki.
- Dobrze, że pana spotkałam, panie pilocie! Bo widzi pan... Chyba nie zdążył pan do końca podwozia zwinąć. - mowa tutaj była o jego wyciągniętych nogach.
- To realne zagrożenie dla innych pasjonatów lotnictwa. - czyli dla kogoś takiego jak ona. Oczywiście powinna zwracać uwagę na przeszkody znajdujące się na trasie, ale zdarza jej się zwyczajnie zagapić. Nader często właściwie.
- Dziękuję! - ujęła paczkę z uśmiechem wdzięczności, po czym wyciągnęła jedną chusteczkę i zaczęła wycierać swoje dłonie. Czasem syknęła jak wąż, kiedy mniejszy kamyczek przesunął się w ranie. Na szczęście wszystkie udało jej się wyciągnąć. Zużyty materiał wywaliła do najbliższego kosza, który znajdował się obok mężczyzny, a kolejną ogarnęła wygląd własnych kolan. Czasami żałowała, że nie są z metalową wstawką, uniknęła by nieprzyjemności po upadku. No cóż, cyborgiem nie zostanie, przynajmniej nie w tym stuleciu. W następnym będzie duchem z ambicjami na straszaka ery.
Znowu odpływasz...
Enya spojrzała na chłopaka, po czym chwyciła go za nadgarstek i podniosła się. Zachwiała się nieco do tyłu, ale ostatecznie stanęła spokojnie o własnych siłach. Nogi trochę piekły, ale nie przewidywała, aby za moment miały jej odpaść. Dobrze jest!
- Oddaję. - zwróciła mu niepełną paczkę z chusteczkami. Oczywiście na twarzy miała uśmiech, bo to jej znak rozpoznawczy. Nieco tylko brew jej drgnęła jak raczył jej zwrócić uwagę odnośnie kiepskiego lądowania. Skrzyżowała ręce na piersi, aby zerknął na niego figlarnie spod króciutkiej grzywki.
- Dobrze, że pana spotkałam, panie pilocie! Bo widzi pan... Chyba nie zdążył pan do końca podwozia zwinąć. - mowa tutaj była o jego wyciągniętych nogach.
- To realne zagrożenie dla innych pasjonatów lotnictwa. - czyli dla kogoś takiego jak ona. Oczywiście powinna zwracać uwagę na przeszkody znajdujące się na trasie, ale zdarza jej się zwyczajnie zagapić. Nader często właściwie.
Avis szła spokojnie, a pies nie ustępował jej kroku. Co jakiś czas czarny owczarek niemiecki ciągnął smycz, aby zaraz zostać przywróconym do porządku. Dyscyplina była ważna, a zwierzę musiało wiedzieć kto jest alfą, a kto co najmniej betą. Ackerman rozmyślała, o sobie, o tym co w stosunku do siebie czuje, o całej tej maskaradzie, którą stworzyła. Nie czuła się dzisiaj bardziej męska lub też bardziej kobieca. Była po prostu Avis, zwykłą dziewczyną ze znikomą tożsamością płciową. Nie przeszkadzało jej to w zupełności, nawet lubiła ten stan. Jednakże jako Diane bądź Brandon czuła się równie sobą, co jako Avis. Była wdzięczna rodzicielom, którzy postanowili nadać jej takie, a nie inne imię. Brzmiało ono neutralnie. Ogólnie nigdy nie była traktowana jak typowa dziewczynka, za co — w głównej mierze matce — była wdzięczna. Jednakże Avis za bardzo się oddaliła od świata, co pies mógł wykorzystać przeciw niej. I co robił. Owczarek ciągnął Ackerman, zainteresowany nowym zapachem — prawdopodobnie suczki w rui. Chimera mlasnęła niezadowolona, a następnie przywołała psa do porządku. Kochała go, ale był strasznie niesforny. Ktoś jednak musiał, aby druga strona miała coś do roboty.
Wszystko jednak czasami musi się wymknąć spod kontroli, nawet tak idealny pies jak Atlas. Mknął wprost przed siebie, aż w końcu dotarł do jakiegoś chłopaka. Zaczął na niego szczekać i skakać przed nim, zadowolony z nowego towarzystwa. Na jak długo? To zależało tylko od Avis. Była wściekła na siebie, że dała się psisku wyrwać, ale cóż, zdaża się. Musiała teraz po prostu przeprosić ofiarę jej psa i upewnić się czy na pewno nie nabroił bardziej, niż było to dopuszczalne.
— Hej, nie spsocił nic? — Spojrzała na chłopaka i uśmiechnęła się, po chwili podnosząc smycz — Ej, Atlas, spokój. Przepraszam za niego, jest strasznie porywczym psem, a ja staram się go wytresować. Hmmm, kojarzę cię. Gabriel, nie?
Przyklęknęła przy psie i podrapała go za uchem. Ten się odwrócił i polizał ją po dłoni, a następnie pyskiem trącił nogę Gabriela, prawdopodobnie domagając się od niego pieszczot. Szczeknął na niego i zamerdał wesoło ogonem.
— Chyba ci nie odpuści tak łatwo. To nie ty wybierasz psa, to on wybiera ciebie — stwierdziła, krzyżując ręce na piersiach. — Śpiewasz, no nie? Z tego co słyszałam, masz niezły głos. I grasz na gitarze. Masz zamiar wiązać z tym przyszłość?
Może nie zawsze potrafiła złapać z kimś wspólny język, ale starała się. Lubiła ludzi i lubiła się dowiadywać czegoś o nich. To przynosiło jej jakąś satysfakcję, wręcz nakręcało do dalszych działań.
— Też śpiewam. Czymś poza tym się interesujesz, takimi psami na przykład. — Poklepała Atlasa po grzbiecie i go pogłaskała.
Lubiła zatapiać dłoń w tej długie sierści. Zwierzę jako jedyne było bezinteresowne i ją rozumiało. Z jakiegoś jednak powodu potrzebowała mężczyzn w swoim życiu, nad czym ubolewała, ale przyznawała się do tego. Na chwilę obecną jednak pies dawał jej wystarczającą rozrywkę, dbał o jej zdrowie — bo w końcu wychodziła z nim na spacery — i odprężał ją oraz pocieszał. Atlas był przekochany i czasami zmuszał Avis do interakcji międzyludzkich. Co było jej ostatnimi czasy niebywale potrzebne.
Wszystko jednak czasami musi się wymknąć spod kontroli, nawet tak idealny pies jak Atlas. Mknął wprost przed siebie, aż w końcu dotarł do jakiegoś chłopaka. Zaczął na niego szczekać i skakać przed nim, zadowolony z nowego towarzystwa. Na jak długo? To zależało tylko od Avis. Była wściekła na siebie, że dała się psisku wyrwać, ale cóż, zdaża się. Musiała teraz po prostu przeprosić ofiarę jej psa i upewnić się czy na pewno nie nabroił bardziej, niż było to dopuszczalne.
— Hej, nie spsocił nic? — Spojrzała na chłopaka i uśmiechnęła się, po chwili podnosząc smycz — Ej, Atlas, spokój. Przepraszam za niego, jest strasznie porywczym psem, a ja staram się go wytresować. Hmmm, kojarzę cię. Gabriel, nie?
Przyklęknęła przy psie i podrapała go za uchem. Ten się odwrócił i polizał ją po dłoni, a następnie pyskiem trącił nogę Gabriela, prawdopodobnie domagając się od niego pieszczot. Szczeknął na niego i zamerdał wesoło ogonem.
— Chyba ci nie odpuści tak łatwo. To nie ty wybierasz psa, to on wybiera ciebie — stwierdziła, krzyżując ręce na piersiach. — Śpiewasz, no nie? Z tego co słyszałam, masz niezły głos. I grasz na gitarze. Masz zamiar wiązać z tym przyszłość?
Może nie zawsze potrafiła złapać z kimś wspólny język, ale starała się. Lubiła ludzi i lubiła się dowiadywać czegoś o nich. To przynosiło jej jakąś satysfakcję, wręcz nakręcało do dalszych działań.
— Też śpiewam. Czymś poza tym się interesujesz, takimi psami na przykład. — Poklepała Atlasa po grzbiecie i go pogłaskała.
Lubiła zatapiać dłoń w tej długie sierści. Zwierzę jako jedyne było bezinteresowne i ją rozumiało. Z jakiegoś jednak powodu potrzebowała mężczyzn w swoim życiu, nad czym ubolewała, ale przyznawała się do tego. Na chwilę obecną jednak pies dawał jej wystarczającą rozrywkę, dbał o jej zdrowie — bo w końcu wychodziła z nim na spacery — i odprężał ją oraz pocieszał. Atlas był przekochany i czasami zmuszał Avis do interakcji międzyludzkich. Co było jej ostatnimi czasy niebywale potrzebne.
Całkiem fajny dzionek, naprawdę. Słoneczko grzeje praktycznie od rana, więc szkoda tracić pięknego dnia na siedzenie w domu. Trzeba wyjść z apartamentu, rozprostować nieco nóżki. Dotlenić swój umysł, a nuż akurat coś natchnie Gabriela i dostanie niesamowitego olśnienia, pomysłu na nową piosenkę. Zawsze warto próbować. Więc zgarnął swój standardowy zestaw, do mordeczki wsadził lizaka i wyruszył na podbój. Tym razem jego celem był park Queen Elizabeth. Przyjemne miejsce według niego. Co prawda, ludzi całkiem sporo tam przebywa. Niezależnie czy to właściciele psów, zakochane parki, czy po prostu samotnicy chcący się odciąć od zgiełku miasta. Ważne, że wciąż jest to wbrew pozorom miejsce dość spokojne, wyciszające. Umożliwiające siedzenie i kontemplowanie na temat swojego żywota. Czyli to co tygryski lubią najbardziej. Szczególnie te z duszą artystyczną, dla których pomimo charakteru ekstrawertyka, wciąż zalecane było odcięcie się od najbliższych na trochę. Wszystko po to, aby nie popaść w rutynę dnia codziennego i nabierać coraz to nowszych pomysłów. Musiał układać teksty piosenek, potem odpowiednio dobrać muzykę, aby wszystko się dobrze komponowało. Więc przysiadł sobie na ławce, kładąc swoje toboły tuż obok siebie. Z lizakiem w ustach, odchylił głowę do tyłu. Opierając uprzednio plecy o drewniane deski będące oparciem, mało wygodnym tak swoją drogą. Położył dłoń na nozdrzach, delikatnie masując te okolice dwoma palcami. Zmarszczył czoło i zaczął dumać. Tak po prostu. Można powiedzieć, że wyłączył się od otaczającego go świata. Nie zwracał uwagi na to co się dzieje wokół. Dopóki pies nie zaczął naskakiwać na niego. Tak, to zaatakowanie jego nogi przez czworonoga spowodowało ocknięcie się z letargu i zainteresowanie postacią zwierzaka. Bo przecież Gabs uwielbia takie maluchy. Momentalnie na jego twarzy wymalował się uśmiech, szczerzący śnieżnobiałe, równe ząbki. A ręka, która wcześniej spoczywała na nozdrzach od razu ruszyła w celu pogłaskania pieska.
- Żaden problem. Tak, Gabriel.
Kiwnął głową.
- Panna... Mhm? Wybacz, nie pamiętam.
Ops. No cóż, nie ma co go obwiniać za takie przeoczenie. Nie musiał znać wszystkich uczniów ze szkoły, a w szczególności nie orientował się wśród starszaków. A już na pewno w roczniku dwa lata starszym od niego. Bo tam rok to jeszcze pół biedy, bo kojarzył niektórych z powodu znajomości z Frey'em, ale tak to co? Przeważnie jest tak, że młodsi nie zawsze kojarzą starszych, a jak już to jedynie tych bardziej odstających od reszty. Avis raczej należała do szarych myszek, które niezbyt wychodziły przed szereg.
- Śpiewam, gram na kilku instrumentach. Człowiek orkiestra ze mnie.
W tym momencie, aż parsknął śmiechem, rly.
- Tak, wiążę z tym swoją przyszłość. Od małego się tym zajmuję, zawsze mówiono mi, że mam do tego talent, a poza tym. Kocham to robić, więc to chyba najważniejsze.
Od razu praktycznie odpowiedział na jej pytanie dotyczące tego czy właśnie muzyka jest czymś co go prowadzi przez życie. Nie kłamał, mówił samą prawdę. Sądził, że właśnie kariera muzyczna jest mu pisana, zresztą. Wiele osób tak twierdziło więc tym bardziej wkręcał się w ten świat, czasami aż za bardzo.
- Mój współlokator ma sześć psiaków, więc nie potrzebuję własnych. A ty? Śpiewasz, tak? Chcesz się kształcić w tym kierunku?
Od razu zahaczył o temat śpiewu, skoro sama o tym powiedziała. To dla niego normalka. Bo przecież coś już ich łączy. Warto się dowiedzieć nieco więcej. Może kiedyś będzie miał przyjemność jej posłuchać?
- Żaden problem. Tak, Gabriel.
Kiwnął głową.
- Panna... Mhm? Wybacz, nie pamiętam.
Ops. No cóż, nie ma co go obwiniać za takie przeoczenie. Nie musiał znać wszystkich uczniów ze szkoły, a w szczególności nie orientował się wśród starszaków. A już na pewno w roczniku dwa lata starszym od niego. Bo tam rok to jeszcze pół biedy, bo kojarzył niektórych z powodu znajomości z Frey'em, ale tak to co? Przeważnie jest tak, że młodsi nie zawsze kojarzą starszych, a jak już to jedynie tych bardziej odstających od reszty. Avis raczej należała do szarych myszek, które niezbyt wychodziły przed szereg.
- Śpiewam, gram na kilku instrumentach. Człowiek orkiestra ze mnie.
W tym momencie, aż parsknął śmiechem, rly.
- Tak, wiążę z tym swoją przyszłość. Od małego się tym zajmuję, zawsze mówiono mi, że mam do tego talent, a poza tym. Kocham to robić, więc to chyba najważniejsze.
Od razu praktycznie odpowiedział na jej pytanie dotyczące tego czy właśnie muzyka jest czymś co go prowadzi przez życie. Nie kłamał, mówił samą prawdę. Sądził, że właśnie kariera muzyczna jest mu pisana, zresztą. Wiele osób tak twierdziło więc tym bardziej wkręcał się w ten świat, czasami aż za bardzo.
- Mój współlokator ma sześć psiaków, więc nie potrzebuję własnych. A ty? Śpiewasz, tak? Chcesz się kształcić w tym kierunku?
Od razu zahaczył o temat śpiewu, skoro sama o tym powiedziała. To dla niego normalka. Bo przecież coś już ich łączy. Warto się dowiedzieć nieco więcej. Może kiedyś będzie miał przyjemność jej posłuchać?
Atlas był dosyć młodym psem, ale już był sporawy, a jeszcze nie był w pełni dorosły. Uwiódł Avis swym wyglądem, głównie tym aspektem, który sprawiał, że był strasznie podobny do wilka. Kochane było z niego psisko, doprawdy, tylko zachowywało się ono jakby cierpiało na ADHD. Ackerman niezbyt przepadała za niesubordynacją, ale zwierzęciu potrafiła bardziej odpuścić niżeli ludziom. Uśmiechnęła się, spostrzegając jak Gabriel głaszcze psa, a następnie — w końcu — postanowiła zasiąść obok rozmówcy, nie krępując się zupełnie.
— Avis. Avis Ackerman. — Gdy się przedstawiała czasami brzmiała nazbyt poważnie, na przykład w tej chwili.
To było wiadome, sama Chimera nie mogła na początku spamiętać nazwisk w swojej klasie, potem to było już dla niej proste i mogła się skupić na zbieraniu informacji o kolejnych to osobach. W ciągu ostatnich pięciu lat wyrobiła sobie pamięć, dzięki swojemu małemu „hobby”, które dla niektórych było z deczka straszne. No bo nagle ktoś umawia się z tobą na spotkanie i od razu kupuje na nie coś, co lubisz najbardziej na świecie. Dziwne i straszne zarazem.
Nie należała może do jakichś szczególnie rzucających się w oczy, po prostu skupiała się na pomocy uczniom, ale głównie na terenie szkoły. Poza nie była aż tak przyjemna, chociaż czasami siliła się na to, w szczególności, gdy się skrywała pod inną tożsamością. Dzisiaj też miała ten jeden z lepszych dni i po wypowiedzi sama się zaśmiała.
— No rzeczywiście, że też znajdujesz na to wszystko czas — rzekła dosyć wesoło, uśmiechają się. Jej lekko niski głos brzmiał całkiem przyjemnie, przynajmniej tak słyszała — Zawsze jest najważniejsze, to co kochasz.
Przynajmniej ona tak sądziła. Tak samo było z preferencjami, zawsze od partnerów słyszała, aby robiła to, na co miała ochotę. No może prawie zawsze. W całym życiu kierowała się tą zasadą, co jej ułatwiało przetrwanie w tym świecie. Przestała ją obchodzić opinia innych na jej temat już dawno temu. Jeśli już, to sama prosiła swoje autorytety o porady. Zaśmiała się, słysząc pierwsze zdanie jego wypowiedzi.
— Bądź co bądź, ja już jestem przywódczynią jego stada. Raczej będzie się domagał tylko pieszczot, ale kto wie. Ale często jest tak, że to zwierzęta wybierają nas, nie na odwrót. I zazdroszczę twojemu współlokatorowi. Zawsze chciałam być otoczona zwierzętami. — Na chwilę odpłynęła, przy okazji poszukując w głębi siebie odpowiedzi na pytanie, chociaż częściowo już odpowiedź znała — Śpiew jest raczej trzeciorzędny, tak jak to lubię, jednakże nie wiążę z nim szczególnych planów. Od kilku lat myślałam o tym, że właściwie mogłabym być prywatnym detektywem. Jednakże, to raczej pozostanie w sferze marzeń. Ale przyznam, że uwielbiam zdobywać informacje o innych, dużo można wywnioskować z samych profili na portalach społecznościowych, nawet z tych, które teoretycznie prawie nic nie mają. Ponoć też bym się nadawała do marketingu i to też dosyć mnie kręci. A jak nic z tego nie wyjdzie, to pozostanie mi taniec, chociaż szczerze nie zaprzeczam, że mogę wówczas trafić do klubu ze striptizem. — Zaśmiała się, przez co Atlas na chwilę skupił na niej uwagę, a potem wrócił do zaczepiania nogi Gabriela, którą sobie upodobał. Nigdy nie kryła się z tym, że by mogła trafić do takiego klubu i nie czuła się w żaden sposób skrępowana. — Dla ciebie mogłabym zrobić występ. — Chodziło jej oczywiście o śpiew, ale to jak Gabriel odbierze zależało tylko od niego.
W końcu dzięki dwuznacznościom też można się czegoś dowiedzieć o rozmówcy. Ona lubiła w ten sposób wyciągać z ludzi, to co mogło się w nich skrywać.
Atlas znudzony nogą Gaba, zajął się teraz Avis, co dziewczyna potraktowała oszczędnym głaskaniem. Bardziej wylewna dla swoich zwierząt była na osobności, wówczas nie można było jej odciągnąć od psiaków. W miejscach publicznych starała się ograniczać. Dwubarwne tęczówki z owczarka skierowała znowu to na Walsha.
— A coś oprócz muzyki cię interesuje? — zapytała zaciekawiona, na razie czując się dobrze w towarzystwie Gabriela. Było ono przyjemne i nie czuła się na razie, jakby przebywała z kimś głupim. Zresztą, chyba się powtarzała. Bywały dni, gdy miała krótką pamięć.
Dobrze się zapowiadało.
— Avis. Avis Ackerman. — Gdy się przedstawiała czasami brzmiała nazbyt poważnie, na przykład w tej chwili.
To było wiadome, sama Chimera nie mogła na początku spamiętać nazwisk w swojej klasie, potem to było już dla niej proste i mogła się skupić na zbieraniu informacji o kolejnych to osobach. W ciągu ostatnich pięciu lat wyrobiła sobie pamięć, dzięki swojemu małemu „hobby”, które dla niektórych było z deczka straszne. No bo nagle ktoś umawia się z tobą na spotkanie i od razu kupuje na nie coś, co lubisz najbardziej na świecie. Dziwne i straszne zarazem.
Nie należała może do jakichś szczególnie rzucających się w oczy, po prostu skupiała się na pomocy uczniom, ale głównie na terenie szkoły. Poza nie była aż tak przyjemna, chociaż czasami siliła się na to, w szczególności, gdy się skrywała pod inną tożsamością. Dzisiaj też miała ten jeden z lepszych dni i po wypowiedzi sama się zaśmiała.
— No rzeczywiście, że też znajdujesz na to wszystko czas — rzekła dosyć wesoło, uśmiechają się. Jej lekko niski głos brzmiał całkiem przyjemnie, przynajmniej tak słyszała — Zawsze jest najważniejsze, to co kochasz.
Przynajmniej ona tak sądziła. Tak samo było z preferencjami, zawsze od partnerów słyszała, aby robiła to, na co miała ochotę. No może prawie zawsze. W całym życiu kierowała się tą zasadą, co jej ułatwiało przetrwanie w tym świecie. Przestała ją obchodzić opinia innych na jej temat już dawno temu. Jeśli już, to sama prosiła swoje autorytety o porady. Zaśmiała się, słysząc pierwsze zdanie jego wypowiedzi.
— Bądź co bądź, ja już jestem przywódczynią jego stada. Raczej będzie się domagał tylko pieszczot, ale kto wie. Ale często jest tak, że to zwierzęta wybierają nas, nie na odwrót. I zazdroszczę twojemu współlokatorowi. Zawsze chciałam być otoczona zwierzętami. — Na chwilę odpłynęła, przy okazji poszukując w głębi siebie odpowiedzi na pytanie, chociaż częściowo już odpowiedź znała — Śpiew jest raczej trzeciorzędny, tak jak to lubię, jednakże nie wiążę z nim szczególnych planów. Od kilku lat myślałam o tym, że właściwie mogłabym być prywatnym detektywem. Jednakże, to raczej pozostanie w sferze marzeń. Ale przyznam, że uwielbiam zdobywać informacje o innych, dużo można wywnioskować z samych profili na portalach społecznościowych, nawet z tych, które teoretycznie prawie nic nie mają. Ponoć też bym się nadawała do marketingu i to też dosyć mnie kręci. A jak nic z tego nie wyjdzie, to pozostanie mi taniec, chociaż szczerze nie zaprzeczam, że mogę wówczas trafić do klubu ze striptizem. — Zaśmiała się, przez co Atlas na chwilę skupił na niej uwagę, a potem wrócił do zaczepiania nogi Gabriela, którą sobie upodobał. Nigdy nie kryła się z tym, że by mogła trafić do takiego klubu i nie czuła się w żaden sposób skrępowana. — Dla ciebie mogłabym zrobić występ. — Chodziło jej oczywiście o śpiew, ale to jak Gabriel odbierze zależało tylko od niego.
W końcu dzięki dwuznacznościom też można się czegoś dowiedzieć o rozmówcy. Ona lubiła w ten sposób wyciągać z ludzi, to co mogło się w nich skrywać.
Atlas znudzony nogą Gaba, zajął się teraz Avis, co dziewczyna potraktowała oszczędnym głaskaniem. Bardziej wylewna dla swoich zwierząt była na osobności, wówczas nie można było jej odciągnąć od psiaków. W miejscach publicznych starała się ograniczać. Dwubarwne tęczówki z owczarka skierowała znowu to na Walsha.
— A coś oprócz muzyki cię interesuje? — zapytała zaciekawiona, na razie czując się dobrze w towarzystwie Gabriela. Było ono przyjemne i nie czuła się na razie, jakby przebywała z kimś głupim. Zresztą, chyba się powtarzała. Bywały dni, gdy miała krótką pamięć.
Dobrze się zapowiadało.
Chester Ó Heachthinghearn
Fresh Blood Lost in the City
Re: Park Queen Elizabeth
Pon Kwi 03, 2017 6:42 pm
Pon Kwi 03, 2017 6:42 pm
Bycie Chesterem nie jest usłane różami na Ziemi, planecie, gdzie występuje fenomen schodów. Nawet w parku Queen Elizabeth.
W związku z tym, że nie zatroszczono się o jego cztery kółka wystarczająco ─ to znaczy zjazd był, tylko dla wózków dziecięcych ─ miał dylemat życiowy, czy używać swoich umiejętności rajdowca, które zdążył nabyć i ewentualnie poobijać sobie kościste cztery litery, czy też może znaleźć okrężną drogę. Jednakże opcja nr 2 pochłaniała stanowczo za dużo życia Heachthinghearnowi, a nie można mu tego odmówić, 20 lat to sędziwy wiek i powinien się spieszyć, nim śmierć zapuka mu do drzwi oklejonych plakatami drących mordę zespołów.
Stanął na krawędzi, spojrzał w dół, aż zakręciło mu się w głowie, mimo faktu, że od dalszej ścieżki dzieliło go zaledwie 6 nie takich małych schodów i pokonanie ich to żaden wyczyn. Bynajmniej nie dla osoby, która lubi sobie czasem poszybować na haju z okna z drugiego czy tam trzeciego piętra. Jednakowoż żołądek podchodzący pod gardło dał mu do zrozumienia, że ruszy się w przód i park stanie się zieleńszy niż na co dzień jest.
Rozpoczął zatem procedurę cofania, przygryzając wargę, będąc przekonanym, że gdzieś znajdzie się niestromy zjazd jemu pisany. Się przeliczył.
W związku z tym, że nie zatroszczono się o jego cztery kółka wystarczająco ─ to znaczy zjazd był, tylko dla wózków dziecięcych ─ miał dylemat życiowy, czy używać swoich umiejętności rajdowca, które zdążył nabyć i ewentualnie poobijać sobie kościste cztery litery, czy też może znaleźć okrężną drogę. Jednakże opcja nr 2 pochłaniała stanowczo za dużo życia Heachthinghearnowi, a nie można mu tego odmówić, 20 lat to sędziwy wiek i powinien się spieszyć, nim śmierć zapuka mu do drzwi oklejonych plakatami drących mordę zespołów.
Stanął na krawędzi, spojrzał w dół, aż zakręciło mu się w głowie, mimo faktu, że od dalszej ścieżki dzieliło go zaledwie 6 nie takich małych schodów i pokonanie ich to żaden wyczyn. Bynajmniej nie dla osoby, która lubi sobie czasem poszybować na haju z okna z drugiego czy tam trzeciego piętra. Jednakowoż żołądek podchodzący pod gardło dał mu do zrozumienia, że ruszy się w przód i park stanie się zieleńszy niż na co dzień jest.
Rozpoczął zatem procedurę cofania, przygryzając wargę, będąc przekonanym, że gdzieś znajdzie się niestromy zjazd jemu pisany. Się przeliczył.
Czasami nawet taki alergik jak Nowell musi się wybrać na spacer i odetchnąć świeżym, pełnym pyłków powietrzem. Po czym można rozpoznać to, że dziewczyna jest alergiczką? Najprawdopodobniej po tym, że co parę kroków w parku rozlega się kichnięcie, które odstrasza wszystkie ptaki z drzew. Tak, to chyba. Także Victoria zwiedzała park, a mimo zażywania leków na alergię, nadal płoszyła zwierzęta swoimi odgłosami. Właściwie nic nowego.
Moment, w którym dokonała zamachu na życie Chestera Dziwne Nazwisko, był bardzo prozaiczny. Podczas kolejnej fali kichana panienka Nowell zbliżała się do schodów. I to nie w byle jaki sposób, bo wręcz biegła. Biegnąc z zamkniętymi oczami, wpadła na wózek Chestera i go zepchnęła przez przypadek. No cóż, ten przynajmniej nie musiał się bawić w Schumachera. Nie skończył też tak źle jak Robert Kubica. Wszystko powinno być sprawne. Oprócz nóg, ale to chyba tak od początku.
— O kurwa... — Gdy takie słownictwo wyrywa się panience z wyższych sfer, to sytuacja musi być bardzo kiepsko. A w tej sytuacji było wręcz tragicznie.
Nie wiedziała co w tej chwili robić. Czy uciekać, czy może poszukać kogoś kto by podniósł to cacko i chłopaka pod tym cackiem. Na razie odważyła się na jedno...
— Chyba chciałeś zjechać z tych schodów, prawda? — Posłała mu zawstydzony uśmiech wart miliard dolarów.
No co ty nie powiesz.
Moment, w którym dokonała zamachu na życie Chestera Dziwne Nazwisko, był bardzo prozaiczny. Podczas kolejnej fali kichana panienka Nowell zbliżała się do schodów. I to nie w byle jaki sposób, bo wręcz biegła. Biegnąc z zamkniętymi oczami, wpadła na wózek Chestera i go zepchnęła przez przypadek. No cóż, ten przynajmniej nie musiał się bawić w Schumachera. Nie skończył też tak źle jak Robert Kubica. Wszystko powinno być sprawne. Oprócz nóg, ale to chyba tak od początku.
— O kurwa... — Gdy takie słownictwo wyrywa się panience z wyższych sfer, to sytuacja musi być bardzo kiepsko. A w tej sytuacji było wręcz tragicznie.
Nie wiedziała co w tej chwili robić. Czy uciekać, czy może poszukać kogoś kto by podniósł to cacko i chłopaka pod tym cackiem. Na razie odważyła się na jedno...
— Chyba chciałeś zjechać z tych schodów, prawda? — Posłała mu zawstydzony uśmiech wart miliard dolarów.
No co ty nie powiesz.
Chester Ó Heachthinghearn
Fresh Blood Lost in the City
Re: Park Queen Elizabeth
Wto Kwi 04, 2017 6:03 pm
Wto Kwi 04, 2017 6:03 pm
Lądowanie miał fartowne, gdyż wylądował w większej części na trawie, co uratowało go od zapodziania między źdźbłami pozostałych dwóch klepek. Fuckt fucktem, wciąż kolano miał zadrapane przez swoją pedalską i bardzo modną dziurę w jeansach, aczkolwiek to była jego jedyna kontuzja. No, i koło zgniatające mu nogi też niekoniecznie mu się widziało, jednakże w tamtej chwili był zbyt zajęty zszokowanym wlepianiem gał w sprawczynię, która go bardzo brutalnie sprowadziła do parteru.
Bogu dzięki, miał pieluchę, bo tutaj stanęłoby się coś bardzo złego. Rozwarł wargi oraz zamknął je ze trzy razy, zanim wydusił z siebie:
─ BOSE SFIENTY, PLAFIE MNIE SAPIŁAŚ! ─ „opieprzył” ją, usiłując się przemieścić, albowiem nie lubił leżeć na brzuchu w parku pod swoim wózkiem, lecz wyczołganie się spod niego jest manewrem trudnym, gdy ma się bezwładne dolne kończyny, a górne to nieopierzozne skrzydła kurczęcia. ─ Ty nolmalna jesteś, Nowell?! Spesjalnie to zlobiłaś? Pofaliło?
Szczerze mówiąc, nie był pewien, czy Victoria byłaby zdolna do świadomego zamachu na jego życie, aczkolwiek… właściwie cholera ją wie. Chester nie był złotym medalistą myślenia, acz nie stawiałby na to, że ta lalunia, która chyba nigdy się do niego wrogo nie odniosła, zrobiłaby to bez grama poczucia winy. To nie ten typ.
Co nie zmienia faktu, że musi być w jakimś procencie pojebana, że jeszcze nie nienawidzi Heachthinghearna.
Bogu dzięki, miał pieluchę, bo tutaj stanęłoby się coś bardzo złego. Rozwarł wargi oraz zamknął je ze trzy razy, zanim wydusił z siebie:
─ BOSE SFIENTY, PLAFIE MNIE SAPIŁAŚ! ─ „opieprzył” ją, usiłując się przemieścić, albowiem nie lubił leżeć na brzuchu w parku pod swoim wózkiem, lecz wyczołganie się spod niego jest manewrem trudnym, gdy ma się bezwładne dolne kończyny, a górne to nieopierzozne skrzydła kurczęcia. ─ Ty nolmalna jesteś, Nowell?! Spesjalnie to zlobiłaś? Pofaliło?
Szczerze mówiąc, nie był pewien, czy Victoria byłaby zdolna do świadomego zamachu na jego życie, aczkolwiek… właściwie cholera ją wie. Chester nie był złotym medalistą myślenia, acz nie stawiałby na to, że ta lalunia, która chyba nigdy się do niego wrogo nie odniosła, zrobiłaby to bez grama poczucia winy. To nie ten typ.
Co nie zmienia faktu, że musi być w jakimś procencie pojebana, że jeszcze nie nienawidzi Heachthinghearna.
Victoria patrzyła na niego, współczując mu, a zarazem nie mogąc powstrzymać śmiechu, gdy Chester do niej mówił. Jego problem z wymową ją bawił, ale starała się zachować jak najbardziej poważnie.
— Na szczęście tylko prawie. — Rozejrzała się, poszukując kogoś, kto by jej pomógł unieść wózek i chłopaka.
Jakiś stary babsztyl patrzył się na nich jakby młoda Nowell była seryjnym zabójcą, a Chester nałogowym ćpunem.
— Ma pani zamiar tak się patrzeć czy może łaskawie pomoże?
Stare próchno odeszło tak szybko, że aż prawie ciało się jej posypało. Victoria pokręciła głową.
— Myślę, że jestem ostatnią osobą w Riverdale, która pragnęła by cię specjalnie zepchnąć. — powiedziała, uśmiechając się szeroko i podchodząc do niego, aby spróbować unieść wózek. Może szybciej uda się na operację dzięki temu.
Nie powinno być tak źle, w szczególności w momencie, gdy zegnie nogi w kolanach i od słowiańskiego przykucu zacznie unosić to dziadostwo. No właściwie serio nie było tak trudno, Chester został uwolniony spod swojego śmiercionośnego pojazdu przez Nowell... Z drobną pomocą jakiegoś uprzejmego mężczyzny, który widząc, że dziewczę się siłuje postanowił wkroczyć do akcji. Jak super. Nowell spojrzała a to na faceta, a to na chłopaka i uśmiechnęła się nieśmiało, drapiąc się po karku. Mężczyzna uśmiechnął się do obojgu, a Victoria nawet nie wiedziała, do którego z nich bardziej. Oby nie planował trójkącików z nimi. Właściwie jakby wyglądał trójkąt z niepełnosprawnym? Miło by było jednak, gdyby Chester nie leżał przez większość dnia na trawniku. W roślinkę mógłby się pobawić kiedy indziej.
— S-skoro już jest pan taki pomocny, to czy mogłabym prosić o... No wie pan.
Mężczyzna spojrzał na chłopaka, jakby oceniając jego wagę. Chyba ktoś tu zostanie po miesiącach posuchy zmacany znowu przez mężczyznę. I niestety nie będzie to Nowell. Jaka szkoda.
Przyglądała się im, jakby już układając w głowie mroczny plan zeswatania ich. Ale jednak tak nie było. Po prostu nie wierzyła w swojego pecha, co oddała jednym głośnym kichnięciem.
— Cholera. Już widzisz Chester co chciało cię zabić. — Podeszła do niego i przykucnęła na przeciw jego wózka.
— Pomóc wam w czymś jeszcze?
Pytanie zawisło w powietrzu, a Nowell zaczęła układać w głowie najlepsze przeprosiny dla Chestera, bo chyba ptaków z parku już nic nie udobrucha. Spojrzała pytająco na chłopaka. Może właściwie ten sam się wczłapał się na wózek. Wszystko jest możliwe, ale wolałaby ujrzeć jak mężczyzna wnosi jej „kolegę” na to cacko.
Jak on mnie dzisiaj nie zabije, to chyba zapiszę to sobie w CV jako specjalne osiągnięcie.
— [b]Czekam.[/color]
Shit, shit, shit. Potrzebuję przyjaciela geja. Albo zwiać ze wstydu. Shit. Niecierpliwi się. Co mam zrobić? Comamzrobić.
Na pewno nie dostawaj tutaj ataku astmy.
— Dziękuję za pomoc — powiedziała miło i uśmiechnęła się delikatnie, mrużąc oczy, przy czym wstała, bo tak by wypadało. Co ona może jednak wiedzieć o kulturze osobistej, skoro większość swojego życia spędziła w swojej jaskini.
— Heachthinghearn, chcesz czegoś od pana? — rzekła, a jej ton jak niemalże zwykle był uprzejmy.
Zastanawiała się czemu właściwie była wobec niego neutralna.
— Na szczęście tylko prawie. — Rozejrzała się, poszukując kogoś, kto by jej pomógł unieść wózek i chłopaka.
Jakiś stary babsztyl patrzył się na nich jakby młoda Nowell była seryjnym zabójcą, a Chester nałogowym ćpunem.
— Ma pani zamiar tak się patrzeć czy może łaskawie pomoże?
Stare próchno odeszło tak szybko, że aż prawie ciało się jej posypało. Victoria pokręciła głową.
— Myślę, że jestem ostatnią osobą w Riverdale, która pragnęła by cię specjalnie zepchnąć. — powiedziała, uśmiechając się szeroko i podchodząc do niego, aby spróbować unieść wózek. Może szybciej uda się na operację dzięki temu.
Nie powinno być tak źle, w szczególności w momencie, gdy zegnie nogi w kolanach i od słowiańskiego przykucu zacznie unosić to dziadostwo. No właściwie serio nie było tak trudno, Chester został uwolniony spod swojego śmiercionośnego pojazdu przez Nowell... Z drobną pomocą jakiegoś uprzejmego mężczyzny, który widząc, że dziewczę się siłuje postanowił wkroczyć do akcji. Jak super. Nowell spojrzała a to na faceta, a to na chłopaka i uśmiechnęła się nieśmiało, drapiąc się po karku. Mężczyzna uśmiechnął się do obojgu, a Victoria nawet nie wiedziała, do którego z nich bardziej. Oby nie planował trójkącików z nimi. Właściwie jakby wyglądał trójkąt z niepełnosprawnym? Miło by było jednak, gdyby Chester nie leżał przez większość dnia na trawniku. W roślinkę mógłby się pobawić kiedy indziej.
— S-skoro już jest pan taki pomocny, to czy mogłabym prosić o... No wie pan.
Mężczyzna spojrzał na chłopaka, jakby oceniając jego wagę. Chyba ktoś tu zostanie po miesiącach posuchy zmacany znowu przez mężczyznę. I niestety nie będzie to Nowell. Jaka szkoda.
Przyglądała się im, jakby już układając w głowie mroczny plan zeswatania ich. Ale jednak tak nie było. Po prostu nie wierzyła w swojego pecha, co oddała jednym głośnym kichnięciem.
— Cholera. Już widzisz Chester co chciało cię zabić. — Podeszła do niego i przykucnęła na przeciw jego wózka.
— Pomóc wam w czymś jeszcze?
Pytanie zawisło w powietrzu, a Nowell zaczęła układać w głowie najlepsze przeprosiny dla Chestera, bo chyba ptaków z parku już nic nie udobrucha. Spojrzała pytająco na chłopaka. Może właściwie ten sam się wczłapał się na wózek. Wszystko jest możliwe, ale wolałaby ujrzeć jak mężczyzna wnosi jej „kolegę” na to cacko.
Jak on mnie dzisiaj nie zabije, to chyba zapiszę to sobie w CV jako specjalne osiągnięcie.
— [b]Czekam.[/color]
Shit, shit, shit. Potrzebuję przyjaciela geja. Albo zwiać ze wstydu. Shit. Niecierpliwi się. Co mam zrobić? Comamzrobić.
Na pewno nie dostawaj tutaj ataku astmy.
— Dziękuję za pomoc — powiedziała miło i uśmiechnęła się delikatnie, mrużąc oczy, przy czym wstała, bo tak by wypadało. Co ona może jednak wiedzieć o kulturze osobistej, skoro większość swojego życia spędziła w swojej jaskini.
— Heachthinghearn, chcesz czegoś od pana? — rzekła, a jej ton jak niemalże zwykle był uprzejmy.
Zastanawiała się czemu właściwie była wobec niego neutralna.
Chester Ó Heachthinghearn
Fresh Blood Lost in the City
Re: Park Queen Elizabeth
Sro Kwi 05, 2017 5:24 pm
Sro Kwi 05, 2017 5:24 pm
Jęknął, zostając wyzwolonym spod reżimu swojego dotychczasowego sprzymierzeńca, wózka, po czym obrócił się na plecy niczym uchatka kalifornijska. Albowiem, choć to przeczyło jego gejowskiej naturze, nadstawianie się dupą do obcego mężczyzny było nietaktowne. W szczególności, gdy ten usiłuje pomóc Tobie i Twojej znajomej, która Cię uszkodziła ciutek.
Chester uniósł się na łokciach i syknął coś po wężowemu, gdyż kolano go minimalnie piekło.
─ Taka nieposolna Victolia. ─ skomentował pod nosem, wciąż dygocząc nieco po tym nieplanowanym locie. Oprócz atrakcyjnej facjaty pana Herkulesa, widział przekrwione białka kobiety. Uczulenie może? ─ Kces chustecki? Mam f plecaku.
I nim zasygnalizował mężczyźnie, że ma u niego dług, ten poderwał go z ziemi (co nie było najtrudniejsze), po czym usadowił go na jego pojeździe, a Chess profilaktycznie zapiął pasy, bo Nowell ciągle była u jego boku, co zmuszało go do zachowania wzmożonej ostrożności. Irlandczyk w gruncie rzeczy nie podważał autentyczności jej zapewiań. Rzeczywiście, nie była jedną z osób, która tępiła go. Właściwie, nie rozmawiali często, on jej nie zaczepiał. W jego oczach była nieco szarą myszką, która nie denerwowała go swoją ekstrawagancją i ego gabarytów Mount Blanc. Była urocza, tak określiłby ją. Była antonimem Pani Jestem Pojebaną Świruską Jak Mój Brat Pizda Paige.
─ Ale Pan silny. ─ skomplementował go blondyn, susząc zęby, które były równie niepoukładane, co on sam. ─ Na cym Pan cficy?
Obawiał się odpowiedzi w stylu „na żonie” ale mimo wszystko zapytał tak braku laku, cholera wie właściwie dlaczego. A Victorii już wierzył, choć niekoniecznie wybaczył i zamierzał z tego rozwoju wydarzeń uknuć jakąś intrygę. W międzyczasie sam wyjął jej chusteczki i wcisnął jej je w łapencje, obserwując zmieszane twarze obojga. Co chciał?
─ Numel telefonu. ─ oznajmił, po czym zarechotał po swojemu. ─ Saltuję, mam chłopaka. Ale dobly z Pana latownik. ─ tak właściwie, to ten nadmieniony facet ledwo co zna imię Chestera, ale blondyn myśli przyszłościowo i za jakiś czas będzie jego.
I wtem zza pagórka przywlókł swoje cielsko rottweiler z o kamizelką na grzbiecie i półtorej metrową gałęzią w pysku, której końcówką raczył drapnąć panią Nowell po łydce. Był to serwisujący pies Chestera, który przerwę w pracy ze swoim panem wykorzystał na siłowanie się o „patyk” z innym czworonogiem, o czym świadczył jego ciężki oddech.
─ A ty gsie seś był? ─ trzepnął Chess psa w ucho, gdy ten chciał ofiarować swój drogocenny badyl, po czym wydobył z plecaka smycz do szelek i przypiął tarana, który począł wąchać nogi Victorii i bezimiennego gościa. Oczywiście po odłożeniu zdobyczy.
Chester uniósł się na łokciach i syknął coś po wężowemu, gdyż kolano go minimalnie piekło.
─ Taka nieposolna Victolia. ─ skomentował pod nosem, wciąż dygocząc nieco po tym nieplanowanym locie. Oprócz atrakcyjnej facjaty pana Herkulesa, widział przekrwione białka kobiety. Uczulenie może? ─ Kces chustecki? Mam f plecaku.
I nim zasygnalizował mężczyźnie, że ma u niego dług, ten poderwał go z ziemi (co nie było najtrudniejsze), po czym usadowił go na jego pojeździe, a Chess profilaktycznie zapiął pasy, bo Nowell ciągle była u jego boku, co zmuszało go do zachowania wzmożonej ostrożności. Irlandczyk w gruncie rzeczy nie podważał autentyczności jej zapewiań. Rzeczywiście, nie była jedną z osób, która tępiła go. Właściwie, nie rozmawiali często, on jej nie zaczepiał. W jego oczach była nieco szarą myszką, która nie denerwowała go swoją ekstrawagancją i ego gabarytów Mount Blanc. Była urocza, tak określiłby ją. Była antonimem Pani Jestem Pojebaną Świruską Jak Mój Brat Pizda Paige.
─ Ale Pan silny. ─ skomplementował go blondyn, susząc zęby, które były równie niepoukładane, co on sam. ─ Na cym Pan cficy?
Obawiał się odpowiedzi w stylu „na żonie” ale mimo wszystko zapytał tak braku laku, cholera wie właściwie dlaczego. A Victorii już wierzył, choć niekoniecznie wybaczył i zamierzał z tego rozwoju wydarzeń uknuć jakąś intrygę. W międzyczasie sam wyjął jej chusteczki i wcisnął jej je w łapencje, obserwując zmieszane twarze obojga. Co chciał?
─ Numel telefonu. ─ oznajmił, po czym zarechotał po swojemu. ─ Saltuję, mam chłopaka. Ale dobly z Pana latownik. ─ tak właściwie, to ten nadmieniony facet ledwo co zna imię Chestera, ale blondyn myśli przyszłościowo i za jakiś czas będzie jego.
I wtem zza pagórka przywlókł swoje cielsko rottweiler z o kamizelką na grzbiecie i półtorej metrową gałęzią w pysku, której końcówką raczył drapnąć panią Nowell po łydce. Był to serwisujący pies Chestera, który przerwę w pracy ze swoim panem wykorzystał na siłowanie się o „patyk” z innym czworonogiem, o czym świadczył jego ciężki oddech.
─ A ty gsie seś był? ─ trzepnął Chess psa w ucho, gdy ten chciał ofiarować swój drogocenny badyl, po czym wydobył z plecaka smycz do szelek i przypiął tarana, który począł wąchać nogi Victorii i bezimiennego gościa. Oczywiście po odłożeniu zdobyczy.
Obserwała Chestera, a troska malowała się na jej twarzy. Było jej głupio za to wszystko, chociaż właściwie to nie była wina jej, tylko wrednych pyłków unoszących się w powietrzu. Uśmiechnęła się nieśmiało na jego słowa. Prawda, była niepozorna, ale jak na kobietę przystało potrafiła być mściwa, więc Chester miał farta, że to był tylko przypadek.
— Dzięki, nie trzeba.
Nie chciała troski, w szczególności od kogoś kogo prawie zabiła. Wolałaby sama się o niego zatroszczyć, niżeli zwracać jego uwagę na siebie. I tak wystarczająco namieszała. Przewróciła oczami, gdy usłyszała pytanie Chestera do pana pomocnego, ale zaraz miała strzelić facepalma, gdyż i ten mężczyzna miał ją załamać.
— Na chłopcach, którzy spadają z wózków — rzekł utrzymując poważny ton, aby po chwili się roześmiać.
Victoria tylko trzasnęła swoje czoło otwartą dłonią. Akurat w tym momencie nie chciała się bawić w shiperkę, to chyba ostatnie czego pragnęła. Spojrzała na chusteczki, które wcześniej otrzymała i przetarła oczy oraz nos. Zapomniała o okularach przeciwsłonecznych, więc teraz będzie wyglądała niczym płaczka idąca za ludźmi noszącymi trumnę.
Mężczyzna już się szykował, aby dać mu swój numer telefonu, gdy Chester nadmienił, że ma chłopaka. Nowell uśmiechnęła się zadowolona.
Jej zmysły zaraz jednak zaczęły szaleć. Zobaczyła psa, ba, poczuła jak obił ją patykiem. Spojrzała na niego i chciała już go pogłaskać, gdy Chester zaczął się do niego odzywać.
— Bardzo dziękujemy panu za pomoc. Jestem panu dłużna.
— [b]Nie ma za co. Takie dziewczęta nie powinny się przeciążać. A skoro sytuacja jest opanowana to ja już się zbieram.[/color]
Victoria chciała jeszcze coś powiedzieć, ale mężczyzna zwiał, być może przed psem. Może i lepiej, bo by palnęła coś głupiego.
— To jest ten twój chłopak? — rzekła żartobliwie i puściła chłopakowi oczko — Może żeby ci wynagrodzić ten wypadek to zabiorę ciebie i twojego „partnera” na lody albo coś? — Podrapała się po karku, zastanawiając się co ma zrobić.
Była mu winna w tej chwili przysługę, przynajmniej ona tak uważała.
— Następnym razem nie baw się w kaskadera. Jakbyś sam zjechał, to też prawdopodobnie by się to dobrze nie skończyło — rzekła troskliwie i uśmiechnęła się do niego, aby po chwili dać jemu psu do obwąchania swoją rękę.
Od tego zależało czy ją zaakceptuje. Może też właściciel ją polubi.
— Dzięki, nie trzeba.
Nie chciała troski, w szczególności od kogoś kogo prawie zabiła. Wolałaby sama się o niego zatroszczyć, niżeli zwracać jego uwagę na siebie. I tak wystarczająco namieszała. Przewróciła oczami, gdy usłyszała pytanie Chestera do pana pomocnego, ale zaraz miała strzelić facepalma, gdyż i ten mężczyzna miał ją załamać.
— Na chłopcach, którzy spadają z wózków — rzekł utrzymując poważny ton, aby po chwili się roześmiać.
Victoria tylko trzasnęła swoje czoło otwartą dłonią. Akurat w tym momencie nie chciała się bawić w shiperkę, to chyba ostatnie czego pragnęła. Spojrzała na chusteczki, które wcześniej otrzymała i przetarła oczy oraz nos. Zapomniała o okularach przeciwsłonecznych, więc teraz będzie wyglądała niczym płaczka idąca za ludźmi noszącymi trumnę.
Mężczyzna już się szykował, aby dać mu swój numer telefonu, gdy Chester nadmienił, że ma chłopaka. Nowell uśmiechnęła się zadowolona.
Jej zmysły zaraz jednak zaczęły szaleć. Zobaczyła psa, ba, poczuła jak obił ją patykiem. Spojrzała na niego i chciała już go pogłaskać, gdy Chester zaczął się do niego odzywać.
— Bardzo dziękujemy panu za pomoc. Jestem panu dłużna.
— [b]Nie ma za co. Takie dziewczęta nie powinny się przeciążać. A skoro sytuacja jest opanowana to ja już się zbieram.[/color]
Victoria chciała jeszcze coś powiedzieć, ale mężczyzna zwiał, być może przed psem. Może i lepiej, bo by palnęła coś głupiego.
— To jest ten twój chłopak? — rzekła żartobliwie i puściła chłopakowi oczko — Może żeby ci wynagrodzić ten wypadek to zabiorę ciebie i twojego „partnera” na lody albo coś? — Podrapała się po karku, zastanawiając się co ma zrobić.
Była mu winna w tej chwili przysługę, przynajmniej ona tak uważała.
— Następnym razem nie baw się w kaskadera. Jakbyś sam zjechał, to też prawdopodobnie by się to dobrze nie skończyło — rzekła troskliwie i uśmiechnęła się do niego, aby po chwili dać jemu psu do obwąchania swoją rękę.
Od tego zależało czy ją zaakceptuje. Może też właściciel ją polubi.
Chester Ó Heachthinghearn
Fresh Blood Lost in the City
Re: Park Queen Elizabeth
Wto Kwi 11, 2017 9:14 am
Wto Kwi 11, 2017 9:14 am
─ Awww. Pseplasam, nie ce fienej się z nim tak lostafać. Musi pan cficyć na innych. ─ wygiął usta w podkowę, rozsiadając się na wygrzanym przez własne chude siedzenie.
A gdy ich ratownik obwieścił, że ulatnia się, Chester zaczął mu energicznie, jak zresztą było w typie gościa z zaawansowanym ADHD, machać na pożegnanie obdrapaną z naskórka ręką.
─ Ale s tego pana ufociciel. Myślał, ze umoczy. ─ rzekł Szczerbatek, unosząc wzrok na Victorię i wielce obrażony nadął poliki, którymi w normalnych warunkach nie dysponował. ─ Admirał jest zbyt włochaty na taki awans. ─ burknął już mniej więcej w ludzkim języku, jakby to miało podkreślać jego brak pociągu seksualnego w stosunku do drwali.
Jednakże Chester jako zawodowy łasuch przeciwko ofercie lodów nie mógł długo grać niedostępnego, gdyż słodycze mają specjalne miejsce w jego zgniłym, zimnym serduszku, toteż jego oczęta zaiskrzyły się jak sztabka złota. Jednocześnie chciał nie być łatwy i ciut ją pomęczyć.
─ A lody mi pomogą na kolano? Może coś złamałem. ─ zrobił minę nadepniętego mopsa, podczas gdy rottweiler zaznajamiał się z zapachem Nowell. ─ A może dostanę tężca..? Potrzebuję tych lodów. ─ pociągnął nosem teatralnie, obserwując z dołu kobietę.
Pies natomiast po zaakceptowaniu istnienia uczennicy, usiadł przed wózkiem i położył pysk na kościstych, plotkarskich kolanach, łypiąc na niego brązowymi ślepiami i kręcąc mini ogonkiem. Chess położył mu łapę na głowie i pogłaskał, wzmagając zadzie ruchy psowatego.
─ Chodź, Victoria rzuci Ci patyk. ─ mówiąc, odpiął raz jeszcze zwierza, coby popatrzeć, jak dziewczyna wywija z tym badylem. Admirał od razu uśmiechniętą mordę skierował na Nowell.
A gdy ich ratownik obwieścił, że ulatnia się, Chester zaczął mu energicznie, jak zresztą było w typie gościa z zaawansowanym ADHD, machać na pożegnanie obdrapaną z naskórka ręką.
─ Ale s tego pana ufociciel. Myślał, ze umoczy. ─ rzekł Szczerbatek, unosząc wzrok na Victorię i wielce obrażony nadął poliki, którymi w normalnych warunkach nie dysponował. ─ Admirał jest zbyt włochaty na taki awans. ─ burknął już mniej więcej w ludzkim języku, jakby to miało podkreślać jego brak pociągu seksualnego w stosunku do drwali.
Jednakże Chester jako zawodowy łasuch przeciwko ofercie lodów nie mógł długo grać niedostępnego, gdyż słodycze mają specjalne miejsce w jego zgniłym, zimnym serduszku, toteż jego oczęta zaiskrzyły się jak sztabka złota. Jednocześnie chciał nie być łatwy i ciut ją pomęczyć.
─ A lody mi pomogą na kolano? Może coś złamałem. ─ zrobił minę nadepniętego mopsa, podczas gdy rottweiler zaznajamiał się z zapachem Nowell. ─ A może dostanę tężca..? Potrzebuję tych lodów. ─ pociągnął nosem teatralnie, obserwując z dołu kobietę.
Pies natomiast po zaakceptowaniu istnienia uczennicy, usiadł przed wózkiem i położył pysk na kościstych, plotkarskich kolanach, łypiąc na niego brązowymi ślepiami i kręcąc mini ogonkiem. Chess położył mu łapę na głowie i pogłaskał, wzmagając zadzie ruchy psowatego.
─ Chodź, Victoria rzuci Ci patyk. ─ mówiąc, odpiął raz jeszcze zwierza, coby popatrzeć, jak dziewczyna wywija z tym badylem. Admirał od razu uśmiechniętą mordę skierował na Nowell.
9 STYCZNIA 2023 ROK; GODZINA 12.30
Nie pierwszy i nie ostatni raz zostawał po godzinach. I choć była to wyłącznie praca dorywcza, która nie była mu nawet jakoś szczególnie potrzebna w życiu, nie zamierzał z niej rezygnować. Maioris siedział przy jego nodze idealnie wyprostowany, a sterczące uszy wyraźnie wskazywały na wzmożoną czujność, gdy raz po raz wodził wzrokiem pomiędzy zebranymi ludźmi.
— Świetnie ci idzie Violet, spróbuj jeszcze raz. Przejdź się z nią kilkanaście metrów, każ jej usiąść, powiedz wyraźnie 'zostań', cofnij się nie odrywając od niej wzroku. Niech utrzyma swoją pozycję przez kilka sekund, przywołaj ją i daj smakołyk — polecił spokojnie obserwując zmagania młodej dziewczyny, która z wyraźną determinacją wypisaną na twarzy poprowadziła swojego labradora w odpowiednie miejsce, wykonując jego zadanie krok po kroku. Jej suczka Laila wyraźnie miała jednak inne plany. Zaledwie po trzech sekundach siedzenia, gdy jej ogon latał na wszystkie strony jak szalony, zerwała się do biegu na swoją panią, która jęknęła z wyraźną rezygnacją.
— Laila! Zostań, mówię!
— Spokojnie, dacie radę. Postaraj się powtarzać z nią tę samą czynność co najmniej kilka razy dziennie. Z początku może cię ignorować, będzie ci się wydawało że sytuacja jest beznadziejna, ale w końcu cię posłucha — kolejne minuty upływały na przeróżnych komendach, bieganiu za pupilami i poradach, które miały im pomóc w poradzeniu sobie z niesfornymi pupilami. W końcu wszyscy zaczęli podchodzić do niego kolejno, podając mu rękę na pożegnanie. Żegnał się z każdym z osobna, zarówno z człowiekiem, jak i jego psem, zatrzymując wzrok na wyraźnie speszonej Violet. Dziewczyna kręciła się na wszystkie strony, wyraźnie nie mogąc zdecydować czy powinna wypowiedzieć na głos słowa, które ciążyły jej na języku.
Oho.
Znowu.
Wątpię, by kiedykolwiek miało się to skończyć.
— P-panie Black?
— Tak, Violet? — uprzejmy uśmiech wyrysował się na jego twarzy, mimo że w środku targnęło nim nie tylko niewyobrażalne znudzenie, ale i irytacja. Nawet jeśli kiedyś podobne sytuacje były czymś na porządku dziennym i sprawiały mu nie lada przyjemność, od dłuższego czasu - gdy udało mu się w końcu odpowiednio uporządkować własne uczucia - stały się wyłącznie ciężarem.
— Zastanawiałam się c-czy nie chciałby pan może... ze mną... znaczy... czy nie chciałby może pan czasem gdzieś ze mną wyjść! — wyrzuciła z siebie na jednym tchu, zaraz zaciskając dłonie na smyczy i spuszczając wzrok na własne buty. Laila zaszczękała kilkakrotnie, by zwrócić na siebie uwagę swojej zestresowanej właścicielki.
Zróbmy to łagodnie. To tylko dziecko.
Postąpił kilka kroków w jej stronę i położył dłoń na jej włosach, mierzwiąc je w krótkim odruchu.
— Niestety już się z kimś spotykam. Tej osobie bardzo nie podobałoby się, gdybym wychodził z innymi na spotkania o podwójnym znaczeniu — zażartował, zaraz zabierając rękę. Dziewczyna zaczerwieniła się niczym piwonia, kręcąc intensywnie na boki głową.
— Oczywiście! J-ja przepraszam nie wiedziałam. Proszę... znaczy ja... proszę pozdrowić swoją dziewczynę! Do widzenia! — przyglądał się z pewną fascynacją jak dziewczyna po wyrzuceniu z siebie kilkunastu słów które niemalże zlały się w jeden wyraz, pomknęła przez park ze swoim labradorem. Odetchnął cicho z ulgą. Przynajmniej nie należała do męczącego typu, który zawracałby mu dupę przez kolejnych trzydzieści minut, przekonując że bycie dziewczyną na jedną noc całkowicie im pasuje.
— Chodźmy Maioris — cmoknął na owczarka robiącego za jego perfekcyjnego pomocnika. Część parku przeznaczona na treningi wyraźnie opustoszała, do tego stopnia że ciężko było mu namierzyć nawet pojedynczą personę z psem. Zdawał sobie sprawę, że po drugiej jego stronie sytuacja rysowała się zupełnie inaczej. Zwierzęta na szkoleniu musiały być oddzielone od innych, na wypadek gdyby coś niespodziewanie strzeliło im do łba.
— Meow.
Zatrzymał się w miejscu w ułamek sekundy. Nieśmiałe, przestraszone miauknięcie zwróciło na siebie jego uwagę błyskawicznie. Rozejrzał się wokół wyraźnie próbując zlokalizować jego źródło, lecz niezależnie od własnych starań, niczego nie dostrzegał. Ściągnął brwi w wyraźnym niezrozumieniu.
Przesłyszałem się?
— Meow.
Ten sam dźwięk, utwierdził go w przekonaniu że słyszał aż nazbyt dobrze. Podszedł kontrolnie do pobliskiego drzewa z rosnącymi wokół nieco krzewami, szukając jakichkolwiek szeleszczących gałęzi. Miauczenie było na tyle wysokie, by zasługiwało na miano pisku. Kocięta porzucane o tej porze roku w parkach nie były niczym nowym.
Dopiero trzeci dźwięk uświadomił mu, że od początku patrzył w złym kierunku. Podniósł wzrok ku górze, wpatrując się w trzęsące się na gałęzi rude kocię. Zbyt wysoko, by mógł dosięgnąć go ręką. Obok niego leżały dwa identyczne, drobne futrzaki o najeżonej sierści. Jeden był idealnie czarny, drugi biały w rude łaty.
— Jak się tam znalazłyście u licha? — zapytał pod nosem, wyraźnie zaskoczonym tonem, ściągając z ramienia torbę którą rzucił na ziemię, zaraz zwracając się w stronę owczarka — Siad, Maioris. Pilnuj.
Podciągnął nieznacznie rękawy kurtki, by nijak mu nie przeszkadzały i podskoczył w górę, łapiąc się najniższej, grubej gałęzi. Zaparł się butem o pień i podciągnął do góry, opierając bezpiecznie kolano na zimnym, nieco mokrym drewnie. Mróz nieustannie kąsał go w odsłoniętą skórę, zmuszając do nieznacznego skrzywienia się, gdy ostra gałąź rozdarła grzbiet jego dłoni. Kilka kropli krwi momentalnie wypełniło zadrapanie, które kompletnie zignorował, wspinając się coraz wyżej. Aż w końcu znalazł się na tym samym poziomie co wyraźnie zmarźnięte, wynędzniałe zwierzęta. Jak długo musiały tu siedzieć.
— No już spokojnie. Chodźcie do mnie. Kici, kici — przywołał je krótko, wyciągając dłoń w ich kierunku. Dwa z nich obróciły się powoli w jego kierunku, podchodząc do jego ręki, obwąchując ją ostrożnie. Czekał cierpliwie, starając się nie skupiać na szczypiącym mrozie. Nawet ciepłe ubranie niewiele mu w tym momencie dawało. Zaparł się odpowiednio plecami o pień, upewniając że może się puścić obiema rękami nie narażając przy tym na upadek w dół i wziął najpierw jednego z kotów, a następnie drugiego. Trzeci pozostawał jednak w bezruchu. Zamknięte ślepia z początku zaszczepiły w nim wizję najgorszego, nim nie dostrzegł jak zwinięte w kłębek czarne futerko trzęsie się nieznacznie pod wpływem zimna, pociągając nosem.
— Cholera — wyglądało na to, że był zbyt zmarznięty by podejść do niego o własnych siłach. Mimo to spróbował przywołać go jeszcze raz. Bez skutku. Postawił ostrożnie nogę na sąsiedniej gałęzi, cały czas trzymając pozostałe dwa kociaki i przesunął się w ślimaczym tempie, by jak najbardziej zmniejszyć odległość. Musiał go zgarnąć. Jeszcze trochę...
Palce zacisnęły się na czarnym karku, gdy uniósł zakatarzonego, trzęsącego się kota w powietrze i przycisnął do siebie, ponownie opierając cały ciężar ciała na pniu, oddychając z ulgą. Teraz, gdy trzymał wszystkie trzy kocięta w rękach mógł...
...
Mamy problem.
Spojrzał w dół, mierząc zwierzęta wzrokiem. Było zbyt ślisko, by dał radę zejść o własnych siłach, korzystając wyłącznie z jednej ręki. Przeklął cicho pod nosem rozglądając się na boki. Nadal nie widział nikogo na horyzoncie. Nie zamierzał zresztą prosić o pomoc kogoś, kogo kompletnie nie znał. Duma dość skutecznie wchodziła mu pod tym względem w drogę.
Myśl, Mercury.
Spojrzał na zostawioną pod drzewem torbę, dopiero po krótkiej chwili czując nieznaczne olśnienie. Przełożył ostrożnie czarnego kota na lewą rękę i pogrzebał prawą w kieszeni spodni, wyciągając z niej telefon skostniałymi z zimna palcami. Wykręcił odpowiedni numer, modląc się by chłopak postanowił go posłusznie odebrać. Zamierzał zresztą dzwonić tak długo, aż w końcu odbierze.
— Paige... potrzebuję twojej pomocy. — powiedział gdy tylko udało mu się nawiązać połączenie, zawieszając chwilowo głos.
„Paige... potrzebuję twojej pomocy.”
― Przepraszamy, Błękitna Linia jest w tym momencie nieosiągalna. Prosimy zostawić wiadomość po usłyszeniu sygnału ― rzucił niemalże mechanicznym i pozbawionym wyrazu tonem, imitując brzmienie poczty głosowej. Niestety jego ochrypłemu głosowi daleko było do uprzejmej pani, którą zwykle miało się okazję usłyszeć po drugiej stronie słuchawki. Przyciśnięty krótko klakson samochodu także nijak miał się do charakterystycznego piknięcia, informującego o tym, że nadszedł czas na podzielenie się swoimi przeżyciami ze ścianą.
Jasnowłosy wygiął usta w uśmiechu, którego oczy Mercury'ego – na całe szczęście – nie były w stanie dosięgnąć wzrokiem. Dopiero po chwili Paige zaśmiał się pod nosem, opadając ciężko na siedzenie kierowcy i pochylając się do przodu, by oprzeć łokcie o kolana.
― Co tam, Black? ― dodał zaraz, uświadamiając mu, że pomimo lekkiego podejścia do jego dość poważnego tonu, wciąż był gotów go wysłuchać. Jakby nie patrzeć, Cullinan rzadko prosił go o przysługę. Może powinien czuć się zaniepokojony?
Powinieneś skupić się na pracy.
Ale Hayden zamilkł, opuszczając spojrzenie na wolną dłoń, w której miętolił kawałek brudnej szmaty, starając się pozbyć smaru ze skóry, co nie przynosiło zadowalających skutków, ale przynajmniej minimalizowało prawdopodobieństwo, że młodzieniec umaże coś jeszcze. Uważnie skupił się na tym, co czarnowłosy miał mu do powiedzenia, nieświadomie przekrzywiając przy tym głowę na bok, niczym nierozumiejące sytuacji szczenię. Ale nie tyle chodziło tu o zrozumienie, co o trud postawienia panicza z dobrego domu w podobnej sytuacji.
Co za dzieciak.
― Mhm, Mówisz, że gdzie jesteś? ― Ściągnął nieznacznie brwi w oczekiwaniu na odpowiedź, jednocześnie odchylając się nieznacznie do tyłu, by spojrzeć na zegar samochodowy. ― Będę za kilkanaście minut.
― ― ― ― ― ― ― ― ―
Jak powiedział, tak zrobił, choć ceną pośpiechu był dość niewyjściowy wygląd. Zanim wyszedł z domu, chwilę walczył ze smarem ma dłoniach, jednak kilka widocznych śladów nie chciało zejść za tak krótkim podejściem. Nieco sfatygowane, robocze jeansy wyglądały tak, jakby wdały się w poważny konflikt z pralką. Jedynie podkoszulek został zakryty przez narzuconą w pośpiechu kurtkę i choć na zewnątrz było zbyt zimno, by nie narzucić pod spód przynajmniej bluzy, żwawy bieg pozwolił blondynowi nie odczuć zimowego mrozu.
Wpadł do parku tak szybko, że kilku ludzi nie omieszkało przerwać na chwilę spaceru i spojrzeć za chłopakiem, który w tej sytuacji raczej nie przypominał sportowca, który uprawiał jogging w celach rekreacyjnych, a raczej uciekiniera, choć ku zdziwieniu gapiów nie było nikogo, kto mógłby za nim podążać. Ciemne oczy Alana raz po raz wodziły na boki, usiłując wychwycić znajomy punkt, choć – jak można się było spodziewać – mierzył wzrokiem wyżej, szukając sylwetki chłopaka na ogołoconych z liści konarach. To nie mogło być takie trudne.
I nie było.
Zwolnił, oddychając ciężko i wypuszczając przy tym pokaźne obłoki pary z ust, gdy tylko z oddali zauważył ciemniejszy punkt wśród gałęzi. Droga od domu jego babci do wskazanego parku nie należała do najkrótszych, ale na szczęście też nie do najdłuższych. Gdyby tak było, brunet z pewnością już dawno postarałby się o inne wsparcie albo przesiedział na górze jeszcze co najmniej godzinę, odmrażając sobie swój książęcy tyłek.
― Co ty odwalasz, Black? ― gdy jasnowłosy znalazł się niedaleko odpowiedniego drzewa, podniósł głos na tyle, by Mercowi nie umknęło ani jedno słowo. ― Potrafisz wezwać szofera, gdy musisz jechać do restauracji ulicę dalej, ale wdrapujesz się na cholerne drzewa, gdy powinieneś wezwać ludzi, którzy się tym zajmują. Zadziwiasz mnie, książę ― rzucił kąśliwie, układając rękę na karku, gdy przyszło mu maksymalnie odchylić głowę do tyłu, zatrzymawszy się pod drzewem. Drugą ręką lekko przejechał po czarnym łbie Maiorisa, którego obecność bynajmniej nie umknęła jego uwadze. ― Nie mogłeś złapać go za nogawkę? ― wymruczał pod nosem, opuszczając nieznacznie głowę, zanim obszedł drzewo łukiem, przyciskając dłoń do jego kory. Przez moment po prostu przyglądał się uważnie co grubszym gałęziom, zanim wreszcie zatarł zmarznięte dłonie i odbił się od ziemi, wyciągając ramiona w górę.
Palce chłopaka uczepiły się jednego z grubszych konarów, a lekkie odrętwienie, które odczuwał, sprawiało, że chropowata kora nie była aż tak nieprzyjemna. Bez większego oporu podciągnął się wyżej, zaraz odnajdując stopą podporę i wyciągając jedną z rąk ku kolejnej gałęzi. Pomimo wszelkiej ostrożności, jaką zachowywał, szło mu to całkiem sprawnie, ale sam doskonale wiedział, że nie robił tego pierwszy raz, a niektóre warunki, w których zbierało mu się na wspinaczkę po najróżniejszych obiektach, były znacznie gorsze, choć niewątpliwie każdy taki raz był istnym balansowaniem na krawędzi.
Wreszcie znalazł się na tyle blisko, by klepnąć bruneta w udo i posłać mu jeden z łobuzerskich uśmiechów, który nijak pasował do obecnej sytuacji, kiedy to jedną ręką musiał wspierać się o pień, podczas gdy jego stopy znajdowały się na dwóch osobnych konarach, żeby łatwiej było mu utrzymać równowagę.
― Dobra, po kolei ― rzucił wreszcie, zerkając na kocięta. Otworzył kieszeń piersiową kurtki, która wydawała się być wystarczająca, by schować w niej przynajmniej jedno z młodych. Tak przynajmniej było o wiele bezpieczniej.
― Przepraszamy, Błękitna Linia jest w tym momencie nieosiągalna. Prosimy zostawić wiadomość po usłyszeniu sygnału ― rzucił niemalże mechanicznym i pozbawionym wyrazu tonem, imitując brzmienie poczty głosowej. Niestety jego ochrypłemu głosowi daleko było do uprzejmej pani, którą zwykle miało się okazję usłyszeć po drugiej stronie słuchawki. Przyciśnięty krótko klakson samochodu także nijak miał się do charakterystycznego piknięcia, informującego o tym, że nadszedł czas na podzielenie się swoimi przeżyciami ze ścianą.
Jasnowłosy wygiął usta w uśmiechu, którego oczy Mercury'ego – na całe szczęście – nie były w stanie dosięgnąć wzrokiem. Dopiero po chwili Paige zaśmiał się pod nosem, opadając ciężko na siedzenie kierowcy i pochylając się do przodu, by oprzeć łokcie o kolana.
― Co tam, Black? ― dodał zaraz, uświadamiając mu, że pomimo lekkiego podejścia do jego dość poważnego tonu, wciąż był gotów go wysłuchać. Jakby nie patrzeć, Cullinan rzadko prosił go o przysługę. Może powinien czuć się zaniepokojony?
Powinieneś skupić się na pracy.
Ale Hayden zamilkł, opuszczając spojrzenie na wolną dłoń, w której miętolił kawałek brudnej szmaty, starając się pozbyć smaru ze skóry, co nie przynosiło zadowalających skutków, ale przynajmniej minimalizowało prawdopodobieństwo, że młodzieniec umaże coś jeszcze. Uważnie skupił się na tym, co czarnowłosy miał mu do powiedzenia, nieświadomie przekrzywiając przy tym głowę na bok, niczym nierozumiejące sytuacji szczenię. Ale nie tyle chodziło tu o zrozumienie, co o trud postawienia panicza z dobrego domu w podobnej sytuacji.
Co za dzieciak.
― Mhm, Mówisz, że gdzie jesteś? ― Ściągnął nieznacznie brwi w oczekiwaniu na odpowiedź, jednocześnie odchylając się nieznacznie do tyłu, by spojrzeć na zegar samochodowy. ― Będę za kilkanaście minut.
Jak powiedział, tak zrobił, choć ceną pośpiechu był dość niewyjściowy wygląd. Zanim wyszedł z domu, chwilę walczył ze smarem ma dłoniach, jednak kilka widocznych śladów nie chciało zejść za tak krótkim podejściem. Nieco sfatygowane, robocze jeansy wyglądały tak, jakby wdały się w poważny konflikt z pralką. Jedynie podkoszulek został zakryty przez narzuconą w pośpiechu kurtkę i choć na zewnątrz było zbyt zimno, by nie narzucić pod spód przynajmniej bluzy, żwawy bieg pozwolił blondynowi nie odczuć zimowego mrozu.
Wpadł do parku tak szybko, że kilku ludzi nie omieszkało przerwać na chwilę spaceru i spojrzeć za chłopakiem, który w tej sytuacji raczej nie przypominał sportowca, który uprawiał jogging w celach rekreacyjnych, a raczej uciekiniera, choć ku zdziwieniu gapiów nie było nikogo, kto mógłby za nim podążać. Ciemne oczy Alana raz po raz wodziły na boki, usiłując wychwycić znajomy punkt, choć – jak można się było spodziewać – mierzył wzrokiem wyżej, szukając sylwetki chłopaka na ogołoconych z liści konarach. To nie mogło być takie trudne.
I nie było.
Zwolnił, oddychając ciężko i wypuszczając przy tym pokaźne obłoki pary z ust, gdy tylko z oddali zauważył ciemniejszy punkt wśród gałęzi. Droga od domu jego babci do wskazanego parku nie należała do najkrótszych, ale na szczęście też nie do najdłuższych. Gdyby tak było, brunet z pewnością już dawno postarałby się o inne wsparcie albo przesiedział na górze jeszcze co najmniej godzinę, odmrażając sobie swój książęcy tyłek.
― Co ty odwalasz, Black? ― gdy jasnowłosy znalazł się niedaleko odpowiedniego drzewa, podniósł głos na tyle, by Mercowi nie umknęło ani jedno słowo. ― Potrafisz wezwać szofera, gdy musisz jechać do restauracji ulicę dalej, ale wdrapujesz się na cholerne drzewa, gdy powinieneś wezwać ludzi, którzy się tym zajmują. Zadziwiasz mnie, książę ― rzucił kąśliwie, układając rękę na karku, gdy przyszło mu maksymalnie odchylić głowę do tyłu, zatrzymawszy się pod drzewem. Drugą ręką lekko przejechał po czarnym łbie Maiorisa, którego obecność bynajmniej nie umknęła jego uwadze. ― Nie mogłeś złapać go za nogawkę? ― wymruczał pod nosem, opuszczając nieznacznie głowę, zanim obszedł drzewo łukiem, przyciskając dłoń do jego kory. Przez moment po prostu przyglądał się uważnie co grubszym gałęziom, zanim wreszcie zatarł zmarznięte dłonie i odbił się od ziemi, wyciągając ramiona w górę.
Palce chłopaka uczepiły się jednego z grubszych konarów, a lekkie odrętwienie, które odczuwał, sprawiało, że chropowata kora nie była aż tak nieprzyjemna. Bez większego oporu podciągnął się wyżej, zaraz odnajdując stopą podporę i wyciągając jedną z rąk ku kolejnej gałęzi. Pomimo wszelkiej ostrożności, jaką zachowywał, szło mu to całkiem sprawnie, ale sam doskonale wiedział, że nie robił tego pierwszy raz, a niektóre warunki, w których zbierało mu się na wspinaczkę po najróżniejszych obiektach, były znacznie gorsze, choć niewątpliwie każdy taki raz był istnym balansowaniem na krawędzi.
Wreszcie znalazł się na tyle blisko, by klepnąć bruneta w udo i posłać mu jeden z łobuzerskich uśmiechów, który nijak pasował do obecnej sytuacji, kiedy to jedną ręką musiał wspierać się o pień, podczas gdy jego stopy znajdowały się na dwóch osobnych konarach, żeby łatwiej było mu utrzymać równowagę.
― Dobra, po kolei ― rzucił wreszcie, zerkając na kocięta. Otworzył kieszeń piersiową kurtki, która wydawała się być wystarczająca, by schować w niej przynajmniej jedno z młodych. Tak przynajmniej było o wiele bezpieczniej.
Nie wiedział jak długo siedział na tym drzewie. Z pewnością na tyle długo, by przestał odczuwać końcówki palców. Jak zawsze w podobnych sytuacjach czas dłużył się niemiłosiernie. Zamiast minut, miał wrażenie że upłynęły długie godziny, a chłopak w rzeczywistości wcale nie miał zamiaru się pojawić. Może miał po drodze jakiś wypadek? Albo zwyczajnie stwierdził, że nie ma czasu by marnować cenne minuty na Blacka. Czarnowidztwo zdawało się dodatkowo pogłębiać wraz z każdą kolejną minutą, zwłaszcza gdy skupiał wzrok na jednym z kotów w najgorszym stanie. Nigdy nie interesował się aż tak weterynarią, ciężko było mu więc określić czy w ogóle zdążył na czas. Opatulił je jedynie mocniej kurtką, by jakkolwiek zwiększyć dostarczaną temperaturę, cały czas rozglądając się na wszystkie strony, wypatrując jakiegokolwiek śladu nadchodzącego Paige'a.
W jego głowie zaczęła narastać irytacja.
Zapomniał o nas?
Może od początku nie zamierzał przyjść.
Układał cały konkretny scenariusz, według którego miał poinformować blondyna, co sądzi o podobnym czasie oczekiwania. Irytacja odbiła się zresztą na jego twarzy, która pod wpływem niskiem temperatury zaczęła tracić kolory. Wszystkie negatywne uczucia prysnęły jednak niczym bańka mydlana, gdy tylko wypatrywana przez niego sylwetka pojawiła się w końcu na horyzoncie. Zastąpiła ją niewobrażalna ulga.
Kąśliwa uwaga rzucona przez niego w stronę Blacka... miała sens. Zadziwiające, że panicz dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. Milczał przez chwilę, wyraźnie myśląc nad wypowiedzianymi słowami, nim w końcu wydał z siebie krótkie "hm".
— W każdej chwili mogły spaść — powiedział w końcu na własne usprawiedliwienie, zerkając na Maiorisa który przebierał łapami pod drzewem. Mimo to zamachał łagodnie ogonem, gdy został pogłaskany przez Alana. Przechylił pytająco łeb w bok, wyraźnie nie rozumiejąc zadanego mu pytania.
— Nie słuchaj go, Maioris. Nie mieszaj mu w głowie, zrujnujesz lata szkoleń — powiedział surowo w stronę Alana, dopiero po chwili wyginając usta w rozbawionym uśmiechu. W końcu w rzeczywistości musiałby się nieźle postarać, by faktycznie osiągnąć podobny efekt. Maioris był najpojętniejszym i najinteligentniejszym z jego psów w kwestii tresury. Choć jak widać, ludzki język nadal pozostawał w dużej mierze poza jego zasięgiem. Wpatrywał się na wdrapującego na górę blondyna, nie odzywając nawet słowem, gdy poczuł klepnięcie w zmarznięte udo. Jedynie pojedyncze mrówki przebiegły bo jego nodze w górę i w dół. Zdecydowanie nie był przyzwyczajony do tak długiego bezruchu na mrozie.
"Dobra, po kolei."
— Tylko ostrożnie — ostrzegł go na wszelki wypadek, przesuwając odpowiednio koty, by móc mu podać jednego z nich. Był niezwykle spokojny i wyglądał na najzdrowszego z całej trójki. Gdy zawisł w powietrzu pomiędzy Mercurym, a Alanem, zamachał jedynie bezradnie łapkami, wyraźnie nie wiedząc czego właściwie powinien się spodziewać. Nie był w końcu przyzwyczajony do podobnego przekazu na drzewie. Choć może wręcz przeciwnie? Może ktoś dużo wcześniej celowo włożył trójkę kociąt na drzewo, by zwyczajnie na nim zamarzły, by pozbyć się kłopotu?
Sama podobna myśl budziła w nim agresję.
W takich chwilach miał nieodpartą ochotę wydania grubych tysięcy dolarów, by założyć w takich miejscach monitoring, który sprawiłby że ludzie zastanowią się trzy razy przed podjęciem tak idiotycznej decyzji.
Bądź po prostu zaczną wyrzucać je w lesie.
Wyłącznie twarz Paige'a pozwalała mu w tym momencie nie poddać się zdenerwowaniu. Jakby nie patrzeć to właśnie jego obecność zawsze działała kojąco na jego zszargane nerwy.
W pewnym sensie.
Przyłapał się bowiem na tym, że tak szybko, jak znalazł się tuż pod nim i dotknął jednej z jego nóg - przy czym sam Mercury zaraz dotknął palców jego dłoni własnymi, podając mu kota - targnęło nim nowe pragnienie. Wyjątkowo samolubne, mające na celu zwyczajnie postawienie wszystkich drobnych zwierzątek na gałęzi, by po prostu zeskoczyć na ziemię i przylgnąć do Alana całym ciałem, zupełnie jakby chciał odnowić utracony po czasie niewidzenia się zapach. Zresztą nie tylko to chodziło mu w tym momencie po głowie.
Przesuwał po nim uważnie wzrokiem, nieszczególnie przejmując się tym, czy chłopak w jakiś sposób zda sobie sprawę z tego jak na niego patrzy. Grunt, że nadal powstrzymywał własne samolubne zachcianki, trzymając koty przy piersi, pocierając zakatarzonego dłonią, by jakkolwiek dodatkowo rozgrzać zmarznięte ciałko.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach