▲▼
Choć wielu niejednokrotnie próbuje wyobrażać sobie ogrom posiadłości Blacków, większość miała okazję widzieć ją jedynie na mało szczegółowych zdjęciach. Rodzina niesamowicie ceni sobie prywatność, ciężko więc wejść komuś kompletnie z nią nie związaną, by dokonać dokładniejszych oględzin, natomiast wszyscy goście wraz ze swoim pojawieniem się podpisują niewerbalny pakt o nie dzieleniu się informacjami na temat ich prywatnej oazy spokoju z innymi. Kiedy jednak przejdzie się przez olbrzymie połacie zieleni, fontann i podjazdów, spod których kamerdynerzy przejmują auta, by odstawić je na prywatnym parkingu, przed oczami stają wielkie, w dużej mierze przeszklone hebanowe drzwi z piękną rozetą, eksponującą po zewnętrznej stronie herb rodzinny. Nie ma szans, by ktokolwiek nacisnął klamkę samemu, bowiem gdy tylko dochodzi do etapu schodów, kolejna osoba ze służby staje w progu, kłaniając się nisko i zapraszając do środka. Dwaj ochroniarze ustawieni przy kolumnach nie zwracają na siebie większej uwagi, zupełnie jakby byli jedynie posągami, naturalnymi elementami tej pięknej układanki. Ciężko nazwać pierwszą rzecz, która wpada w oko po przekroczeniu drzwi, a wiele osób wymieniało różne punkty. Dla jednych będzie to piękny, złoty żyrandol z miliardami drogocennych kamieni błyszczących misternie zarówno w blasku słońca, jak i księżyca. Dla drugich wielki obraz przedstawiający całą rodzinę Blacków, ustawionych w odpowiedniej kolejności. Nie ciężko dostrzec wyróżniające się na tle innych bliźnięta, które zostały ustawione tuż przed nim, wpatrując się beznamiętnie w podziwiającego. Jeszcze inni wymieniają duży, piękny czarny fortepian o klawiszach z kości słoniowej, który swym potężnym wyglądem wręcz kusi, by zasiąść na ustawionym przed nim siedzeniu i musnąć go palcem, by wydobyć z jego głębi czysty, wibrujący dźwięk, dać się ponieść muzyce.
Stojący obok niego stolik choć na pierwszy rzut oka wydaje się dość skromny, dość prędko dowodzi, że błyszczące w jego nogach, jak i na obrzeżach diamenty zdecydowanie nie są atrapami. Ponadto stojąca na nim waza z kwiatami kosztowała zapewne więcej niż niejeden samochód. Z kwiatami? Wystarczy w końcu jedno pociągnięcie nosem, by dotarł do niego przepiękny, świeży zapach, dodający całemu miejscu uroczego klimatu. Wzrok wędrujący ku schodom ujrzy drugie piętro, jak i początek istnego labiryntu. Jeśli można bowiem wierzyć gazetom, w całej posiadłości znajduje się ponad osiemdziesiąt pokoi, co nadaje mu praktycznie formy pałacu.
__________________________________
Informacja Fabularna: Miejsce niedostępne dla gości. Dojście do holu bez wyproszenia przez ochronę/kamerdynera możliwe jest wyłącznie w towarzystwie kogoś z rodziny Blacków, bądź uprzednim ustaleniu podobnej fabuły. W takim wypadku gość musi stawić się najpierw w bramie i potwierdzić swoje przybycie.
Nawet na sekundę nie wypuścił dłoni Alana z uścisku. Cały czas zasypywał go różnymi bardziej lub mniej ważnymi informacjami, nie patrząc w jego kierunku, wyraźnie skupiając się na obranej przez siebie trasie.
— ... Saturn prawdopodobnie nadal siedzi w swoim pokoju. Wątpię żeby wyszedł się przywitać, każdy się przyzwyczaił że o tej porze dnia potrzebuje nieco spokoju, by się pouczyć czy po prostu zająć sobą. Jak się domyślasz lub nie, jestem jedyną osobą, która może wtedy do niego przyjść bez narażenia się na jego niesamowicie chłodny wzrok — zaśmiał się krótko na wypuszczoną przez siebie informację, w końcu odwracając się, by zerknąć na brązowookiego. Cała ta wizyta, mimo dość prymitywnego pierwszego założenia, na swój sposób zdawała się sprawiać mu swego rodzaju radość.
— Jesteś pierwszą osobą spoza kręgu rodzin dobijających z nami interesów, którą przyprowadzam do domu. Nie przejmuj się więc jeśli zasypią cię pytaniami czy ciekawskimi spojrzeniami, nie musisz na nie odpowiadać. Mówię rzecz jasna o dzieciakach, służba nie sprawi najmniejszych problemów. Skoro już mowa o dzieciakach, szczególnie problematyczny jest Sky. Ma nadmiar energii, wszędzie go pełno i o wszystkim chce wiedzieć. Zada ci dziesięć pytań, zaczniesz odpowiadać na pierwsze, a on już wyrzuci z siebie kolejnych dwadzieścia. Druga jest Neptune. Dużo spokojniejsza, raczej cicha, ale miewa swoje dziwaczne zachowania przez co niektórzy czują się dość nieswojo. Jest niesamowicie wrażliwa, więc postaraj się nie rzucać złośliwymi komentarzami w jej towarzystwie. Nie raz i nie dwa jej wyczulenie sprawiło, że popłakała się nawet, gdy przytyk skierowany był w stronę kogoś innego — ominął wielką fontannę, dalej go prowadząc gdy w końcu dotarli do krótkich schodków. Leżący przy kolumnie pies momentalnie się uniósł i wyprostował, z jego pyska nie wydarło się jednak nawet pojedyncze warknięcie. Zaraz powrócił do wcześniejszej pozycji, wodząc jedynie czujnym wzrokiem za Alanem. Dwójka ochroniarzy skinęła głową na powitanie Mercury'emu nie odzywając się ani słowem. Byli metr od drzwi, gdy te otworzyły się na oścież, z pomocą mężczyzny w średnim wieku. Jego aparycja wyglądała jak na typowego, wyciągniętego kamerdynera z filmów przystało. Wysoki, szczupły i zadbany, o nieprzeniknionej, poważnej twarzy, profesjonalnym spojrzeniu w czystym, wręcz błyszczącym czarnym ubiorze z wyszytym na piersi herbem Blacków.
— Witaj w domu, paniczu. Twój ojciec wyjechał na spotkanie biznesowe do Waszyngtonu, wróci za dwa dni.
— Poinformował mnie przez telefon, dziękuję Henry — odpowiedział spokojnie, zaraz obracając głowę w bok, gdy usłyszał donośne szczekanie.
— Mercury! — uradowany, dziecięcy głos zmieszał się z wcześniejszym dźwiękiem, gdy po schodach zbiegły trzy postacie. Właściciel owego głosu, ośmiolatek o czarnych, ułożonych włosach i wielkich niebieskich oczach, momentalnie owinął Kyana rękami, wtulając się w jego brzuch. Dopiero wtedy Mercury wypuścił dłoń Alana, obejmując swoją młodszą kopię z łagodnym, rozbawionym uśmiechem. Zerknął ponad nim na drobną, młodszą o dwa lata sześciolatkę stojącą przy schodach z dłońmi zaciśniętymi na swojej kwiecistej sukience. Włosy w kolorze czekolady ze ściętą na prosto grzywką, idealnie komponowały się z jej zielonymi oczami, którymi właśnie wpatrywała się w starszego brata.
— Cześć Sky. Neptune i... Henry, możesz go puścić — rzucił spokojnie, widząc że kamerdyner z nieznacznie zdegustowaną miną, zdążył złapać rozszalałego szczeniaka border collie powstrzymując go przed rzuceniem się na Mercury'ego. Dopiero słysząc przyzwolenie wypuścił go z westchnięciem, patrząc jak szczenię skacze dookoła niego, machając na wszystkie strony ogonem i ujada, by w końcu zacząć krążyć dookoła Alana, obwąchując go na wszelkie możliwe sposoby.
Kucnął na ziemi i wyciągnął rękę w stronę Neptune, cały czas łagodnie się uśmiechając. Dopiero wtedy siostra nabrała śmiałości i przebiegła dzielący ich dystans wtulając się w niego wraz z Sky'em.
— Witaj w domu, Mercury — cichy, praktycznie niedosłyszalny szept dodatkowo zmotywował go do pogłaskania jej po włosach, gdy zauważył jak zerka z ciekawością, jak i przestrachem, ponad jego ramieniem na blondyna. Wyprostował się wypuszczając ich z objęć i wyprostował się. Młodsze rodzeństwo momentalnie ustawiło się po obu jego stronach w jakimś wyuczonym, niedostrzegalnym już przez nich nawyku. Oparł ręce na ich ramionach.
— Sky, Neptune, to jest Alan Paige. Mój kolega ze szkoły — powiedział spokojnie, doskonale wiedząc, że kamerdyner zdążył już zanotować imię i nazwisko ich gościa, by wpisać je do rejestru. Mars wyprostował się zostawiając w spokoju buta Alana i szczeknął głośno, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę.
— Kolega ze szkoły? Uczysz się w Riverdale? Jesteście w jednej klasie? Nie słyszałem o rodzinie Paige. Jesteś z zagranicy? Czym się zajmujecie? Dawno temu przeprowadziłeś się do Kanady? Widziałeś przyjęcie urządzone przez mojego brata? Mercury jest bardzo utalentowany. Nie ma rzeczy, której nie potrafi zrobić idealnie. Długo się już znacie? Nigdy wcześniej o tobie nie słyszałem. To przez ciebie Mercury tak rzadko wraca do domu? — Sky momentalnie się ożywił, choć emocje w jego wypowiedzi nieustannie się zmieniały. Ciekawość, duma, podejrzliwość, oskarżenie. Zakończyło się na tym ostatnim, gdy zmierzył go wzrokiem od góry do dołu. Nieśmiała Neptune dygnęła jedynie grzecznie, zerkając na Mercury'ego jakby chciała się upewnić, że tak właśnie powinna się zachować. Ten westchnął tylko kładąc dłoń na głowie młodszego brata.
— Za dużo gadasz, Sky. Zajmowałeś się Marsem pod moją nieobecność tak jak cię prosiłem?
— Oczywiście, że tak! Wychodziłem z nim na spacery i powtarzałem tresury, które mi pokazywałeś, chociaż z początku kompletnie nie chciał mnie słuchać. Henry mi pomagał. Wygląda jakby go nie cierpiał, ale ostatnio go przyłapałem jak chwalił go po wykonaniu sztuczki — Sky zachichotał wpatrując się w kamerdynera, który chrząknął jedynie w odpowiedzi, nie pozwalając by na jego twarzy drgnął choć jeden pojedynczy mięsień. Mercury nie mógł powstrzymać rozbawionego śmiechu na ten widok, zaraz kucając by cmoknąć krótko na psa.
— Mars, do mnie. Przywitałbyś się chociaż — rzucił do psa, zaraz drapiąc go za uszami, gdy ten po krótkim entuzjastycznym szczeknięciu podbiegł do niego, nieustannie próbując go polizać po twarzy. Lekki dotyk na tyle rękawa zwrócił na siebie jego uwagę, odwrócił się więc nieznacznie w tył widząc zaciskające się na materiale jego ubrania palce Neptune, która schowała się za nim, zerkając raz po raz z przestrachem na Alana. Sky, chwilowo zaabsorbowany bawiącym się z psem Mercurym faktycznie zamilkł, choć i on od czasu do czasu zerkał na ich gościa z wyzwaniem w oczach.
To będzie ciekawy wieczór.
Jak nigdy.
Strona 1 z 2 • 1, 2
Choć wielu niejednokrotnie próbuje wyobrażać sobie ogrom posiadłości Blacków, większość miała okazję widzieć ją jedynie na mało szczegółowych zdjęciach. Rodzina niesamowicie ceni sobie prywatność, ciężko więc wejść komuś kompletnie z nią nie związaną, by dokonać dokładniejszych oględzin, natomiast wszyscy goście wraz ze swoim pojawieniem się podpisują niewerbalny pakt o nie dzieleniu się informacjami na temat ich prywatnej oazy spokoju z innymi. Kiedy jednak przejdzie się przez olbrzymie połacie zieleni, fontann i podjazdów, spod których kamerdynerzy przejmują auta, by odstawić je na prywatnym parkingu, przed oczami stają wielkie, w dużej mierze przeszklone hebanowe drzwi z piękną rozetą, eksponującą po zewnętrznej stronie herb rodzinny. Nie ma szans, by ktokolwiek nacisnął klamkę samemu, bowiem gdy tylko dochodzi do etapu schodów, kolejna osoba ze służby staje w progu, kłaniając się nisko i zapraszając do środka. Dwaj ochroniarze ustawieni przy kolumnach nie zwracają na siebie większej uwagi, zupełnie jakby byli jedynie posągami, naturalnymi elementami tej pięknej układanki. Ciężko nazwać pierwszą rzecz, która wpada w oko po przekroczeniu drzwi, a wiele osób wymieniało różne punkty. Dla jednych będzie to piękny, złoty żyrandol z miliardami drogocennych kamieni błyszczących misternie zarówno w blasku słońca, jak i księżyca. Dla drugich wielki obraz przedstawiający całą rodzinę Blacków, ustawionych w odpowiedniej kolejności. Nie ciężko dostrzec wyróżniające się na tle innych bliźnięta, które zostały ustawione tuż przed nim, wpatrując się beznamiętnie w podziwiającego. Jeszcze inni wymieniają duży, piękny czarny fortepian o klawiszach z kości słoniowej, który swym potężnym wyglądem wręcz kusi, by zasiąść na ustawionym przed nim siedzeniu i musnąć go palcem, by wydobyć z jego głębi czysty, wibrujący dźwięk, dać się ponieść muzyce.
Stojący obok niego stolik choć na pierwszy rzut oka wydaje się dość skromny, dość prędko dowodzi, że błyszczące w jego nogach, jak i na obrzeżach diamenty zdecydowanie nie są atrapami. Ponadto stojąca na nim waza z kwiatami kosztowała zapewne więcej niż niejeden samochód. Z kwiatami? Wystarczy w końcu jedno pociągnięcie nosem, by dotarł do niego przepiękny, świeży zapach, dodający całemu miejscu uroczego klimatu. Wzrok wędrujący ku schodom ujrzy drugie piętro, jak i początek istnego labiryntu. Jeśli można bowiem wierzyć gazetom, w całej posiadłości znajduje się ponad osiemdziesiąt pokoi, co nadaje mu praktycznie formy pałacu.
__________________________________
Informacja Fabularna: Miejsce niedostępne dla gości. Dojście do holu bez wyproszenia przez ochronę/kamerdynera możliwe jest wyłącznie w towarzystwie kogoś z rodziny Blacków, bądź uprzednim ustaleniu podobnej fabuły. W takim wypadku gość musi stawić się najpierw w bramie i potwierdzić swoje przybycie.
Nawet na sekundę nie wypuścił dłoni Alana z uścisku. Cały czas zasypywał go różnymi bardziej lub mniej ważnymi informacjami, nie patrząc w jego kierunku, wyraźnie skupiając się na obranej przez siebie trasie.
— ... Saturn prawdopodobnie nadal siedzi w swoim pokoju. Wątpię żeby wyszedł się przywitać, każdy się przyzwyczaił że o tej porze dnia potrzebuje nieco spokoju, by się pouczyć czy po prostu zająć sobą. Jak się domyślasz lub nie, jestem jedyną osobą, która może wtedy do niego przyjść bez narażenia się na jego niesamowicie chłodny wzrok — zaśmiał się krótko na wypuszczoną przez siebie informację, w końcu odwracając się, by zerknąć na brązowookiego. Cała ta wizyta, mimo dość prymitywnego pierwszego założenia, na swój sposób zdawała się sprawiać mu swego rodzaju radość.
— Jesteś pierwszą osobą spoza kręgu rodzin dobijających z nami interesów, którą przyprowadzam do domu. Nie przejmuj się więc jeśli zasypią cię pytaniami czy ciekawskimi spojrzeniami, nie musisz na nie odpowiadać. Mówię rzecz jasna o dzieciakach, służba nie sprawi najmniejszych problemów. Skoro już mowa o dzieciakach, szczególnie problematyczny jest Sky. Ma nadmiar energii, wszędzie go pełno i o wszystkim chce wiedzieć. Zada ci dziesięć pytań, zaczniesz odpowiadać na pierwsze, a on już wyrzuci z siebie kolejnych dwadzieścia. Druga jest Neptune. Dużo spokojniejsza, raczej cicha, ale miewa swoje dziwaczne zachowania przez co niektórzy czują się dość nieswojo. Jest niesamowicie wrażliwa, więc postaraj się nie rzucać złośliwymi komentarzami w jej towarzystwie. Nie raz i nie dwa jej wyczulenie sprawiło, że popłakała się nawet, gdy przytyk skierowany był w stronę kogoś innego — ominął wielką fontannę, dalej go prowadząc gdy w końcu dotarli do krótkich schodków. Leżący przy kolumnie pies momentalnie się uniósł i wyprostował, z jego pyska nie wydarło się jednak nawet pojedyncze warknięcie. Zaraz powrócił do wcześniejszej pozycji, wodząc jedynie czujnym wzrokiem za Alanem. Dwójka ochroniarzy skinęła głową na powitanie Mercury'emu nie odzywając się ani słowem. Byli metr od drzwi, gdy te otworzyły się na oścież, z pomocą mężczyzny w średnim wieku. Jego aparycja wyglądała jak na typowego, wyciągniętego kamerdynera z filmów przystało. Wysoki, szczupły i zadbany, o nieprzeniknionej, poważnej twarzy, profesjonalnym spojrzeniu w czystym, wręcz błyszczącym czarnym ubiorze z wyszytym na piersi herbem Blacków.
— Witaj w domu, paniczu. Twój ojciec wyjechał na spotkanie biznesowe do Waszyngtonu, wróci za dwa dni.
— Poinformował mnie przez telefon, dziękuję Henry — odpowiedział spokojnie, zaraz obracając głowę w bok, gdy usłyszał donośne szczekanie.
— Mercury! — uradowany, dziecięcy głos zmieszał się z wcześniejszym dźwiękiem, gdy po schodach zbiegły trzy postacie. Właściciel owego głosu, ośmiolatek o czarnych, ułożonych włosach i wielkich niebieskich oczach, momentalnie owinął Kyana rękami, wtulając się w jego brzuch. Dopiero wtedy Mercury wypuścił dłoń Alana, obejmując swoją młodszą kopię z łagodnym, rozbawionym uśmiechem. Zerknął ponad nim na drobną, młodszą o dwa lata sześciolatkę stojącą przy schodach z dłońmi zaciśniętymi na swojej kwiecistej sukience. Włosy w kolorze czekolady ze ściętą na prosto grzywką, idealnie komponowały się z jej zielonymi oczami, którymi właśnie wpatrywała się w starszego brata.
— Cześć Sky. Neptune i... Henry, możesz go puścić — rzucił spokojnie, widząc że kamerdyner z nieznacznie zdegustowaną miną, zdążył złapać rozszalałego szczeniaka border collie powstrzymując go przed rzuceniem się na Mercury'ego. Dopiero słysząc przyzwolenie wypuścił go z westchnięciem, patrząc jak szczenię skacze dookoła niego, machając na wszystkie strony ogonem i ujada, by w końcu zacząć krążyć dookoła Alana, obwąchując go na wszelkie możliwe sposoby.
Kucnął na ziemi i wyciągnął rękę w stronę Neptune, cały czas łagodnie się uśmiechając. Dopiero wtedy siostra nabrała śmiałości i przebiegła dzielący ich dystans wtulając się w niego wraz z Sky'em.
— Witaj w domu, Mercury — cichy, praktycznie niedosłyszalny szept dodatkowo zmotywował go do pogłaskania jej po włosach, gdy zauważył jak zerka z ciekawością, jak i przestrachem, ponad jego ramieniem na blondyna. Wyprostował się wypuszczając ich z objęć i wyprostował się. Młodsze rodzeństwo momentalnie ustawiło się po obu jego stronach w jakimś wyuczonym, niedostrzegalnym już przez nich nawyku. Oparł ręce na ich ramionach.
— Sky, Neptune, to jest Alan Paige. Mój kolega ze szkoły — powiedział spokojnie, doskonale wiedząc, że kamerdyner zdążył już zanotować imię i nazwisko ich gościa, by wpisać je do rejestru. Mars wyprostował się zostawiając w spokoju buta Alana i szczeknął głośno, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę.
— Kolega ze szkoły? Uczysz się w Riverdale? Jesteście w jednej klasie? Nie słyszałem o rodzinie Paige. Jesteś z zagranicy? Czym się zajmujecie? Dawno temu przeprowadziłeś się do Kanady? Widziałeś przyjęcie urządzone przez mojego brata? Mercury jest bardzo utalentowany. Nie ma rzeczy, której nie potrafi zrobić idealnie. Długo się już znacie? Nigdy wcześniej o tobie nie słyszałem. To przez ciebie Mercury tak rzadko wraca do domu? — Sky momentalnie się ożywił, choć emocje w jego wypowiedzi nieustannie się zmieniały. Ciekawość, duma, podejrzliwość, oskarżenie. Zakończyło się na tym ostatnim, gdy zmierzył go wzrokiem od góry do dołu. Nieśmiała Neptune dygnęła jedynie grzecznie, zerkając na Mercury'ego jakby chciała się upewnić, że tak właśnie powinna się zachować. Ten westchnął tylko kładąc dłoń na głowie młodszego brata.
— Za dużo gadasz, Sky. Zajmowałeś się Marsem pod moją nieobecność tak jak cię prosiłem?
— Oczywiście, że tak! Wychodziłem z nim na spacery i powtarzałem tresury, które mi pokazywałeś, chociaż z początku kompletnie nie chciał mnie słuchać. Henry mi pomagał. Wygląda jakby go nie cierpiał, ale ostatnio go przyłapałem jak chwalił go po wykonaniu sztuczki — Sky zachichotał wpatrując się w kamerdynera, który chrząknął jedynie w odpowiedzi, nie pozwalając by na jego twarzy drgnął choć jeden pojedynczy mięsień. Mercury nie mógł powstrzymać rozbawionego śmiechu na ten widok, zaraz kucając by cmoknąć krótko na psa.
— Mars, do mnie. Przywitałbyś się chociaż — rzucił do psa, zaraz drapiąc go za uszami, gdy ten po krótkim entuzjastycznym szczeknięciu podbiegł do niego, nieustannie próbując go polizać po twarzy. Lekki dotyk na tyle rękawa zwrócił na siebie jego uwagę, odwrócił się więc nieznacznie w tył widząc zaciskające się na materiale jego ubrania palce Neptune, która schowała się za nim, zerkając raz po raz z przestrachem na Alana. Sky, chwilowo zaabsorbowany bawiącym się z psem Mercurym faktycznie zamilkł, choć i on od czasu do czasu zerkał na ich gościa z wyzwaniem w oczach.
To będzie ciekawy wieczór.
Jak nigdy.
Chociaż nie miał problemów z wielkimi imprezami i był ich częstym bywalcem, tym razem nie miał nic przeciwko wcześniejszemu opuszczeniu zatłoczonego terenu. Nic dziwnego, że dał się poprowadzić Black'owi, odruchowo splatając swoje palce z jego. Postanowił zbyć temat zazdrości łobuzerskim uśmiechem, przyznając się tym samym do tego, że – owszem – pod tym względem byłby skłonny skłamać i sam by sobie nie uwierzył, zaś temat niszczenia reputacji puścił w niepamięć, jakby jego wcześniejsze plany nie miały znaczenia. W końcu sam uważał, że bezmyślność jego siostry mogła przyczynić się do poniesienia wielkiej porażki, nawet jeśli sam Paige nie wstydził się swoich umiejętności.
„Chyba pamiętasz, że nadal znajdujemy się na moim terenie, prawda?”
― Czułem się, jakbym wchodził do jakiegoś parku, więc można odnieść mylne wrażenie ― rzucił, oglądając się za siebie, gdy zza pleców dobiegł go dźwięk cudzych kroków. Biorąc pod uwagę wielkość terenu rodziny, widok ochroniarzy ani trochę go nie zdziwił, chociaż nie można było powiedzieć, że na co dzień znajdował się w takiej sytuacji. W gruncie rzeczy był to pierwszy taki raz. Tak samo, jak był to pierwszy raz na terenie rezydencji czarnowłosego, choć wcześniej nawet nie zastanawiał się, czy w ogóle uda mu się zobaczyć jego dom. Może dlatego, że sam nie palił się do zaproszenia go do siebie. ― Aktualnie zastanawiam się, o jakich psach mówisz ― wtrącił mimo woli, zawieszając wzrok na budynku, do którego krok po kroku się zbliżali. Potrafił wyobrazić sobie mapy porozwieszane gdzieniegdzie mapy, które pomagały nieobeznanym w rezydencji gościom odnaleźć właściwą drogę, gdy przeszło mu przez myśl, że frontowa część domu, którą był w stanie dostrzec ze swojej perspektywy była zaledwie marnym kawałkiem całości.
Pokiwał nieznacznie głową, gromadząc wszystkie informacje, które przekazywał mu brunet. Jeszcze nigdy nie spotkał się z tak rozszerzoną instrukcją obsługi zwykłych odwiedzin, a i tym razem myślał, że to go ominie. W końcu cel jego noclegu w posiadłości Black'ów był jasno określony i nie przewidywał integracji z resztą członków rodziny, jednak był skłonny przebrnąć przez ten etap wizyty, nie mając większych problemów z nawiązywaniem kontaktów.
― Kto by pomyślał, że jedna noc będzie kosztowała mnie tyle poświęcenia. ― Cmoknął pod nosem, ale mimo marudnego tonu, nie dał odczuć Cullinanowi, że mu to przeszkadza. Nic jednak nie stało na przeszkodzie ku temu, by postawił mu też swoje warunki: ― Obyś był dziś wyjątkowo dobry. ― Uniósł kącik ust, zerkając na niego z ukosa ze złośliwym błyskiem w ciemnych tęczówkach i tuż przed wejściem do środka, trącił go lekko w bok, zaraz przybierając postawę godną kogoś, kto po raz pierwszy znajdował się na obcym terenie i właśnie przyszło mu się z nim zapoznać. Ale nie tylko – biorąc pod uwagę, że za jakiś czas miał zostać prześwietlony przez czujne oczy dzieciaków, wypadało wywrzeć dobre wrażenie.
Może przyszykował dla ciebie test.
Jeśli mnie nie polubią, to nic tu po mnie?
Ponoć dzieci widzą znacznie więcej, a on jako starszy brat powinien uszanować ich wolę. Mam nadzieję, że cię nie polubią. Jeśli nic innego się nie sprawdziło, to może one wybiją ci tę farsę z głowy.
Myślisz?
Postanowił urwać tę konwersację, skupiając się na kamerdynerze, którego powitał skinieniem głowy, dopiero po tym decydując się na pobieżne ogarnięcie wielkiego holu wzrokiem. Już na wejściu czuł się, jakby przekroczył wrota pałacu, co tylko potwierdzało słuszność nazywania trzecioklasisty księciem. Brak skromności jawił się nawet w otoczeniu, w którym spędzał większość swojego czasu. I wreszcie...
„Mercury!”
Wzrok Haydena podążył za dziecięcym głosem, by ostatecznie natrafić na dziwnie znajomą twarz. Mimo że pierwszy raz widział na oczy młodszego brata Mercury'ego nie mógł pozbyć się tego dziwnego wrażenia, choć dość szybko pojął, że chodziło o to zatrważające podobieństwo do Blacka. Ponadto do tego momentu wydawało mu się, że bogate rodziny odznaczały się dużo bardziej chłodnym podejściem w stosunku do siebie, a tymczasem ckliwość tego powitania, powaliłaby niejednego człowieka o miękkim sercu.
― Cześć wam ― rzucił luźno, rezygnując ze sztywnych powitań, które nieszczególnie pasowały mu do małych dzieci. Zaraz po tym opuścił wzrok na kręcącego mu się pod nogami szczeniaka, jednak zdecydował się nie zakłócać mu procesu poznawczego, choć zwierzę aż prosiło się o wytarmoszenie go za uszy. Na całe szczęście uwagę Alana odwróciła cała seria pytań, na które już wcześniej był przygotowany. Może dlatego w pierwszym odruchu nic nie powiedział, spoglądając na chłopca z niejaką pobłażliwością.
No, no. Mały wazeliniarz.
― Łoł, łoł, powoli z tymi pytaniami ― parsknął, unosząc ręce w pozornie obronnym geście. W międzyczasie zerknął na czarnowłosego, jakby nie do końca wiedział, czy powinien odpowiadać i na ile powinien być w tym wszystkim szczery, choć jasnowłosy raczej nie miał w planach wcielenia się w rolę panicza z dobrego domu. ― Uczę się w Riverdale, ale jestem o dwa lata starszy od twojego brata. Urodziłem się na Alasce, ale od kilku lat mieszkam w Kanadzie. Ale pochodzę ze zwyczajnej rodziny, więc nic dziwnego, że moje nazwisko nic ci nie mówi. ― Starał się skutecznie pominąć odpowiedź na temat działalności jego rodziny, zaraz przechodząc do części, która chyba znacznie bardziej interesowała jego małego rozmówcę: ― Oczywiście widziałem przyjęcie, jestem pod wrażeniem tego, w jak krótkim czasie udało mu się zorganizować coś tak wielkiego. Powiedział nawet, że wydrapie mi oczy, jeśli spróbuję cokolwiek zepsuć. ― Pokiwał poważnie głową, chcąc podkreślić, że rzeczywiście tak było, jednak żartobliwa nuta w jego głosie świadczyła o lekkim podkoloryzowaniu faktów. ― Nie wiem, czy to przeze mnie Black nie wraca do domu, ale zwróć uwagę na to, że dzięki mnie wrócił dziś wcześniej, choć nie ukrywam, że za jakiś czas będę musiał go porwać. Poprosił mnie o pomoc, a jako jego starszy kolega nie mogłem odmówić.
Wykrzywiwszy kąciki ust w nieznacznym i przekonującym uśmiechu, uniósł brew i zerknął na Mercury'ego, czekając na jakiekolwiek potwierdzenie tej wersji wydarzeń. Nie żeby spodziewał się cudów.
„Chyba pamiętasz, że nadal znajdujemy się na moim terenie, prawda?”
― Czułem się, jakbym wchodził do jakiegoś parku, więc można odnieść mylne wrażenie ― rzucił, oglądając się za siebie, gdy zza pleców dobiegł go dźwięk cudzych kroków. Biorąc pod uwagę wielkość terenu rodziny, widok ochroniarzy ani trochę go nie zdziwił, chociaż nie można było powiedzieć, że na co dzień znajdował się w takiej sytuacji. W gruncie rzeczy był to pierwszy taki raz. Tak samo, jak był to pierwszy raz na terenie rezydencji czarnowłosego, choć wcześniej nawet nie zastanawiał się, czy w ogóle uda mu się zobaczyć jego dom. Może dlatego, że sam nie palił się do zaproszenia go do siebie. ― Aktualnie zastanawiam się, o jakich psach mówisz ― wtrącił mimo woli, zawieszając wzrok na budynku, do którego krok po kroku się zbliżali. Potrafił wyobrazić sobie mapy porozwieszane gdzieniegdzie mapy, które pomagały nieobeznanym w rezydencji gościom odnaleźć właściwą drogę, gdy przeszło mu przez myśl, że frontowa część domu, którą był w stanie dostrzec ze swojej perspektywy była zaledwie marnym kawałkiem całości.
Pokiwał nieznacznie głową, gromadząc wszystkie informacje, które przekazywał mu brunet. Jeszcze nigdy nie spotkał się z tak rozszerzoną instrukcją obsługi zwykłych odwiedzin, a i tym razem myślał, że to go ominie. W końcu cel jego noclegu w posiadłości Black'ów był jasno określony i nie przewidywał integracji z resztą członków rodziny, jednak był skłonny przebrnąć przez ten etap wizyty, nie mając większych problemów z nawiązywaniem kontaktów.
― Kto by pomyślał, że jedna noc będzie kosztowała mnie tyle poświęcenia. ― Cmoknął pod nosem, ale mimo marudnego tonu, nie dał odczuć Cullinanowi, że mu to przeszkadza. Nic jednak nie stało na przeszkodzie ku temu, by postawił mu też swoje warunki: ― Obyś był dziś wyjątkowo dobry. ― Uniósł kącik ust, zerkając na niego z ukosa ze złośliwym błyskiem w ciemnych tęczówkach i tuż przed wejściem do środka, trącił go lekko w bok, zaraz przybierając postawę godną kogoś, kto po raz pierwszy znajdował się na obcym terenie i właśnie przyszło mu się z nim zapoznać. Ale nie tylko – biorąc pod uwagę, że za jakiś czas miał zostać prześwietlony przez czujne oczy dzieciaków, wypadało wywrzeć dobre wrażenie.
Może przyszykował dla ciebie test.
Jeśli mnie nie polubią, to nic tu po mnie?
Ponoć dzieci widzą znacznie więcej, a on jako starszy brat powinien uszanować ich wolę. Mam nadzieję, że cię nie polubią. Jeśli nic innego się nie sprawdziło, to może one wybiją ci tę farsę z głowy.
Myślisz?
Postanowił urwać tę konwersację, skupiając się na kamerdynerze, którego powitał skinieniem głowy, dopiero po tym decydując się na pobieżne ogarnięcie wielkiego holu wzrokiem. Już na wejściu czuł się, jakby przekroczył wrota pałacu, co tylko potwierdzało słuszność nazywania trzecioklasisty księciem. Brak skromności jawił się nawet w otoczeniu, w którym spędzał większość swojego czasu. I wreszcie...
„Mercury!”
Wzrok Haydena podążył za dziecięcym głosem, by ostatecznie natrafić na dziwnie znajomą twarz. Mimo że pierwszy raz widział na oczy młodszego brata Mercury'ego nie mógł pozbyć się tego dziwnego wrażenia, choć dość szybko pojął, że chodziło o to zatrważające podobieństwo do Blacka. Ponadto do tego momentu wydawało mu się, że bogate rodziny odznaczały się dużo bardziej chłodnym podejściem w stosunku do siebie, a tymczasem ckliwość tego powitania, powaliłaby niejednego człowieka o miękkim sercu.
― Cześć wam ― rzucił luźno, rezygnując ze sztywnych powitań, które nieszczególnie pasowały mu do małych dzieci. Zaraz po tym opuścił wzrok na kręcącego mu się pod nogami szczeniaka, jednak zdecydował się nie zakłócać mu procesu poznawczego, choć zwierzę aż prosiło się o wytarmoszenie go za uszy. Na całe szczęście uwagę Alana odwróciła cała seria pytań, na które już wcześniej był przygotowany. Może dlatego w pierwszym odruchu nic nie powiedział, spoglądając na chłopca z niejaką pobłażliwością.
No, no. Mały wazeliniarz.
― Łoł, łoł, powoli z tymi pytaniami ― parsknął, unosząc ręce w pozornie obronnym geście. W międzyczasie zerknął na czarnowłosego, jakby nie do końca wiedział, czy powinien odpowiadać i na ile powinien być w tym wszystkim szczery, choć jasnowłosy raczej nie miał w planach wcielenia się w rolę panicza z dobrego domu. ― Uczę się w Riverdale, ale jestem o dwa lata starszy od twojego brata. Urodziłem się na Alasce, ale od kilku lat mieszkam w Kanadzie. Ale pochodzę ze zwyczajnej rodziny, więc nic dziwnego, że moje nazwisko nic ci nie mówi. ― Starał się skutecznie pominąć odpowiedź na temat działalności jego rodziny, zaraz przechodząc do części, która chyba znacznie bardziej interesowała jego małego rozmówcę: ― Oczywiście widziałem przyjęcie, jestem pod wrażeniem tego, w jak krótkim czasie udało mu się zorganizować coś tak wielkiego. Powiedział nawet, że wydrapie mi oczy, jeśli spróbuję cokolwiek zepsuć. ― Pokiwał poważnie głową, chcąc podkreślić, że rzeczywiście tak było, jednak żartobliwa nuta w jego głosie świadczyła o lekkim podkoloryzowaniu faktów. ― Nie wiem, czy to przeze mnie Black nie wraca do domu, ale zwróć uwagę na to, że dzięki mnie wrócił dziś wcześniej, choć nie ukrywam, że za jakiś czas będę musiał go porwać. Poprosił mnie o pomoc, a jako jego starszy kolega nie mogłem odmówić.
Wykrzywiwszy kąciki ust w nieznacznym i przekonującym uśmiechu, uniósł brew i zerknął na Mercury'ego, czekając na jakiekolwiek potwierdzenie tej wersji wydarzeń. Nie żeby spodziewał się cudów.
Słysząc jak Paige nieświadomie chwali jego tereny, wyprostował się nieznacznie z wyraźnym zadowoleniem wypisanym na twarzy. Bez wątpienia chciał, by chłopak je dojrzał, biorąc pod uwagę choćby fakt, że niezwykle uważnie się w niego wpatrywał.
— Zapewniam cię, że park jest jedynie drobną częścią naszej posiadłości. Oprócz niego mamy własny kort tenisowy, boisko do koszykówki, siatkówki, piłki nożnej tenisa, halę do jazdy konnej, rzecz jasna ogromny poligon... — gdy wymieniał jedną rzecz po drugiej, podczas wchodzenia do holu, można było odnieść wrażenie, że lista nigdy się nie skończy. I rzeczywiście mogłoby tak być, gdyby nie przerwało mu pojawienie się Sky'a. Zabawnym pozostawał fakt, że mimo dzielenia się z blondynem informacjami, nie dało się dopatrzeć w jego głosie jakiegokolwiek przechwalania czy chęci udowodnienia, że jest lepszy od niego. Nieznaczna część dumy z dorobków jego ojca, wymieszała się idealnie z rzeczowym tonem mającym na celu wyłącznie przekazanie odpowiednich informacji. Nie skomentował w żaden sposób słownictwa, jakim chłopak określił jego ochroniarzy. Szacunek, jakim czarnowłosy darzył każdego z policyjnych profesji i im podobnych był zbyt duży, by nawet dla żartów brał udział w podobnych prowokacjach. Nie należało się raczej dziwić, biorąc pod uwagę to, jak wielkim oddaniem wykazywał się w stosunku do swojego ojca.
"Obyś był dziś wyjątkowo dobry."
Przekrzywił głowę w bok, patrząc na niego w milczeniu, zupełnie jakby właśnie rozmyślał nad przeróżnymi opcjami w głowie, odrzucając jedną po drugiej.
— Wydajesz się dość prosty do utrzymania, Paige. Twoje myśli kręcą się wyłącznie wobec dwóch rzeczy, zupełnie jak u zwierząt. Choć to dość normalne zachowanie w przypadku nastolatka — zażartował odwracając się na nowo w swoją stronę z rozbawieniem. Jedzenie i seks. Jeśli blondyn od początku obracał się wyłącznie wobec tych dwóch wartości, jakie życie mógł wieść? Mercury sam nie był święty. Bawił się ludźmi na wiele sposobów, mimo to utrzymanie go przy sobie z pewnością nie sprowadzało się do tego, by być dobrym w łóżku i mieć pod ręką dobre jedzenie. Śmiałe, często bezczelne zachowanie, niejednokrotnie było hamowane w ułamku sekundy, gdy zdawał sobie sprawę, że nie jest ono najlepszym wyjściem. Tak długo, gdy chciał pozostać z kimś w dobrych relacjach. Gdy tracił zainteresowanie, przestawał szczególnie patrzeć na to, czy jego słowa kogoś krzywdzą czy też nie. W końcu urodził się z darem manipulowania ludźmi. Dlatego był ciekawy. Był ciekawy czy ktokolwiek jest w stanie rozbudzić w Alanie coś, co sprawi że chłopak przestanie myśleć jedynie o prymitywnych potrzebach i rozszerzy swoje zainteresowanie na inne dziedziny.
Na ciebie?
Na mnie.
Obserwował całe starcie dzieciaków z Alanem, nie odzywając się ani słowem. Dopiero, gdy poczuł zaciskającą się na materiale jego ubrań dłoń Neptune, odwrócił się do niej z łagodnym uśmiechem, stukając ją palcem w czoło.
— Nie martw się, mimo że jest wysoki, jest całkowicie niegroźny — łatwość z jaką wypowiedział podobne kłamstwo, nie powinno nikogo zadziwić. Fakt, że dziewczynka momentalnie spojrzała na niego z niesamowitą ufnością i ostrożnie wyszła do przodu, dygając raz jeszcze z wypraną z emocji mimiką, choć w jej oczach dało się dostrzec jakąś wyrafinowaną dumę i resztki przestrachu.
— Neptune Black — przedstawiła się cicho, splatając dłonie z przodu na swojej czystej sukience, wygładzając jej przód. Nic dziwnego, że cicho pisnęła, gdy niespodziewanie Sky uwiesił się na niej od tyłu, zmuszając do pochylenia głowy.
— No przecież wie, Mercury już nas przedstawił. Zostajesz na weekend? Saturn nadal siedzi w pokoju. Pytałem go o ciebie, ale mówił że nie jest pewny czy wrócisz. Że jesteś ostatnio zajęty — w tym momencie spojrzał na Alana, mrużąc nieznacznie oczy z oskarżeniem. Tak, był pewien że to jego sprawka, że Mercury mniej pojawiał się w domu. W końcu jego brat nieczęsto przyprowadzał kogokolwiek w gości. A już napewno nie nowe osoby. Jego twarz wręcz zdawała się krzyczeć "Oddaj mojego brata".
Mercury położył dłoń na twarzy Sky'a odsuwając go w tył mimo głośnych protestów i westchnął.
— Zachowuj się, Sky. Alan jest naszym gościem. Co by powiedział ojciec? — skarcił go krótko, zaraz mierzwiąc mu włosy, gdy dostrzegł naburmuszony wzrok i nadmuchane policzki. Zaśmiał się krótko, obracając w stronę Paige'a.
— Jesteś głodny? — zapytał splatając dłonie za plecami. Nic dziwnego, że Sky zaraz się na nich uwiesił, byle objąć jego palce swoimi, cały czas zerkając na Alana.
— Pani Maddison doskonale gotuje — burknął pod nosem, odwracając wzrok w tył. Neptune kucała w ciszy obok Marsa, pozornie nie zwracając na nich uwagi i głaskała miękkie futro machającego ogonem na boki psa, choć od czasu do czasu dało się dostrzec jak zerka na każdego z osobna.
— Jeśli chcesz możemy też iść na górę i zjeść później. Twoja decyzja — dał mu wolną rękę, przekrzywiając nieznacznie głowę w bok. Ciekawiło go, jak postanowi ustawić własne priorytety.
— Zapewniam cię, że park jest jedynie drobną częścią naszej posiadłości. Oprócz niego mamy własny kort tenisowy, boisko do koszykówki, siatkówki, piłki nożnej tenisa, halę do jazdy konnej, rzecz jasna ogromny poligon... — gdy wymieniał jedną rzecz po drugiej, podczas wchodzenia do holu, można było odnieść wrażenie, że lista nigdy się nie skończy. I rzeczywiście mogłoby tak być, gdyby nie przerwało mu pojawienie się Sky'a. Zabawnym pozostawał fakt, że mimo dzielenia się z blondynem informacjami, nie dało się dopatrzeć w jego głosie jakiegokolwiek przechwalania czy chęci udowodnienia, że jest lepszy od niego. Nieznaczna część dumy z dorobków jego ojca, wymieszała się idealnie z rzeczowym tonem mającym na celu wyłącznie przekazanie odpowiednich informacji. Nie skomentował w żaden sposób słownictwa, jakim chłopak określił jego ochroniarzy. Szacunek, jakim czarnowłosy darzył każdego z policyjnych profesji i im podobnych był zbyt duży, by nawet dla żartów brał udział w podobnych prowokacjach. Nie należało się raczej dziwić, biorąc pod uwagę to, jak wielkim oddaniem wykazywał się w stosunku do swojego ojca.
"Obyś był dziś wyjątkowo dobry."
Przekrzywił głowę w bok, patrząc na niego w milczeniu, zupełnie jakby właśnie rozmyślał nad przeróżnymi opcjami w głowie, odrzucając jedną po drugiej.
— Wydajesz się dość prosty do utrzymania, Paige. Twoje myśli kręcą się wyłącznie wobec dwóch rzeczy, zupełnie jak u zwierząt. Choć to dość normalne zachowanie w przypadku nastolatka — zażartował odwracając się na nowo w swoją stronę z rozbawieniem. Jedzenie i seks. Jeśli blondyn od początku obracał się wyłącznie wobec tych dwóch wartości, jakie życie mógł wieść? Mercury sam nie był święty. Bawił się ludźmi na wiele sposobów, mimo to utrzymanie go przy sobie z pewnością nie sprowadzało się do tego, by być dobrym w łóżku i mieć pod ręką dobre jedzenie. Śmiałe, często bezczelne zachowanie, niejednokrotnie było hamowane w ułamku sekundy, gdy zdawał sobie sprawę, że nie jest ono najlepszym wyjściem. Tak długo, gdy chciał pozostać z kimś w dobrych relacjach. Gdy tracił zainteresowanie, przestawał szczególnie patrzeć na to, czy jego słowa kogoś krzywdzą czy też nie. W końcu urodził się z darem manipulowania ludźmi. Dlatego był ciekawy. Był ciekawy czy ktokolwiek jest w stanie rozbudzić w Alanie coś, co sprawi że chłopak przestanie myśleć jedynie o prymitywnych potrzebach i rozszerzy swoje zainteresowanie na inne dziedziny.
Na ciebie?
Na mnie.
Obserwował całe starcie dzieciaków z Alanem, nie odzywając się ani słowem. Dopiero, gdy poczuł zaciskającą się na materiale jego ubrań dłoń Neptune, odwrócił się do niej z łagodnym uśmiechem, stukając ją palcem w czoło.
— Nie martw się, mimo że jest wysoki, jest całkowicie niegroźny — łatwość z jaką wypowiedział podobne kłamstwo, nie powinno nikogo zadziwić. Fakt, że dziewczynka momentalnie spojrzała na niego z niesamowitą ufnością i ostrożnie wyszła do przodu, dygając raz jeszcze z wypraną z emocji mimiką, choć w jej oczach dało się dostrzec jakąś wyrafinowaną dumę i resztki przestrachu.
— Neptune Black — przedstawiła się cicho, splatając dłonie z przodu na swojej czystej sukience, wygładzając jej przód. Nic dziwnego, że cicho pisnęła, gdy niespodziewanie Sky uwiesił się na niej od tyłu, zmuszając do pochylenia głowy.
— No przecież wie, Mercury już nas przedstawił. Zostajesz na weekend? Saturn nadal siedzi w pokoju. Pytałem go o ciebie, ale mówił że nie jest pewny czy wrócisz. Że jesteś ostatnio zajęty — w tym momencie spojrzał na Alana, mrużąc nieznacznie oczy z oskarżeniem. Tak, był pewien że to jego sprawka, że Mercury mniej pojawiał się w domu. W końcu jego brat nieczęsto przyprowadzał kogokolwiek w gości. A już napewno nie nowe osoby. Jego twarz wręcz zdawała się krzyczeć "Oddaj mojego brata".
Mercury położył dłoń na twarzy Sky'a odsuwając go w tył mimo głośnych protestów i westchnął.
— Zachowuj się, Sky. Alan jest naszym gościem. Co by powiedział ojciec? — skarcił go krótko, zaraz mierzwiąc mu włosy, gdy dostrzegł naburmuszony wzrok i nadmuchane policzki. Zaśmiał się krótko, obracając w stronę Paige'a.
— Jesteś głodny? — zapytał splatając dłonie za plecami. Nic dziwnego, że Sky zaraz się na nich uwiesił, byle objąć jego palce swoimi, cały czas zerkając na Alana.
— Pani Maddison doskonale gotuje — burknął pod nosem, odwracając wzrok w tył. Neptune kucała w ciszy obok Marsa, pozornie nie zwracając na nich uwagi i głaskała miękkie futro machającego ogonem na boki psa, choć od czasu do czasu dało się dostrzec jak zerka na każdego z osobna.
— Jeśli chcesz możemy też iść na górę i zjeść później. Twoja decyzja — dał mu wolną rękę, przekrzywiając nieznacznie głowę w bok. Ciekawiło go, jak postanowi ustawić własne priorytety.
„Zapewniam cię, że park jest jedynie drobną częścią naszej posiadłości.”
Zapewniam cię, że nie zamierzam tego kwestionować – już cisnęło mu się na usta, ale zamiast tego wykrzywił je w nieznacznym uśmiechu, gdy okazało się, że Black nie zamierzał poprzestać na tym jednym zapewnieniu. Zamiast tego Alan otrzymał całą listę atrakcji, których jego rodzina widocznie sobie nie skąpiła. Nie było wątpliwości, że Paige nie miał najmniejszych szans na zapamiętanie wymienionych rzeczy, jednak w zupełności wystarczyło podsumowanie tego w jeden sposób – rodzina Black'ów miała dosłownie wszystko, a czego jeszcze nie mieli, na pewno mogli wkrótce sobie sprawić, gdyby taki mieli kaprys. Przed wejściem do holu jasnowłosy mimowolnie sięgał spojrzeniem ku dalszym obszarom posiadłości, choć w wieczornych ciemnościach wychwytywał jedynie latarnie, które swoje światło rzucały jedynie na niewielkie skrawki terenu. Ten widok z pewnością nie mógł równać się temu, który zobaczyłby za dnia.
Może w pewnym sensie powinien czuć się nie na miejscu, robiąc tu za kogoś wyrwanego spoza marginesu, ale zaskakująco łatwo oswoił się z dzielącymi ich różnicami i linię pomiędzy nimi, przekraczając próg jego domu w sposób, jaki robił to ktoś, kto był tu już co najmniej setny raz i był skłonny czuć się jak u siebie na tyle, by samemu trafić do kuchni i ocenić zawartość lodówki, a potem wypomnieć, że zapomnieli o kabanosach.
― Utrzymanie to nie zatrzymanie ― rzucił luźno z zawadiackim uśmiechem na ustach, jakby tym samym chciał mu uzmysłowić, że to drugie nie należało do najprostszych zadań. Jednak wcale nie próbował zaprzeczać swojej prostolinijności, a momentami nawet swojego rodzaju płytkości. Mimo że w gruncie rzeczy jego „-naście” już przeminęło, nadal wolał korzystać z życia jak tylko mógł, czasem przekraczając przy tym granice własnego bezpieczeństwa i przyzwoitości. ― Musisz jednak przyznać, że te dwie sprawy są mało skomplikowane, choć to nie tak, że interesują mnie tylko nieskomplikowane rzeczy ― zaznaczył, zamyślając się na chwilę. Wydawało się nawet, że jeszcze jakieś słowa wisiały na końcu języka, że wyjaśni Mercury'emu, jakimi komplikacjami byłby zainteresowany, ale ostatecznie temat rozpłynął się w powietrzu wraz z przybyciem dzieciaków.
„... jest całkowicie niegroźny.”
Nawet o tym nie myśl. Nie lubię go, ale to tylko dzieci.
Zero zabawy. A już chciałem powiedzieć, że odpuszczam sobie mordowania, porywania i kradzieży tylko w niedzielę i święta.
Wiem.
Wystarczyło jednak, że ciemne tęczówki jasnowłosego spotkały się z błyszczącymi oczami dziewczynki, która pokładała wiarę w słowach starszego brata, a cała chęć porobienia za złośliwego chuja kompletnie się ulotniła. Przynajmniej na ułamek sekundy i tylko wobec Neptune, która wyraźnie była jednym z tych mało problematycznych dzieciaków, w przeciwieństwie do Sky'a, przy którym jego kostki nie były bezpieczne.
― Miło mi ― odpowiedział dla zasady, jakby zupełnie nie przeszkadzało mu, że młoda panienka Black postanowiła przedstawić się osobiście. Może dzięki temu mogłaby uniknąć poczucia wstydu, które najwidoczniej próbował wywołać w niej drugi dzieciak. ― Co to za spojrzenie? ― Przechylił nieznacznie głowę, wypuszczając powietrze ustami z wyraźną rezygnacją. ― Może powinieneś spytać o tego drugiego znajomego. To na pewno jego sprawka ― dorzucił szybko w bardziej konspiracyjny sposób, przenosząc wzrok na Merc'a, który już mógł zauważyć wyzywający błysk w oczach Paige'a. Tylko oni wiedzieli, o kim mówił, a chłopiec nie miał już okazji zauważyć prowokacyjnego wyrazu. Ciężko było obserwować świat z cudzą ręką lądującą ci na środku twarzy. ― Widzę, że masz tu niezłą kontrolę braterską. I jadłem niedawno, więc możemy zjeść później. W końcu nie wypada odmawiać. ― Nie to, żeby na co dzień przejmował się rzeczami, które wypadało i których nie wypadało robić, ale kiedy w grę wchodziło jedzenie i – jak sądził – spróbowanie czegoś zupełnie nowego, nie miał zamiaru odpuszczać sobie okazji.
Przemknąwszy wzrokiem po wielkim holu, nie ruszył się z miejsca, jakby czekał aż czarnowłosy sam wytyczy mu trasę do pokoju, który na pewno nie znajdował się w łatwo dostępnym miejscu. Kto wie, ile korytarzy i ile stopni musiałby pokonać, a także do jak wielu drzwi zapukać po drodze, żeby wreszcie tam dotrzeć.
Zapewniam cię, że nie zamierzam tego kwestionować – już cisnęło mu się na usta, ale zamiast tego wykrzywił je w nieznacznym uśmiechu, gdy okazało się, że Black nie zamierzał poprzestać na tym jednym zapewnieniu. Zamiast tego Alan otrzymał całą listę atrakcji, których jego rodzina widocznie sobie nie skąpiła. Nie było wątpliwości, że Paige nie miał najmniejszych szans na zapamiętanie wymienionych rzeczy, jednak w zupełności wystarczyło podsumowanie tego w jeden sposób – rodzina Black'ów miała dosłownie wszystko, a czego jeszcze nie mieli, na pewno mogli wkrótce sobie sprawić, gdyby taki mieli kaprys. Przed wejściem do holu jasnowłosy mimowolnie sięgał spojrzeniem ku dalszym obszarom posiadłości, choć w wieczornych ciemnościach wychwytywał jedynie latarnie, które swoje światło rzucały jedynie na niewielkie skrawki terenu. Ten widok z pewnością nie mógł równać się temu, który zobaczyłby za dnia.
Może w pewnym sensie powinien czuć się nie na miejscu, robiąc tu za kogoś wyrwanego spoza marginesu, ale zaskakująco łatwo oswoił się z dzielącymi ich różnicami i linię pomiędzy nimi, przekraczając próg jego domu w sposób, jaki robił to ktoś, kto był tu już co najmniej setny raz i był skłonny czuć się jak u siebie na tyle, by samemu trafić do kuchni i ocenić zawartość lodówki, a potem wypomnieć, że zapomnieli o kabanosach.
― Utrzymanie to nie zatrzymanie ― rzucił luźno z zawadiackim uśmiechem na ustach, jakby tym samym chciał mu uzmysłowić, że to drugie nie należało do najprostszych zadań. Jednak wcale nie próbował zaprzeczać swojej prostolinijności, a momentami nawet swojego rodzaju płytkości. Mimo że w gruncie rzeczy jego „-naście” już przeminęło, nadal wolał korzystać z życia jak tylko mógł, czasem przekraczając przy tym granice własnego bezpieczeństwa i przyzwoitości. ― Musisz jednak przyznać, że te dwie sprawy są mało skomplikowane, choć to nie tak, że interesują mnie tylko nieskomplikowane rzeczy ― zaznaczył, zamyślając się na chwilę. Wydawało się nawet, że jeszcze jakieś słowa wisiały na końcu języka, że wyjaśni Mercury'emu, jakimi komplikacjami byłby zainteresowany, ale ostatecznie temat rozpłynął się w powietrzu wraz z przybyciem dzieciaków.
„... jest całkowicie niegroźny.”
Nawet o tym nie myśl. Nie lubię go, ale to tylko dzieci.
Zero zabawy. A już chciałem powiedzieć, że odpuszczam sobie mordowania, porywania i kradzieży tylko w niedzielę i święta.
Wiem.
Wystarczyło jednak, że ciemne tęczówki jasnowłosego spotkały się z błyszczącymi oczami dziewczynki, która pokładała wiarę w słowach starszego brata, a cała chęć porobienia za złośliwego chuja kompletnie się ulotniła. Przynajmniej na ułamek sekundy i tylko wobec Neptune, która wyraźnie była jednym z tych mało problematycznych dzieciaków, w przeciwieństwie do Sky'a, przy którym jego kostki nie były bezpieczne.
― Miło mi ― odpowiedział dla zasady, jakby zupełnie nie przeszkadzało mu, że młoda panienka Black postanowiła przedstawić się osobiście. Może dzięki temu mogłaby uniknąć poczucia wstydu, które najwidoczniej próbował wywołać w niej drugi dzieciak. ― Co to za spojrzenie? ― Przechylił nieznacznie głowę, wypuszczając powietrze ustami z wyraźną rezygnacją. ― Może powinieneś spytać o tego drugiego znajomego. To na pewno jego sprawka ― dorzucił szybko w bardziej konspiracyjny sposób, przenosząc wzrok na Merc'a, który już mógł zauważyć wyzywający błysk w oczach Paige'a. Tylko oni wiedzieli, o kim mówił, a chłopiec nie miał już okazji zauważyć prowokacyjnego wyrazu. Ciężko było obserwować świat z cudzą ręką lądującą ci na środku twarzy. ― Widzę, że masz tu niezłą kontrolę braterską. I jadłem niedawno, więc możemy zjeść później. W końcu nie wypada odmawiać. ― Nie to, żeby na co dzień przejmował się rzeczami, które wypadało i których nie wypadało robić, ale kiedy w grę wchodziło jedzenie i – jak sądził – spróbowanie czegoś zupełnie nowego, nie miał zamiaru odpuszczać sobie okazji.
Przemknąwszy wzrokiem po wielkim holu, nie ruszył się z miejsca, jakby czekał aż czarnowłosy sam wytyczy mu trasę do pokoju, który na pewno nie znajdował się w łatwo dostępnym miejscu. Kto wie, ile korytarzy i ile stopni musiałby pokonać, a także do jak wielu drzwi zapukać po drodze, żeby wreszcie tam dotrzeć.
Alan uwielbiał gry słowne. W pewnym stopniu choć Mercury zdecydowanie mógł się zgodzić z nim w podobnych aspektach, wiedział jednocześnie, że podobne wojny na dłuższą metę potrafią być zwyczajnie męczące.
Być może dlatego blondyn miał swego rodzaju szczęście, że trafił na tak wytrwałego przeciwnika, który nie zamierzał odpuszczać po kilku podobnych wypowiedziach.
— Co nie zmienia faktu, że się nie wykluczają — rzucił spokojnie, tym samym tonem, którego używał wobec Sky'a, gdy tłumaczył mu przeróżne wzory matematyczne, których chłopiec dopiero się uczył. Cierpliwy, wyrozumiały, zdecydowanie nie wskazujący na to, że jego granica wytrącenia go z równowagi została w jakikolwiek sposób przekroczona. Bo nie była. Jednocześnie głos ten mógł działać na innych jak płachta na byka i wiedział o tym doskonale, gdy niby od niechcenia, przesunął po Paige'u spojrzeniem.
— Ciągłe chodzenie na łatwiznę z biegiem czasu staje się niesamowicie nudne. Z drugiej strony, gdy coś staje się zbyt trudne, także traci swój urok. Ciężko czasem wyczuć, w którym miejscu znajduje się perfekcyjna granica — Black nie dawał się sprowokować, mimo że doskonale wiedział co blondyn miał na myśli. Ciężko było stwierdzić czy podobne gaszenie tematu było jedynie jego chwilową zachcianką, brakiem humoru na podobne dowcipy czy może ciągłą próbą prowokacji.
W końcu zaczął się przyglądać interakcji Alana ze Sky'em, który spojrzał tym razem na swojego brata pytająco.
— Drugiego znajomego?
— Alan lubi sobie wymyślać przyjaciół — rzucił złośliwie, machając nieznacznie głową w stronę schodów. Zdjął z siebie kurtkę oddając ją kamerdynerowi, który zrozumiał że wypowiedź jego gościa była w tym momencie wiążąca.
— Mercury!
— Jutro się pobawimy, obiecuję. Będę do twojej dyspozycji cały dzień — uśmiechnął się puszczając młodszemu bratu oczko. Sky początkowo nieznacznie naburmuszony, zaraz rozpromienił się odsłaniając przy tym śnieżnobiałe ząbki. Neptune odprowadziła ich oboje wzrokiem nie odzywając się w żaden sposób, choć dało się dostrzec nieznaczne rumieńce na jej bladych policzkach i delikatny uśmiech, świadczący o tym że sama nie może się doczekać spełnienia obietnicy.
Nim zdążyli pokonać jednak schody do końca jedne z drzwi skrzypnęły. Białe włosy błysnęły w blasku lamp, gdy Saturn wyszedł im naprzeciw, zatrzymując się momentalnie w miejscu, a ze środka dobiegł delikatny zapach świeżego pergaminu i zapalonej, miętowej świeczki.
Jego mimika nie zmieniła się nawet odrobinę, gdy przesunął wzrokiem po Alanie i Mercurym.
— Sam nie wiedziałem, następnym razem cię uprzedzę — choć dla wielu podobne zdanie byłoby totalnie bezsensowne, czarnowłosy doskonale wiedział, że wraz z momentem z którym Saturn opuścił pokój i napotkał ich dwójkę, zawładnęło nim przede wszystkim zaskoczenie.
— Sky i Neptune?
— Jutro. Nie będą cię męczyć.
— Mhm. Cześć, Alan — dopiero po wydobyciu tej krótkiej informacji, przywitał się z blondynem stojąc nieruchomo w miejscu, zupełnie jakby na coś czekał.
— Nie, nie. Szliśmy do mnie.
Saturn mrugnął w odpowiedzi i wyminął ich bez słowa, schodząc w dół. Lekkie kroki, praktycznie niedosłyszalne, ucichły jeszcze szybciej pozostawiając wrażenie, wraz z którym nie można było być do końca pewnymi czy faktycznie przed chwilą z nim rozmawiali.
— Dwa piętra w górę, trzeci pokój na lewo — rzucił luźno, łapiąc Alana za dłoń. Nie patrzył jednak w jego kierunku prowadząc go po schodach, chwilowo całkowicie się wyciszając.
Alan uwielbiał gry słowne. W pewnym stopniu choć Mercury zdecydowanie mógł się zgodzić z nim w podobnych aspektach, wiedział jednocześnie, że podobne wojny na dłuższą metę potrafią być zwyczajnie męczące.
Być może dlatego blondyn miał swego rodzaju szczęście, że trafił na tak wytrwałego przeciwnika, który nie zamierzał odpuszczać po kilku podobnych wypowiedziach.
— Co nie zmienia faktu, że się nie wykluczają — rzucił spokojnie, tym samym tonem, którego używał wobec Sky'a, gdy tłumaczył mu przeróżne wzory matematyczne, których chłopiec dopiero się uczył. Cierpliwy, wyrozumiały, zdecydowanie nie wskazujący na to, że jego granica wytrącenia go z równowagi została w jakikolwiek sposób przekroczona. Bo nie była. Jednocześnie głos ten mógł działać na innych jak płachta na byka i wiedział o tym doskonale, gdy niby od niechcenia, przesunął po Paige'u spojrzeniem.
— Ciągłe chodzenie na łatwiznę z biegiem czasu staje się niesamowicie nudne. Z drugiej strony, gdy coś staje się zbyt trudne, także traci swój urok. Ciężko czasem wyczuć, w którym miejscu znajduje się perfekcyjna granica — Black nie dawał się sprowokować, mimo że doskonale wiedział co blondyn miał na myśli. Ciężko było stwierdzić czy podobne gaszenie tematu było jedynie jego chwilową zachcianką, brakiem humoru na podobne dowcipy czy może ciągłą próbą prowokacji.
W końcu zaczął się przyglądać interakcji Alana ze Sky'em, który spojrzał tym razem na swojego brata pytająco.
— Drugiego znajomego?
— Alan lubi sobie wymyślać przyjaciół — rzucił złośliwie, machając nieznacznie głową w stronę schodów. Zdjął z siebie kurtkę oddając ją kamerdynerowi, który zrozumiał że wypowiedź jego gościa była w tym momencie wiążąca.
— Mercury!
— Jutro się pobawimy, obiecuję. Będę do twojej dyspozycji cały dzień — uśmiechnął się puszczając młodszemu bratu oczko. Sky początkowo nieznacznie naburmuszony, zaraz rozpromienił się odsłaniając przy tym śnieżnobiałe ząbki. Neptune odprowadziła ich oboje wzrokiem nie odzywając się w żaden sposób, choć dało się dostrzec nieznaczne rumieńce na jej bladych policzkach i delikatny uśmiech, świadczący o tym że sama nie może się doczekać spełnienia obietnicy.
Nim zdążyli pokonać jednak schody do końca jedne z drzwi skrzypnęły. Białe włosy błysnęły w blasku lamp, gdy Saturn wyszedł im naprzeciw, zatrzymując się momentalnie w miejscu, a ze środka dobiegł delikatny zapach świeżego pergaminu i zapalonej, miętowej świeczki.
Jego mimika nie zmieniła się nawet odrobinę, gdy przesunął wzrokiem po Alanie i Mercurym.
— Sam nie wiedziałem, następnym razem cię uprzedzę — choć dla wielu podobne zdanie byłoby totalnie bezsensowne, czarnowłosy doskonale wiedział, że wraz z momentem z którym Saturn opuścił pokój i napotkał ich dwójkę, zawładnęło nim przede wszystkim zaskoczenie.
— Sky i Neptune?
— Jutro. Nie będą cię męczyć.
— Mhm. Cześć, Alan — dopiero po wydobyciu tej krótkiej informacji, przywitał się z blondynem stojąc nieruchomo w miejscu, zupełnie jakby na coś czekał.
— Nie, nie. Szliśmy do mnie.
Saturn mrugnął w odpowiedzi i wyminął ich bez słowa, schodząc w dół. Lekkie kroki, praktycznie niedosłyszalne, ucichły jeszcze szybciej pozostawiając wrażenie, wraz z którym nie można było być do końca pewnymi czy faktycznie przed chwilą z nim rozmawiali.
— Dwa piętra w górę, trzeci pokój na lewo — rzucił luźno, łapiąc Alana za dłoń. Nie patrzył jednak w jego kierunku prowadząc go po schodach, chwilowo całkowicie się wyciszając.
― Racja. Najczęściej jedno wynika z drugiego. Ale w końcu to ty chcesz wygrać tę grę, a nie jedzenie, które mi dajesz. ― Przerzucił rękę przez jego kark, na moment przyciągając go bliżej, jakby nagłe muśnięcie wargami jego głowy miało zmiażdżyć tę zbyt poważną atmosferę. Już po chwili wypuścił go, choć na jego ustach malował się pełen satysfakcji i jednocześnie zawadiacki uśmiech. Właśnie tym się różnili, choć czasem i jemu zdarzało się przybierać rodzaj tonu, którego inni mieli zwyczajnie dość. ― Mogę mieć proste potrzeby, ale... jakby to ująć? ― Zastanowił się chwilę, zawieszając głos. ― Nie jestem na sprzedaż.
W tej jednej kwestii był w stanie odpowiedzieć z największym zdecydowaniem, przez które wcześniejszy uśmiech zniknął z jego twarzy. Nie zamierzał zarzucać czarnowłosemu, że kupował ludzi, ale wiedział, że istnieli ci, którzy z chęcią sprzedaliby się za różne dobra materialne i nie odczuliby większej różnicy. Mercury z pewnością niejednokrotnie był narażany na ich towarzystwo, ale Paige nie zamierzał dogłębnie wnikać w temat osobowości przyćmionej statusem społecznym.
„Ciężko czasem wyczuć, w którym miejscu znajduje się perfekcyjna granica.”
Każdy ma swoją własną, podsumował już sam dla siebie, choć z pewnością dla Haydena warto było docenić fakt, że chłopakowi nie zależało wyłącznie na chodzeniu na łatwiznę.
― Nic nie poradzę, że na tych prawdziwych nie można liczyć. ― Rozłożył bezradnie ręce, jakby zamierzał dać dzieciakom lekcję życia, choć lekki i nieprzejęty uśmiech na jego ustach świadczył o tym, że niekoniecznie podchodził do tej sprawy poważnie. Lekceważące podejście do relacji międzyludzkich wiązało się z tym, że nie zbudował na tyle silnej więzi, by nazwać kogoś swoim przyjacielem. Byli kumple, znajomi – zwyczajni ludzie, którzy go otaczali i którzy sprawiali, że jego życie było wygodniejsze, ale nie na tyle, by nie mógł z nich zrezygnować. ― Chociaż ci wymyśleni też potrafią odpowiednio wykorzystać sytuację ― dodał, widocznie nie mając zamiaru zrezygnować ze zrzucenia winy za nieobecność Black'a na kogoś innego, choć nie zapowiadało się na to, by Sky zamierzał zaakceptować jego obecność na swoim terenie.
Choć zdaje się, że szybko zapomniał o wcześniejszych urazach, a Alan mógł jedynie opuścić ręce wzdłuż ciała i unieść brew, jakby nie do końca potrafił pojąć fascynację młodszego brata starszym bratem. Niemniej jednak nie zamierzał dopytywać o powody tego zachowania, gdy tylko wyłapał sugestywne kiwnięcie głową. Nie potrzebował innego specjalnego zaproszenia, by udać się ku schodom, bo i ile można było stać w holu, na który już zdążył się napatrzeć?
― Cześć, Sat ― rzucił w pierwszym odruchu, gdy bliźniak wyszedł im naprzeciw, niemalże zgrywając się z wypowiedzią Merca. Już nawet nie zaskoczył go fakt, że brunet odpowiadał na niezadane jeszcze pytanie, bo już zdążył przekonać się, że ich braterska telepatia działała bez zarzutu. W międzyczasie zdążył zajrzeć do pomieszczenia ponad ramieniem białowłosego, wyczuwając całkiem przyjemny zapach, który opuścił to miejsce razem z nim. Choć nietrudno było się domyślić, co mógł tam ujrzeć – dokładnie tego spodziewał się po Saturnie, który pod żadnym kątem nie uchodził za fana imprez.
„Dwa piętra w górę, trzeci pokój na lewo.”
― Widzę, że niełatwo będzie się tam przemknąć niepostrzeżenie ― mruknął, nawet jeśli ta wskazówka wydała mu się kompletnie niepotrzebna, biorąc pod uwagę, że Cullinan i tak zamierzał zaprowadzić go tam osobiście. Blondyn z kolei znów pozwolił na to, by jego ręka znalazła się w uścisku palców ciemnowłosego, dotrzymując mu kroku na górę i mimowolnie przesuwając wzrokiem po rozpościerającej się przed nim przestrzeni. ― Chociaż...
Nie dokończył. Fakt, że w pobliżu było całkiem pusto, nieco zmieniał jego pogląd na tę sprawę.
___✕ z/t [+ Mercury].
W tej jednej kwestii był w stanie odpowiedzieć z największym zdecydowaniem, przez które wcześniejszy uśmiech zniknął z jego twarzy. Nie zamierzał zarzucać czarnowłosemu, że kupował ludzi, ale wiedział, że istnieli ci, którzy z chęcią sprzedaliby się za różne dobra materialne i nie odczuliby większej różnicy. Mercury z pewnością niejednokrotnie był narażany na ich towarzystwo, ale Paige nie zamierzał dogłębnie wnikać w temat osobowości przyćmionej statusem społecznym.
„Ciężko czasem wyczuć, w którym miejscu znajduje się perfekcyjna granica.”
Każdy ma swoją własną, podsumował już sam dla siebie, choć z pewnością dla Haydena warto było docenić fakt, że chłopakowi nie zależało wyłącznie na chodzeniu na łatwiznę.
― Nic nie poradzę, że na tych prawdziwych nie można liczyć. ― Rozłożył bezradnie ręce, jakby zamierzał dać dzieciakom lekcję życia, choć lekki i nieprzejęty uśmiech na jego ustach świadczył o tym, że niekoniecznie podchodził do tej sprawy poważnie. Lekceważące podejście do relacji międzyludzkich wiązało się z tym, że nie zbudował na tyle silnej więzi, by nazwać kogoś swoim przyjacielem. Byli kumple, znajomi – zwyczajni ludzie, którzy go otaczali i którzy sprawiali, że jego życie było wygodniejsze, ale nie na tyle, by nie mógł z nich zrezygnować. ― Chociaż ci wymyśleni też potrafią odpowiednio wykorzystać sytuację ― dodał, widocznie nie mając zamiaru zrezygnować ze zrzucenia winy za nieobecność Black'a na kogoś innego, choć nie zapowiadało się na to, by Sky zamierzał zaakceptować jego obecność na swoim terenie.
Choć zdaje się, że szybko zapomniał o wcześniejszych urazach, a Alan mógł jedynie opuścić ręce wzdłuż ciała i unieść brew, jakby nie do końca potrafił pojąć fascynację młodszego brata starszym bratem. Niemniej jednak nie zamierzał dopytywać o powody tego zachowania, gdy tylko wyłapał sugestywne kiwnięcie głową. Nie potrzebował innego specjalnego zaproszenia, by udać się ku schodom, bo i ile można było stać w holu, na który już zdążył się napatrzeć?
― Cześć, Sat ― rzucił w pierwszym odruchu, gdy bliźniak wyszedł im naprzeciw, niemalże zgrywając się z wypowiedzią Merca. Już nawet nie zaskoczył go fakt, że brunet odpowiadał na niezadane jeszcze pytanie, bo już zdążył przekonać się, że ich braterska telepatia działała bez zarzutu. W międzyczasie zdążył zajrzeć do pomieszczenia ponad ramieniem białowłosego, wyczuwając całkiem przyjemny zapach, który opuścił to miejsce razem z nim. Choć nietrudno było się domyślić, co mógł tam ujrzeć – dokładnie tego spodziewał się po Saturnie, który pod żadnym kątem nie uchodził za fana imprez.
„Dwa piętra w górę, trzeci pokój na lewo.”
― Widzę, że niełatwo będzie się tam przemknąć niepostrzeżenie ― mruknął, nawet jeśli ta wskazówka wydała mu się kompletnie niepotrzebna, biorąc pod uwagę, że Cullinan i tak zamierzał zaprowadzić go tam osobiście. Blondyn z kolei znów pozwolił na to, by jego ręka znalazła się w uścisku palców ciemnowłosego, dotrzymując mu kroku na górę i mimowolnie przesuwając wzrokiem po rozpościerającej się przed nim przestrzeni. ― Chociaż...
Nie dokończył. Fakt, że w pobliżu było całkiem pusto, nieco zmieniał jego pogląd na tę sprawę.
___✕ z/t [+ Mercury].
Musieli porozmawiać.
Chociaż wiadomość o tym przyszła do Paige'a już kilka dni temu, wspomnienie o niej nie było w stanie zatrzeć się doszczętnie, a teraz, kiedy właśnie nieuchronnie zbliżał się do rezydencji Blacków, stało się jeszcze wyraźniejsze. Nie mógł powiedzieć, że myśl o tym napawała go obawą – nawet jeśli nie chciał, by za tymi słowami krył się czarny scenariusz, przerabiał to już tyle razy, że równie dobrze można było uznać, że przygotował się i na najgorsze. Kierowała nim raczej czysta ciekawość, bo paradoksalnie do własnych doświadczeń, Black słusznie stwierdził, że nie należał do grupy dziewczyn, które w ten ponury sposób chciały zakomunikować ci, że miałeś przejebane.
Silnik Hondy zaryczał głośniej, gdy blondyn świadomie podkręcił gaz. Wjeżdżając w mniej ruchliwą dzielnicę willową, pozwolił sobie na więcej. Zresztą punkt docelowy znajdował się już całkiem niedaleko, a to, co dla niego wydawało się odprężającą zabawą, mogło tylko przyspieszyć moment, w którym miał znaleźć się przed drzwiami domu swojego chłopaka. Nawet jeśli była to różnica jednej czy dwóch minut. W tej chwili Alan starał się brać pod uwagę fakt, że czarnowłosy z tęsknotą czekał na niego przy oknie – na samą myśl o tym uśmiechnął się pod nosem, a kask skutecznie ukrył ten odruch przed resztą świata. Normalnie nie uwierzyłby w podobne braterskie zaczepki, jednak Saturn nie wyglądał na kogoś, kto miał skłonności do żartowania, przez co siłą rzeczy ciężko było nie brać jego słów na poważnie. Nie miał jednak żadnej gwarancji, że białowłosy nie skrywał w sobie wewnętrznego trolla.
Dostanie się na teren posesji nie należało do najłatwiejszych zadań, jednak jako całkowicie proszony gość, nie miał z tym większego problemu. Nie wiedział, czy to Mercury zadbał o to, by jego służba była odpowiednio poinformowana, czy może kojarzono go już na tyle, by samo imię i nazwisko stało się dla niego przepustką, jednak nigdy nie narzekał na to, że nie musiał czekać szczególnie długo, zanim brama wjazdowa stawała przed nim otworem. Wiedział też, że gdziekolwiek nie zostawiłby swojego pojazdu, nikt nie odważyłby się tknąć go choćby palcem, biorąc pod uwagę, że znajdował się właśnie tutaj, jednak tym razem postanowił podjechać na tyle blisko drzwi frontowych, by nie musieć użerać się z długim spacerem po ogromnym terenie, nawet jeśli bez wątpienia było tu na co popatrzeć.
Cisza.
Cichy stukot, gdy stopka motocykla uderzyła o bruk. Ciemnooki zsunął kask z głowy tuż po zaparkowaniu, poprawiając niedbale roztrzepane we wszystkie strony włosy i obrzucając spojrzeniem drzwi, jakby spodziewał się, że brunet już zdążył wyczuć, że Hayden zjawił się na miejscu. Wątpił jednak, by chciało mu się biegiem zasuwać przez równie ogromną posiadłość, tylko o to, by w porę powitać go w drzwiach. Nie pozostało mu nic innego jak tylko cierpliwie zsiąść z motoru, odkładając kask na siedzenie i podejść do drzwi.
Już miał wyciągnąć rękę, żeby zadzwonić, jednak dostrzegł, że klamka przechyliła się, dając mu znać, że ktoś już postanowił go uprzedzić. Typowe. Mimowolnie wykrzywił usta w uśmiechu, niezależnie od tego, kto miał wyjść mu naprzeciw.
Że niby próbujesz robić dobre wrażenie?
Ja zawsze je robię.
Jasne.
Chociaż wiadomość o tym przyszła do Paige'a już kilka dni temu, wspomnienie o niej nie było w stanie zatrzeć się doszczętnie, a teraz, kiedy właśnie nieuchronnie zbliżał się do rezydencji Blacków, stało się jeszcze wyraźniejsze. Nie mógł powiedzieć, że myśl o tym napawała go obawą – nawet jeśli nie chciał, by za tymi słowami krył się czarny scenariusz, przerabiał to już tyle razy, że równie dobrze można było uznać, że przygotował się i na najgorsze. Kierowała nim raczej czysta ciekawość, bo paradoksalnie do własnych doświadczeń, Black słusznie stwierdził, że nie należał do grupy dziewczyn, które w ten ponury sposób chciały zakomunikować ci, że miałeś przejebane.
Silnik Hondy zaryczał głośniej, gdy blondyn świadomie podkręcił gaz. Wjeżdżając w mniej ruchliwą dzielnicę willową, pozwolił sobie na więcej. Zresztą punkt docelowy znajdował się już całkiem niedaleko, a to, co dla niego wydawało się odprężającą zabawą, mogło tylko przyspieszyć moment, w którym miał znaleźć się przed drzwiami domu swojego chłopaka. Nawet jeśli była to różnica jednej czy dwóch minut. W tej chwili Alan starał się brać pod uwagę fakt, że czarnowłosy z tęsknotą czekał na niego przy oknie – na samą myśl o tym uśmiechnął się pod nosem, a kask skutecznie ukrył ten odruch przed resztą świata. Normalnie nie uwierzyłby w podobne braterskie zaczepki, jednak Saturn nie wyglądał na kogoś, kto miał skłonności do żartowania, przez co siłą rzeczy ciężko było nie brać jego słów na poważnie. Nie miał jednak żadnej gwarancji, że białowłosy nie skrywał w sobie wewnętrznego trolla.
Dostanie się na teren posesji nie należało do najłatwiejszych zadań, jednak jako całkowicie proszony gość, nie miał z tym większego problemu. Nie wiedział, czy to Mercury zadbał o to, by jego służba była odpowiednio poinformowana, czy może kojarzono go już na tyle, by samo imię i nazwisko stało się dla niego przepustką, jednak nigdy nie narzekał na to, że nie musiał czekać szczególnie długo, zanim brama wjazdowa stawała przed nim otworem. Wiedział też, że gdziekolwiek nie zostawiłby swojego pojazdu, nikt nie odważyłby się tknąć go choćby palcem, biorąc pod uwagę, że znajdował się właśnie tutaj, jednak tym razem postanowił podjechać na tyle blisko drzwi frontowych, by nie musieć użerać się z długim spacerem po ogromnym terenie, nawet jeśli bez wątpienia było tu na co popatrzeć.
Cisza.
Cichy stukot, gdy stopka motocykla uderzyła o bruk. Ciemnooki zsunął kask z głowy tuż po zaparkowaniu, poprawiając niedbale roztrzepane we wszystkie strony włosy i obrzucając spojrzeniem drzwi, jakby spodziewał się, że brunet już zdążył wyczuć, że Hayden zjawił się na miejscu. Wątpił jednak, by chciało mu się biegiem zasuwać przez równie ogromną posiadłość, tylko o to, by w porę powitać go w drzwiach. Nie pozostało mu nic innego jak tylko cierpliwie zsiąść z motoru, odkładając kask na siedzenie i podejść do drzwi.
Już miał wyciągnąć rękę, żeby zadzwonić, jednak dostrzegł, że klamka przechyliła się, dając mu znać, że ktoś już postanowił go uprzedzić. Typowe. Mimowolnie wykrzywił usta w uśmiechu, niezależnie od tego, kto miał wyjść mu naprzeciw.
Że niby próbujesz robić dobre wrażenie?
Ja zawsze je robię.
Jasne.
Od momentu, gdy wysłał Paige'owi smsa sam zastanawiał się czy aby na pewno był pewien swojej decyzji. Gdy tak chodził w kółko po swoim pokoju, nadal napadały go przeróżne wątpliwości, z którymi próbował walczyć. I rzeczywiście czasem mu się udawało. A czasem odwracał się z wyraźną dekoncentracją w oczach, by spojrzeć na Saturna zupełnie jakby szukał u niego jakiejkolwiek pomocy.
— Może jednak wymyślę coś innego.
Białowłosy siedział niewzruszony na kanapie, cały czas przesuwając wzrokiem po tekście swojej książki.
— Merc, mówisz to już dokładnie dwudziesty siódmy raz w przeciągu ostatnich dwóch godzin — powiedział spokojnie, przewracając stronę.
— Bo mam wrażenie, że to naprawdę chujowy pomysł.
— Chujowy. Zabawna gra słów.
— No bardzo śmieszne — burknął patrząc w jego stronę z wyraźną urazą. Młodszy z bliźniaków westchnął cicho i podniósł na niego wzrok, przewracając oczami.
— Po prostu to zrób. Naprawdę Merc, mam już dość słuchania twojego ciągłego jęczenia jak panienka.
— Panienka? Chcesz się bić? — całe szczęście, że białowłosy w porę zatrzasnął książkę i odłożył ją na bok, nim starszy Black rzucił się na niego atakując go na kanapie. Przepychali się przez chwilę, śmiejąc przy tym jak idioci, nim w końcu nie rypnęli na ziemię z głuchym jękiem. Gdy Merc odkrył, że leży na dole przygnieciony Saturnem, który usiadł triumfalnie na jego biodrach, wiedział że to nie będzie jego dzień.
— Wygrałem.
— Ciesz się póki możesz — burknął mierzwiąc mu włosy rękoma do tego stopnia, że zmieniły się w jeden wielki burdel. Zignorował jego protesty, wypuszczając dopiero po chwili, by Kyrin przewrócił się na ziemię obok niego i rozłożył wygodnie przekładając nogę przez jego nogę.
— Będzie dobrze.
— Mhm.
— Poważnie Merc. To w końcu Alan. Zresztą... poświęcenie równe poświęceniu.
— Mam nadzieję, że też tak na to spojrzy. Inaczej będę musiał mu przyłożyć.
— Wtedy przyłożę mu zaraz po tobie.
Roześmiał się w odpowiedzi przechylając głowę w bok, by spojrzeć na białowłosego z ciepłym uśmiechem.
— Dzięki Sat.
Od dłuższego czasu siedział na parapecie wyglądając na dziedziniec przez wielkie okno. Aż w końcu dostrzegł nadjeżdżający pojazd. Kamerdyner nie zdążył nawet do niego podejść, gdy Mercury niczym błyskawica przemknął obok niego zbiegając po schodach. Mars momentalnie poderwał się zainteresowany na tak żywą reakcję właściciela i szczeknął, podbiegając do niego, by obskoczyć go dookoła.
Spacer, spacer, spacer?
Zdawały się mówić jego ślepia, gdy puszysty ogon raz po raz przecinał powietrze.
— Później Mars, okej? — podrapał go za uchem i wziął głębszy wdech otwierając drzwi wejściowe na oścież. Jeśli Alan spodziewał się kamerdynera to właśnie musiał się nieźle zdziwić.
— Cześć — przywitał się z nieco nieśmiałym uśmiechem, który kompletnie nie pasował do jego codziennego wyglądu. Zaszurał nawet butem o ziemię, zupełnie jakby zastanawiał się co powinien powiedzieć dalej, gdy Mars wypadł na zewnątrz i rzucił się na blondyna zaśliniając mu ręce.
ALAN, ALAN, ALAN! Merc, Alan przyjechał! Widziałeś? Widziałeś? Czy to czas na spacer? Teraz spacer?
Spojrzał w podekscytowane tęczówki zwierzęcia, nim zaczął się śmiać i zasłonił twarz dłonią.
— Dobra. Spacer. Nie miałem tego w planach, ale przejdziemy się alejką, hm? — wskazał palcem na park rezydencji, wracając uwagą do Alana z wyrysowanym na ustach wesołym uśmiechem.
— Może jednak wymyślę coś innego.
Białowłosy siedział niewzruszony na kanapie, cały czas przesuwając wzrokiem po tekście swojej książki.
— Merc, mówisz to już dokładnie dwudziesty siódmy raz w przeciągu ostatnich dwóch godzin — powiedział spokojnie, przewracając stronę.
— Bo mam wrażenie, że to naprawdę chujowy pomysł.
— Chujowy. Zabawna gra słów.
— No bardzo śmieszne — burknął patrząc w jego stronę z wyraźną urazą. Młodszy z bliźniaków westchnął cicho i podniósł na niego wzrok, przewracając oczami.
— Po prostu to zrób. Naprawdę Merc, mam już dość słuchania twojego ciągłego jęczenia jak panienka.
— Panienka? Chcesz się bić? — całe szczęście, że białowłosy w porę zatrzasnął książkę i odłożył ją na bok, nim starszy Black rzucił się na niego atakując go na kanapie. Przepychali się przez chwilę, śmiejąc przy tym jak idioci, nim w końcu nie rypnęli na ziemię z głuchym jękiem. Gdy Merc odkrył, że leży na dole przygnieciony Saturnem, który usiadł triumfalnie na jego biodrach, wiedział że to nie będzie jego dzień.
— Wygrałem.
— Ciesz się póki możesz — burknął mierzwiąc mu włosy rękoma do tego stopnia, że zmieniły się w jeden wielki burdel. Zignorował jego protesty, wypuszczając dopiero po chwili, by Kyrin przewrócił się na ziemię obok niego i rozłożył wygodnie przekładając nogę przez jego nogę.
— Będzie dobrze.
— Mhm.
— Poważnie Merc. To w końcu Alan. Zresztą... poświęcenie równe poświęceniu.
— Mam nadzieję, że też tak na to spojrzy. Inaczej będę musiał mu przyłożyć.
— Wtedy przyłożę mu zaraz po tobie.
Roześmiał się w odpowiedzi przechylając głowę w bok, by spojrzeć na białowłosego z ciepłym uśmiechem.
— Dzięki Sat.
- - - - -
Od dłuższego czasu siedział na parapecie wyglądając na dziedziniec przez wielkie okno. Aż w końcu dostrzegł nadjeżdżający pojazd. Kamerdyner nie zdążył nawet do niego podejść, gdy Mercury niczym błyskawica przemknął obok niego zbiegając po schodach. Mars momentalnie poderwał się zainteresowany na tak żywą reakcję właściciela i szczeknął, podbiegając do niego, by obskoczyć go dookoła.
Spacer, spacer, spacer?
Zdawały się mówić jego ślepia, gdy puszysty ogon raz po raz przecinał powietrze.
— Później Mars, okej? — podrapał go za uchem i wziął głębszy wdech otwierając drzwi wejściowe na oścież. Jeśli Alan spodziewał się kamerdynera to właśnie musiał się nieźle zdziwić.
— Cześć — przywitał się z nieco nieśmiałym uśmiechem, który kompletnie nie pasował do jego codziennego wyglądu. Zaszurał nawet butem o ziemię, zupełnie jakby zastanawiał się co powinien powiedzieć dalej, gdy Mars wypadł na zewnątrz i rzucił się na blondyna zaśliniając mu ręce.
ALAN, ALAN, ALAN! Merc, Alan przyjechał! Widziałeś? Widziałeś? Czy to czas na spacer? Teraz spacer?
Spojrzał w podekscytowane tęczówki zwierzęcia, nim zaczął się śmiać i zasłonił twarz dłonią.
— Dobra. Spacer. Nie miałem tego w planach, ale przejdziemy się alejką, hm? — wskazał palcem na park rezydencji, wracając uwagą do Alana z wyrysowanym na ustach wesołym uśmiechem.
Był już przygotowany na to, by powitać kamerdynera i dać zaprowadzić się do pomieszczenia, w którym czekał na niego Black. Już nawet otwierał usta, by wyrzucić z siebie ułożoną w głowie formułkę, gdy drzwi otworzyły się przed nim, ukazując aż nazbyt znajomą twarz, na której widok mrugnął mimowolnie, jakby próbował upewnić się, że stojący naprzeciwko brunet nie był jedynie wytworem jego wyobraźni. Kto wie – może był ciekaw tej rozmowy do tego stopnia, że jego umysł chciał zwyczajnie przyspieszyć jej proces.
Ale Mercury nadal tam był, nawet jeśli w nieco odmienionym wydaniu. Paige widocznie nie miał jednak czasu na długie rozwodzenie się nad tym, co mu nie pasowało, bo znajomy zawadiacki uśmiech dość szybko ożywił jego twarz. Z jednej strony nieśmiałość Cullinana powinna go zaalarmować, ale z drugiej nie dało się ukryć, że była całkiem przyjemna dla oka.
― Sam Mercury Black otwiera mi drzwi. Co za zaszczyt mnie kopnął ― rzucił zgryźliwie, chcąc przysunąć się bliżej, by pocałować czarnowłosego na powitanie, jednak ktoś okazał się bardziej wylewny od niego. Siłą rzeczy nie mógł zignorować kręcącego mu się pod nogami Marsa, który doczekał się swojej dawki powitalnych pieszczot. ― No już, już. Też cię lubię, stary ― rzucił, drapiąc zwierzę za uchem. Podekscytowany border tak bardzo różnił się od wyszkolonego i opanowanego Maiorisa, że czasem trudno było mu uwierzyć, że należał do rodziny Blacków. Trudno jednak było nie pałać sympatią do tego kłębka energii, nawet gdy zostawiał ślinę na twoich rękach.
Jedną z nich już po chwili wyciągnął w stronę czarnowłosego, gdy tylko zaproponował spacer, choć na całe szczęście w porę zorientował się, że wypadałoby osuszyć tę paskudną wilgoć, którą pozostawił po sobie jego pies. Stąd też dość szybko otarł ją o nogawkę, choć był to raczej ostentacyjny gest, uświadamiający brunetowi, że lepiej byłoby, gdyby miał na uwadze, że nie jest już na tyle czysty, na ile przygotował się na to spotkanie.
― Pewnie. Lubię dostawać dobre wieści na świeżym powietrzu ― rzucił, choć wątpił w to, by Mercury od tak zapomniał o tej rozmowie. Chociaż od dawna spotykali się bezinteresownie i bez żadnego konkretnego powodu, teraz dało się wyczuć charakterystyczną nutę napięcia, które mogło rozładować jedynie wyłożenie kart na stół.
Co jeśli będziesz tego żałował?
Powiedział, że to nic złego.
Nie wiedział, jak to przyjmiesz.
Było w tym trochę racji, jednak wcześniej spychał tę myśl na dalszy plan, jakby najzwyczajniej w świecie zaufał Blackowi w kwestii tego, co miał mu do powiedzenia.
Ale Mercury nadal tam był, nawet jeśli w nieco odmienionym wydaniu. Paige widocznie nie miał jednak czasu na długie rozwodzenie się nad tym, co mu nie pasowało, bo znajomy zawadiacki uśmiech dość szybko ożywił jego twarz. Z jednej strony nieśmiałość Cullinana powinna go zaalarmować, ale z drugiej nie dało się ukryć, że była całkiem przyjemna dla oka.
― Sam Mercury Black otwiera mi drzwi. Co za zaszczyt mnie kopnął ― rzucił zgryźliwie, chcąc przysunąć się bliżej, by pocałować czarnowłosego na powitanie, jednak ktoś okazał się bardziej wylewny od niego. Siłą rzeczy nie mógł zignorować kręcącego mu się pod nogami Marsa, który doczekał się swojej dawki powitalnych pieszczot. ― No już, już. Też cię lubię, stary ― rzucił, drapiąc zwierzę za uchem. Podekscytowany border tak bardzo różnił się od wyszkolonego i opanowanego Maiorisa, że czasem trudno było mu uwierzyć, że należał do rodziny Blacków. Trudno jednak było nie pałać sympatią do tego kłębka energii, nawet gdy zostawiał ślinę na twoich rękach.
Jedną z nich już po chwili wyciągnął w stronę czarnowłosego, gdy tylko zaproponował spacer, choć na całe szczęście w porę zorientował się, że wypadałoby osuszyć tę paskudną wilgoć, którą pozostawił po sobie jego pies. Stąd też dość szybko otarł ją o nogawkę, choć był to raczej ostentacyjny gest, uświadamiający brunetowi, że lepiej byłoby, gdyby miał na uwadze, że nie jest już na tyle czysty, na ile przygotował się na to spotkanie.
― Pewnie. Lubię dostawać dobre wieści na świeżym powietrzu ― rzucił, choć wątpił w to, by Mercury od tak zapomniał o tej rozmowie. Chociaż od dawna spotykali się bezinteresownie i bez żadnego konkretnego powodu, teraz dało się wyczuć charakterystyczną nutę napięcia, które mogło rozładować jedynie wyłożenie kart na stół.
Co jeśli będziesz tego żałował?
Powiedział, że to nic złego.
Nie wiedział, jak to przyjmiesz.
Było w tym trochę racji, jednak wcześniej spychał tę myśl na dalszy plan, jakby najzwyczajniej w świecie zaufał Blackowi w kwestii tego, co miał mu do powiedzenia.
A jednak go zaskoczył. Co było dość mocno widoczne na jego twarzy. W pewien sposób poczuł na ten widok wewnętrzną satysfakcję, nawet jeśli nie wyraził jej w żaden konkretny sposób zachowując całkowicie dla siebie.
— Lepiej go zapamiętaj do końca życia, bo może się okazać że więcej cię on nie spotka. A przynajmniej nie w rezydencji. W końcu gdy już zamieszkamy razem, ciężko będzie ci ujrzeć w drzwiach kogokolwiek innego — roześmiał się czekając przez chwilę, aż Mars do końca przywita się z Paigem. Dopiero wtedy podszedł do niego i pocałował go na powitanie trzema krótkimi muśnięciami, po których uśmiechnął się wesoło przekrzywiając głowę na bok.
— Cześć Paige. Mars, siad — wskazał palcem na psa, który momentalnie usadził tyłek na ziemi wpatrując się w niego z miną mówiącą mniej więcej: Jestem posłuszny. Jestem wytresowany. Spójrz na mnie, jestem wzorem psa. Bądź ze mnie dumny. Czy wszyscy mnie widzą?
Widząc jak jego chłopak ociera ręce o spodnie ze śliny tuż przed zaproponowaniem mu ręki, przewrócił oczami rzucając mu rozbawione spojrzenie.
— Fuj. To obrzydliwe, Alan — roześmiał się kręcąc na boki głową. Cofnął się do holu i zgarnął ze stolika małą buteleczkę ze środkiem dezynfekującym do rąk, zaraz wylewając go odrobinę na dłonie, by wytrzeć nimi ręce blondyna.
— Masz szczęście, że Henryk i Saturn mają obsesję na punkcie czystości — puścił mu oko chowając pojemniczek do tylnej kieszeni spodni. Coś czuł, że jeśli faktycznie mają łazić z tym małym nygusem to jeszcze im się przyda. Mars zdążył się już znudzić siedzeniem i zaraz zaczął węszyć w ich pobliżu, by kichnąć porządnie na drażniący zapach spirytusu.
Złapał w końcu Alana za dłoń i pociągnął w odpowiednim kierunku, cmokając przy tym na Marsa. Nie zdążyli nawet dojść do samej alejki, gdy krzaki poruszyły się złowieszczo, tylko po to by z ich odmętów wyskoczyły dwa rosłe wilki z głośnymi szczeknięciami.
— Wezen, Furud, spokój. Są ostatnio tak wszystkim podekscytowane... chyba weszły w etap nastoletniego buntu.
Wymamrotał rozglądając się na boki.
— Gdzie zgubiłyście Maiorisa? Mai! — gwizdnął przeciągle cały czas idąc alejką, nim w końcu czarny owczarek wyłonił się zza drzewa również szczekając jednokrotnie na ich widok. Momentalnie podszedł do chłopaków tradycyjnie wciskając się w nogę Mercury'ego. Utrudniając mu przy tym nieznacznie chód do przodu, ale mniejsza.
— Dobry pies. Nie musisz przy mnie chodzić tylko miej na nich oko, okej? — poklepał go po łbie, tuż przed tym gdy cała czwórka wyskoczyła do przodu ganiając się pomiędzy otaczającą ich zielenią. I tak jak oba wilki z Marsem pędziły dookoła jak szalone szczekając na siebie i przeskakując z miejsca na miejsce, tak Maioris spoglądał na nich dostojnie, od czasu do czasu ciągając któregoś za ogon czy przygniatając go łapą do ziemi.
— Okej. Naprawdę długo myślałem nad tym jak ubrać to w ładne słowa, zrobić jakiś głęboki wstęp, który być może sprawiłby że to wszystko zabrzmi lepiej, ale szczerze mówiąc nie mam zielonego pojęcia jak miałbym to zrobić. Mam w głowie jeden wielki mętlik, więc mam nadzieję że docenisz po prostu moją szczerość, nawet jeśli zabrzmię jak idiota — wziął głębszy wdech ciągnąc go jeszcze dalej, zupełnie jakby chciał się upewnić, że znajdą się poza zasięgiem wszelkich ponadprogramowych uszu — Wiesz, że zawsze byłem uparty pod względem naszego seksu. Ale... podjąłem decyzję, że jednak chcę zrobić ten jeden krok do przodu. Nawet jeśli miałoby to znaczyć, że wyląduję na dole.
Szturchnął go łokciem w bok wyraźnie próbując zatuszować własne zażenowanie żartobliwą uwagą. Jakby nie patrzeć mimo wszystko bez wątpienia był poważny.
— I tu zaczyna się część która ci się nie spodoba.
Powiedział podnosząc na niego wzrok. Utkwił uważne, acz bez wątpienia zdecydowane spojrzenie w jego brązowych oczach.
— Jeśli rzeczywiście mamy to zrobić, chcę żeby nasz pierwszy raz był w twoim pokoju. W twoim domu. Nie interesuje mnie czy znajdziesz sposób na to, by jakoś pozbyć się matki na wieczór czy będzie w pokoju obok. I wiem że zawsze twój dom był strefą, do której inni nie mieli dostępu. Ale to mój warunek. Który możesz przyjąć lub nie, ale jedno łączy się z drugim i nie zamierzam zmieniać zdania.
Zacisnął nieco mocniej palce na jego dłoni. Nie miał już nic więcej do dodania.
— Lepiej go zapamiętaj do końca życia, bo może się okazać że więcej cię on nie spotka. A przynajmniej nie w rezydencji. W końcu gdy już zamieszkamy razem, ciężko będzie ci ujrzeć w drzwiach kogokolwiek innego — roześmiał się czekając przez chwilę, aż Mars do końca przywita się z Paigem. Dopiero wtedy podszedł do niego i pocałował go na powitanie trzema krótkimi muśnięciami, po których uśmiechnął się wesoło przekrzywiając głowę na bok.
— Cześć Paige. Mars, siad — wskazał palcem na psa, który momentalnie usadził tyłek na ziemi wpatrując się w niego z miną mówiącą mniej więcej: Jestem posłuszny. Jestem wytresowany. Spójrz na mnie, jestem wzorem psa. Bądź ze mnie dumny. Czy wszyscy mnie widzą?
Widząc jak jego chłopak ociera ręce o spodnie ze śliny tuż przed zaproponowaniem mu ręki, przewrócił oczami rzucając mu rozbawione spojrzenie.
— Fuj. To obrzydliwe, Alan — roześmiał się kręcąc na boki głową. Cofnął się do holu i zgarnął ze stolika małą buteleczkę ze środkiem dezynfekującym do rąk, zaraz wylewając go odrobinę na dłonie, by wytrzeć nimi ręce blondyna.
— Masz szczęście, że Henryk i Saturn mają obsesję na punkcie czystości — puścił mu oko chowając pojemniczek do tylnej kieszeni spodni. Coś czuł, że jeśli faktycznie mają łazić z tym małym nygusem to jeszcze im się przyda. Mars zdążył się już znudzić siedzeniem i zaraz zaczął węszyć w ich pobliżu, by kichnąć porządnie na drażniący zapach spirytusu.
Złapał w końcu Alana za dłoń i pociągnął w odpowiednim kierunku, cmokając przy tym na Marsa. Nie zdążyli nawet dojść do samej alejki, gdy krzaki poruszyły się złowieszczo, tylko po to by z ich odmętów wyskoczyły dwa rosłe wilki z głośnymi szczeknięciami.
— Wezen, Furud, spokój. Są ostatnio tak wszystkim podekscytowane... chyba weszły w etap nastoletniego buntu.
Wymamrotał rozglądając się na boki.
— Gdzie zgubiłyście Maiorisa? Mai! — gwizdnął przeciągle cały czas idąc alejką, nim w końcu czarny owczarek wyłonił się zza drzewa również szczekając jednokrotnie na ich widok. Momentalnie podszedł do chłopaków tradycyjnie wciskając się w nogę Mercury'ego. Utrudniając mu przy tym nieznacznie chód do przodu, ale mniejsza.
— Dobry pies. Nie musisz przy mnie chodzić tylko miej na nich oko, okej? — poklepał go po łbie, tuż przed tym gdy cała czwórka wyskoczyła do przodu ganiając się pomiędzy otaczającą ich zielenią. I tak jak oba wilki z Marsem pędziły dookoła jak szalone szczekając na siebie i przeskakując z miejsca na miejsce, tak Maioris spoglądał na nich dostojnie, od czasu do czasu ciągając któregoś za ogon czy przygniatając go łapą do ziemi.
— Okej. Naprawdę długo myślałem nad tym jak ubrać to w ładne słowa, zrobić jakiś głęboki wstęp, który być może sprawiłby że to wszystko zabrzmi lepiej, ale szczerze mówiąc nie mam zielonego pojęcia jak miałbym to zrobić. Mam w głowie jeden wielki mętlik, więc mam nadzieję że docenisz po prostu moją szczerość, nawet jeśli zabrzmię jak idiota — wziął głębszy wdech ciągnąc go jeszcze dalej, zupełnie jakby chciał się upewnić, że znajdą się poza zasięgiem wszelkich ponadprogramowych uszu — Wiesz, że zawsze byłem uparty pod względem naszego seksu. Ale... podjąłem decyzję, że jednak chcę zrobić ten jeden krok do przodu. Nawet jeśli miałoby to znaczyć, że wyląduję na dole.
Szturchnął go łokciem w bok wyraźnie próbując zatuszować własne zażenowanie żartobliwą uwagą. Jakby nie patrzeć mimo wszystko bez wątpienia był poważny.
— I tu zaczyna się część która ci się nie spodoba.
Powiedział podnosząc na niego wzrok. Utkwił uważne, acz bez wątpienia zdecydowane spojrzenie w jego brązowych oczach.
— Jeśli rzeczywiście mamy to zrobić, chcę żeby nasz pierwszy raz był w twoim pokoju. W twoim domu. Nie interesuje mnie czy znajdziesz sposób na to, by jakoś pozbyć się matki na wieczór czy będzie w pokoju obok. I wiem że zawsze twój dom był strefą, do której inni nie mieli dostępu. Ale to mój warunek. Który możesz przyjąć lub nie, ale jedno łączy się z drugim i nie zamierzam zmieniać zdania.
Zacisnął nieco mocniej palce na jego dłoni. Nie miał już nic więcej do dodania.
― Mówisz? ― Spojrzał na niego, przywołując na twarz podejrzliwy wyraz. ― Znając ciebie, mam wrażenie, że nie obejdzie się bez zatrudnienia jakiejkolwiek służby. Chyba mi nie powiesz, że jesteś skłonny sprzątać, gotować i prać własnymi rękami? ― rzucił, a już samo przywołanie obrazu Cullinana w roli kury domowej sprawiło, że Paige zarechotał pod nosem. Choć może była to zasługa fartuszka, w który jego własna wyobraźnia ubrała czarnowłosego. To zdecydowanie nie był jego świat, choć – jak Mercury sam przyznał jakiś czas temu – i tak we wszystkim było mu do twarzy.
Jak on to ujął?
A tak. We wszystkim wyglądał obłędnie.
Z przeciągłym pomrukiem zadowolenia pozwolił przywitać się w należyty sposób, zaraz przesuwając językiem po dolnej wardze, jakby dzięki temu miał przypomnieć sobie, jak smakowały usta jego chłopaka po tych kilku dniach, kiedy nie mieli okazji się zobaczyć. Nie było to na tyle satysfakcjonujące doznanie, jakie mógłby przynieść ze sobą prawdziwy pocałunek, ale mieli przed sobą jeszcze kilka godzin.
„Fuj. To obrzydliwe, Alan.”
― No weź. To przecież twój kochany psiak. Chyba nie powiesz mi, że nie jesteś z tych, którzy jedzą ze swoimi pupilami z jednego talerza? To okrutne, Black ― odparł, marszcząc nieznacznie nos. Trudno było mu jednak ukryć, że tylko sobie żartował. O ile sam uwielbiał zwierzęta, tak nadal uważał, że istniały pewne granice we wspólnej zażyłości.
Mam ci przypomnieć jak próbowałeś karmy dla psa?
Daj spokój. Miałem może z dwanaście lat, a te dwadzieścia dolców z zakładu było dla mnie fortuną. To był czysty biznes.
Uniósł brew – Ty tak na poważnie – dostrzegłszy, że brunet przyniósł ze sobą butelkę o dość oczywistej zawartości. Kto normalny trzymał pod ręką takie rzeczy? Odpowiedź na to pytanie przyszła do niego, jeszcze zanim w ogóle zdążył wypowiedzieć je na głos, a na wieść o Saturnie wszystko stało się dla niego na tyle klarowne, że jedynie pokręcił głową, cierpliwie znosząc ten krótki, przymusowy zabieg, bez którego wyraźnie nie mogli ruszyć dalej.
― Od razu lepiej ― przyznał, choć w gruncie rzeczy nie czuł wielkiej różnicy. Jako mechanik zdążył przywyknąć do różnych, dziwnych substancji na swoich rękach. Większość z nich z trudem schodziła za skóry, jeśli do ich zmycia nie wykorzystało się innych, równie nieprzyjemnych w dotyku specyfików. Odruchowo splótł palce z palcami Blacka, kiedy chłopak wreszcie zdecydował się spełnić jego nieme życzenie i bez żadnego oporu ruszył krok w krok razem z nim.
Przynajmniej każde kolejne posunięcie do przodu zbliżało ich do sprawy, dla której się tu znaleźli.
― Istny zwierzyniec ― stwierdził, gdy dookoła jakby znikąd pojawiła się cała masa czworonogów. Wiedział, że tych nie brakowało na terenie posiadłości, jednak osobiście rzadko miał okazję zobaczyć je w tak dużej gromadzie. Z rozbawieniem przesuwał wzrokiem od jednego do drugiego, zanim wreszcie wszystkie zdecydowały się podążyć w swoją stronę.
„Okej.”
Z jakiegoś powodu wiedział, że wszelkie wątpliwości, które zdążyły osiedlić się w jego głowie, właśnie miały zostać rozwiane. Ciemne tęczówki Alana od razu dosięgnęły twarzy Mercury'ego, skupiając się tylko i wyłącznie na niej, jakby w tej chwili nic innego nie miało znaczenia. Fakt, że z początku nieco się kręcił i nie był w stanie przejść do sedna sprawy od razu, był nieco przytłaczający, jednak nie zamierzał w żaden sposób na niego naciskać, jakby zauważył, że nie było to dla niego takie proste.
― Czekaaaj. Czyli od samego początku chodziło o to, że chcesz się ze mną przespać? ― Kto by pomyślał, że na którymś etapie ich znajomości to słowo wreszcie nabierze dosłownego wydźwięku. Jasnowłosy wypowiedział te słowa w tak lekki sposób, że wydawało się, jakby w ogóle nie rozumiał problemu. W dodatku wydawał się być na tyle zadowolony z podobnego faktu – nawet jeśli powoli zaczął przyzwyczajać się do myśli, że pewne aspekty dotykania Cullinana były po prostu niedopuszczalne – że na ten moment nawet nie zakładał, że w tym wszystkim był jakiś haczyk.
Hak wręcz.
„I tu zaczyna się część która ci się nie spodoba.”
Co miałoby mi się nie podobać?
Przechylił głowę na bok. Po uważnej minie czarnowłosego spodziewał się jakiejś rzeczowej formułki o zabezpieczaniu, którą wziął do siebie zbyt poważnie, biorąc pod uwagę, że najwyraźniej miał to być pierwszy raz, kiedy miał od tak pozwolić sobie na uległość. Może była to durna myśl, która jako jedyna została dopuszczona do świadomości Haydena i szczerze mówiąc, byłaby znacznie łatwiejsza do przetrawienia niż to, przed jaką decyzją zamierzał postawić go brunet. Gdy słyszało się tak niestworzone rzeczy, naturalnie w pierwszym odruchu miało się wrażenie, że się przesłyszano. Alan jednak nie mógł długo łudzić się, że jego wyobraźnia wciskała zupełnie inne słowa w usta Merca, biorąc pod uwagę jak wiele aspektów swoich warunków podkreślił.
Jego pokój.
Jego dom.
Jego matka.
Podejście blondyna do jego propozycji w jednej chwili uległo przekręceniu o sto osiemdziesiąt stopni. Wcześniejszy uśmiech i zadowolenie zniknęły bez śladu, a zamiast nich pojawiły się niedowierzanie, rozczarowanie i irytacja, które miały swoje uzasadnienie, biorąc pod uwagę jak ogromną niechęcią pałał do tego budynku. Był rozdarty. Z jednej strony od dawna toczył walkę o dominację, nawet jeśli w którymś momencie musiał odpuścić z czystego szacunku dla chłopaka. Nie dało się jednak ukryć, że od dawna przyciągał go w ten szczególny sposób i chcąc nie chcąc, jasnowłosy był ciekaw, jak wyglądałby moment, w którym wreszcie darowaliby sobie te szczeniackie zabawy. Z drugiej strony nigdy nie uważał, że jego pokój i dom będą najodpowiedniejszym miejscem. Nie sądził też, że któregoś dnia staną się kluczowym elementem tak chujowego warunku. Nie wierzył, by Mercury od początku nie wiedział, w jaki sposób to na niego wpłynie, przez co tym bardziej nie był w stanie pojąć, dlaczego w ogóle zdecydował się wyjść z podobną propozycją.
Oderwał wzrok od twarzy chłopaka, skupiając go na przestrzeni przed sobą. Atmosfera wyraźnie zgęstniała, gdy Paige zwyczajnie zamilkł, chcąc na spokojnie poukładać sobie wszystko w głowie. Normalnie nigdy nie miał z tym większych problemów i wszystko traktował albo jak żart, albo ze znanym dla siebie dystansem. Teraz jednak było inaczej.
Naprawdę myślał, że to miało szansę wypalić?
― Ze wszystkich miejsc na świecie wybrałeś akurat to? ― Zaśmiał się sucho, jakby właśnie próbował oszukać samego siebie, że – hej – to przecież nie mogło być aż tak złe, prawda? ― Rozumiem, że to dla ciebie duże poświęcenie. Wiem też, że doskonale zdajesz sobie sprawę, że mam ochotę przelecieć cię, jak nikogo innego. Może dlatego to wszystko wydaje mi się trochę... okrutne? Może to za mocne słowo, ale nic innego nie przychodzi mi teraz do głowy. ― Uniósł wolną rękę i rozmasował nią czoło w nerwowym geście. ― To tylko pokój – cztery ściany, łóżko, biurko, szafy. Nie wiem, czemu tak się na niego uparłeś. Wiesz, jeśli to dla ciebie takie ważne, to mogę cię tam zabrać. Po prostu. Może tylko przesadzam, ale myślisz, że jaka będzie szansa na to, że będę miał ochotę pieprzyć się z tobą ze świadomością, że dzielą nas od niej tylko drzwi? Są też inne, dużo gorsze scenariusze, Mercury. Wątpię, że sam będziesz chciał, żeby twój pierwszy raz miał miejsce w tak zjebanym miejscu. ― Zerknął na niego z ukosa. Prawdopodobnie nigdy wcześniej nie zmusił się do tak dużej otwartości, choć zdawało się, że im więcej słów z siebie wyrzucał, tym bardziej wydawał się tym wszystkim bardziej zrezygnowany niż wściekły. Jakkolwiek jednak nie próbował na to spojrzeć, nie miał się czym pochwalić, ale brunet wyraźnie potrzebował naocznego dowodu, by po prostu to zaakceptować. ― Zabiorę cię tam, ale nie chcę, żebyś nastawiał się na cokolwiek. To nie jest dom.
Jak on to ujął?
A tak. We wszystkim wyglądał obłędnie.
Z przeciągłym pomrukiem zadowolenia pozwolił przywitać się w należyty sposób, zaraz przesuwając językiem po dolnej wardze, jakby dzięki temu miał przypomnieć sobie, jak smakowały usta jego chłopaka po tych kilku dniach, kiedy nie mieli okazji się zobaczyć. Nie było to na tyle satysfakcjonujące doznanie, jakie mógłby przynieść ze sobą prawdziwy pocałunek, ale mieli przed sobą jeszcze kilka godzin.
„Fuj. To obrzydliwe, Alan.”
― No weź. To przecież twój kochany psiak. Chyba nie powiesz mi, że nie jesteś z tych, którzy jedzą ze swoimi pupilami z jednego talerza? To okrutne, Black ― odparł, marszcząc nieznacznie nos. Trudno było mu jednak ukryć, że tylko sobie żartował. O ile sam uwielbiał zwierzęta, tak nadal uważał, że istniały pewne granice we wspólnej zażyłości.
Mam ci przypomnieć jak próbowałeś karmy dla psa?
Daj spokój. Miałem może z dwanaście lat, a te dwadzieścia dolców z zakładu było dla mnie fortuną. To był czysty biznes.
Uniósł brew – Ty tak na poważnie – dostrzegłszy, że brunet przyniósł ze sobą butelkę o dość oczywistej zawartości. Kto normalny trzymał pod ręką takie rzeczy? Odpowiedź na to pytanie przyszła do niego, jeszcze zanim w ogóle zdążył wypowiedzieć je na głos, a na wieść o Saturnie wszystko stało się dla niego na tyle klarowne, że jedynie pokręcił głową, cierpliwie znosząc ten krótki, przymusowy zabieg, bez którego wyraźnie nie mogli ruszyć dalej.
― Od razu lepiej ― przyznał, choć w gruncie rzeczy nie czuł wielkiej różnicy. Jako mechanik zdążył przywyknąć do różnych, dziwnych substancji na swoich rękach. Większość z nich z trudem schodziła za skóry, jeśli do ich zmycia nie wykorzystało się innych, równie nieprzyjemnych w dotyku specyfików. Odruchowo splótł palce z palcami Blacka, kiedy chłopak wreszcie zdecydował się spełnić jego nieme życzenie i bez żadnego oporu ruszył krok w krok razem z nim.
Przynajmniej każde kolejne posunięcie do przodu zbliżało ich do sprawy, dla której się tu znaleźli.
― Istny zwierzyniec ― stwierdził, gdy dookoła jakby znikąd pojawiła się cała masa czworonogów. Wiedział, że tych nie brakowało na terenie posiadłości, jednak osobiście rzadko miał okazję zobaczyć je w tak dużej gromadzie. Z rozbawieniem przesuwał wzrokiem od jednego do drugiego, zanim wreszcie wszystkie zdecydowały się podążyć w swoją stronę.
„Okej.”
Z jakiegoś powodu wiedział, że wszelkie wątpliwości, które zdążyły osiedlić się w jego głowie, właśnie miały zostać rozwiane. Ciemne tęczówki Alana od razu dosięgnęły twarzy Mercury'ego, skupiając się tylko i wyłącznie na niej, jakby w tej chwili nic innego nie miało znaczenia. Fakt, że z początku nieco się kręcił i nie był w stanie przejść do sedna sprawy od razu, był nieco przytłaczający, jednak nie zamierzał w żaden sposób na niego naciskać, jakby zauważył, że nie było to dla niego takie proste.
― Czekaaaj. Czyli od samego początku chodziło o to, że chcesz się ze mną przespać? ― Kto by pomyślał, że na którymś etapie ich znajomości to słowo wreszcie nabierze dosłownego wydźwięku. Jasnowłosy wypowiedział te słowa w tak lekki sposób, że wydawało się, jakby w ogóle nie rozumiał problemu. W dodatku wydawał się być na tyle zadowolony z podobnego faktu – nawet jeśli powoli zaczął przyzwyczajać się do myśli, że pewne aspekty dotykania Cullinana były po prostu niedopuszczalne – że na ten moment nawet nie zakładał, że w tym wszystkim był jakiś haczyk.
Hak wręcz.
„I tu zaczyna się część która ci się nie spodoba.”
Co miałoby mi się nie podobać?
Przechylił głowę na bok. Po uważnej minie czarnowłosego spodziewał się jakiejś rzeczowej formułki o zabezpieczaniu, którą wziął do siebie zbyt poważnie, biorąc pod uwagę, że najwyraźniej miał to być pierwszy raz, kiedy miał od tak pozwolić sobie na uległość. Może była to durna myśl, która jako jedyna została dopuszczona do świadomości Haydena i szczerze mówiąc, byłaby znacznie łatwiejsza do przetrawienia niż to, przed jaką decyzją zamierzał postawić go brunet. Gdy słyszało się tak niestworzone rzeczy, naturalnie w pierwszym odruchu miało się wrażenie, że się przesłyszano. Alan jednak nie mógł długo łudzić się, że jego wyobraźnia wciskała zupełnie inne słowa w usta Merca, biorąc pod uwagę jak wiele aspektów swoich warunków podkreślił.
Jego pokój.
Jego dom.
Jego matka.
Podejście blondyna do jego propozycji w jednej chwili uległo przekręceniu o sto osiemdziesiąt stopni. Wcześniejszy uśmiech i zadowolenie zniknęły bez śladu, a zamiast nich pojawiły się niedowierzanie, rozczarowanie i irytacja, które miały swoje uzasadnienie, biorąc pod uwagę jak ogromną niechęcią pałał do tego budynku. Był rozdarty. Z jednej strony od dawna toczył walkę o dominację, nawet jeśli w którymś momencie musiał odpuścić z czystego szacunku dla chłopaka. Nie dało się jednak ukryć, że od dawna przyciągał go w ten szczególny sposób i chcąc nie chcąc, jasnowłosy był ciekaw, jak wyglądałby moment, w którym wreszcie darowaliby sobie te szczeniackie zabawy. Z drugiej strony nigdy nie uważał, że jego pokój i dom będą najodpowiedniejszym miejscem. Nie sądził też, że któregoś dnia staną się kluczowym elementem tak chujowego warunku. Nie wierzył, by Mercury od początku nie wiedział, w jaki sposób to na niego wpłynie, przez co tym bardziej nie był w stanie pojąć, dlaczego w ogóle zdecydował się wyjść z podobną propozycją.
Oderwał wzrok od twarzy chłopaka, skupiając go na przestrzeni przed sobą. Atmosfera wyraźnie zgęstniała, gdy Paige zwyczajnie zamilkł, chcąc na spokojnie poukładać sobie wszystko w głowie. Normalnie nigdy nie miał z tym większych problemów i wszystko traktował albo jak żart, albo ze znanym dla siebie dystansem. Teraz jednak było inaczej.
Naprawdę myślał, że to miało szansę wypalić?
― Ze wszystkich miejsc na świecie wybrałeś akurat to? ― Zaśmiał się sucho, jakby właśnie próbował oszukać samego siebie, że – hej – to przecież nie mogło być aż tak złe, prawda? ― Rozumiem, że to dla ciebie duże poświęcenie. Wiem też, że doskonale zdajesz sobie sprawę, że mam ochotę przelecieć cię, jak nikogo innego. Może dlatego to wszystko wydaje mi się trochę... okrutne? Może to za mocne słowo, ale nic innego nie przychodzi mi teraz do głowy. ― Uniósł wolną rękę i rozmasował nią czoło w nerwowym geście. ― To tylko pokój – cztery ściany, łóżko, biurko, szafy. Nie wiem, czemu tak się na niego uparłeś. Wiesz, jeśli to dla ciebie takie ważne, to mogę cię tam zabrać. Po prostu. Może tylko przesadzam, ale myślisz, że jaka będzie szansa na to, że będę miał ochotę pieprzyć się z tobą ze świadomością, że dzielą nas od niej tylko drzwi? Są też inne, dużo gorsze scenariusze, Mercury. Wątpię, że sam będziesz chciał, żeby twój pierwszy raz miał miejsce w tak zjebanym miejscu. ― Zerknął na niego z ukosa. Prawdopodobnie nigdy wcześniej nie zmusił się do tak dużej otwartości, choć zdawało się, że im więcej słów z siebie wyrzucał, tym bardziej wydawał się tym wszystkim bardziej zrezygnowany niż wściekły. Jakkolwiek jednak nie próbował na to spojrzeć, nie miał się czym pochwalić, ale brunet wyraźnie potrzebował naocznego dowodu, by po prostu to zaakceptować. ― Zabiorę cię tam, ale nie chcę, żebyś nastawiał się na cokolwiek. To nie jest dom.
— No chyba żartujesz. Oczywiście, że nie obejdzie się bez zatrudnienia jakiejkolwiek służby. Być może ojciec pozwoli mi na zabranie ze sobą Henryka... chociaż nieco wątpię. Pracuje w naszej rezydencji od zawsze — na samą myśl, że będzie musiał pożegnać się ze swoim znajomym kamerdynerem, który na swój sposób go wychowywał, wydawał się nieco przygaszony. Pozostawało mu jedynie mieć nadzieję, że będzie wracał do rezydencji na tyle często, by nadal mógł się z nim widywać.
— Może mi kogoś zarekomenduje. Ufam jego opinii — powiedział po krótkich przemyśleniach. Tak, to zdecydowanie był dobry pomysł. Bez wątpienia jeśli to właśnie mężczyzna mu kogoś poleci, sprawdzi się w swojej roli idealnie, niezależnie od tego jakie zadanie zostanie mu powierzone. W końcu kamerdynerzy Blacków nie zajmowali się tylko i wyłącznie pracą domową. Robili również za ich asystentów i doradców, gotowych służyć pomocą w każdej chwili zwątpienia. Właśnie dlatego wszyscy przechodzili tak rygorystyczne okresy próbne, które byli w stanie przetrwać tylko najlepsi. Gdy już się jednak im podołało, otrzymywali tak wysoki status społeczny i poziom życia, że niedaleko im było do służby książęcej. W końcu była to stała praca na długie, długie lata.
— Zresztą nie chciałbyś, bym codziennie gotował ci obiady, uwierz mi. Jedno śniadanie made by Mercury zapewni ci odpowiednią ilość wrażeń na co najmniej sześć miesięcy.
Bez wątpienia. Nie chciał w końcu wiecznie narażać domu na podpalenie. A właśnie tym ryzykował za każdym razem, gdy pojawiał się w kuchni. Nie, zdecydowanie potrzebowali służby.
— Chyba żartujesz. Moje psy nie mają nawet wstępu do domu. Poza tym porąbanym odszczepieńcem, ale nawet on może się trzymać wyłącznie wybranych pokoi. Żadnego spania na łóżku. Żadnego żebrania. Żadnego jedzenia ludzkich dań — wypowiadając kolejne słowa, wpatrywał się stanowczo w psie ślepia, zupełnie jakby chciał przypomnieć mu o pozycji na jakiej się znajdował. Mars szczeknął jedynie pojedynczo - być może miało być to potwierdzeniem z serii 'tak, wiem!', a może zwyczajną radością że zwrócono na niego uwagę.
— Mam nadzieję. To że sam nie sprzątam, nie znaczy że lubię żyć w brudzie — powiedział unosząc wyżej umytą rękę, gdy zobaczył jak pies ponownie próbuje się pod nią wcisnąć.
"No weź drap."
"Nie ma takiej opcji."
Koniec rozmowy na linii właściciel-zwierzę.
— Nie bez powodu jesteśmy znani z tego, z czego jesteśmy znani. Psów jest dużo więcej, w tym moich. Nie miałeś chyba nawet okazji poznać Mirzama? — zapytał przechylając nieznacznie głowę w bok na wspomnienie Shiby. Był to jeden z tych mniej towarzyskich psów, które zdecydowanie preferowały bardziej samotne miejsca. Black kilka razy przyłapał go nawet na chodzeniu krok w krok za Saturnem, zupełnie jakby wyczuwał że to właśnie przy nim będzie miał święty spokój. Mały zdrajca.
Cóż, nie spodziewał się pozytywnej reakcji na skutek własnej propozycji, ale to z pewnością przerosło jego wszelkie oczekiwania. Miał wręcz wrażenie, jakby momentalnie Paige swoim zachowaniem zwyczajnie go od siebie odepchnął. Nie myślał nawet szczególnie nad własnymi odruchami, gdy wypuścił jego rękę i cofnął się o krok. Zupełnie jakby stanięcie w odpowiedniej odległości miało go uchronić przed podobnym naskoczeniem. Tak się jednak nie stało. Momentalnie stracił cały dobry humor, mimo że już wcześniej wyraźnie było po nim widać, że cała sytuacja najzwyczajniej w świecie go stresuje. Nie był przyzwyczajony do niczego podobnego i pierwszy raz w życiu decydował się na taki krok. Może jednak przesadził. Może zwyczajnie za bardzo mu zależało na tym, by zobaczyć pokój w którym Alan dorastał, nawet jeśli otwarcie twierdził że to nie był jego dom. Może fakt, że przywiązywał uwagę do takich rzeczy był zwyczajnie idiotyczny. Ale nie dla niego.
Kompletnie nie wiedząc co zrobić ze wzrokiem, spuścił nieznacznie głowę, by utkwić spojrzenie w biegających nieopodal psach. Żołądek zaciskał mu się właśnie w tak mocny supeł, że wręcz poczuł jak wszystko podchodzi mu do gardła. Zupełnie jakby zaraz miał zwymiotować.
Maioris zatrzymał się w miejscu i spojrzał na swojego właściciela kładąc po sobie uszy. Momentalnie znalazł się w odległości kilku kroków i zaczął bezradnie dreptać od drzewa do drzewa, wyraźnie nie mogąc się zdecydować czy powinien podejść bliżej, czy też zachować odpowiednią odległość.
— Nieważne. Zapomnij, że cokolwiek mówiłem.
Powiedział w końcu cicho, z trudem wyrzucając z siebie kolejne słowa. Nadal nie był jednak w stanie spojrzeć mu w oczy, które tym razem wpatrywały się intensywnie w jeden z poruszając się nieznacznie na wietrze kwiatów, który zaraz został zdeptany przez szalejącego Marsa.
— Przepraszam. Może lepiej będzie jeśli jednak już pójdziesz. Przepraszam, Alan.
Zacisnął zęby, zaciskając mocno palce lewej ręki na prawej dłoni, by ukryć ich nieznaczne drżenie. Gdyby usłyszał coś podobnego od kogokolwiek innego, zapewne nijak by się tym nie przejął. Rzuciłby jedynie jakąś rozbawioną, zbywającą uwagą i obdarzył go beznamiętnym spojrzeniem. Ale to nie był ktokolwiek inny. W połączeniu ze wszystkimi przytłaczającymi go ostatnimi wydarzeniami, kompletnie stracił nad sobą panowanie. I pewność jak powinien się dalej zachowywać. Raz po raz naciskał mocniej palcami na swój nadgarstek, zupełnie jakby chciał go zmiażdżyć.
Merc, spokojnie. Nic się nie dzieje.
Cholera, przecież nie rozpłacze się z takiego powodu. Praktycznie nigdy nie płakał. Jego uwagi nie odwrócił nawet niski pomruk Maiorisa, który w dodatku do swojego wcześniejszego rytuału chodzenia dorzucił nieustanne unoszenie i opuszczanie łba w coraz bardziej zaniepokojonym geście.
— Może mi kogoś zarekomenduje. Ufam jego opinii — powiedział po krótkich przemyśleniach. Tak, to zdecydowanie był dobry pomysł. Bez wątpienia jeśli to właśnie mężczyzna mu kogoś poleci, sprawdzi się w swojej roli idealnie, niezależnie od tego jakie zadanie zostanie mu powierzone. W końcu kamerdynerzy Blacków nie zajmowali się tylko i wyłącznie pracą domową. Robili również za ich asystentów i doradców, gotowych służyć pomocą w każdej chwili zwątpienia. Właśnie dlatego wszyscy przechodzili tak rygorystyczne okresy próbne, które byli w stanie przetrwać tylko najlepsi. Gdy już się jednak im podołało, otrzymywali tak wysoki status społeczny i poziom życia, że niedaleko im było do służby książęcej. W końcu była to stała praca na długie, długie lata.
— Zresztą nie chciałbyś, bym codziennie gotował ci obiady, uwierz mi. Jedno śniadanie made by Mercury zapewni ci odpowiednią ilość wrażeń na co najmniej sześć miesięcy.
Bez wątpienia. Nie chciał w końcu wiecznie narażać domu na podpalenie. A właśnie tym ryzykował za każdym razem, gdy pojawiał się w kuchni. Nie, zdecydowanie potrzebowali służby.
— Chyba żartujesz. Moje psy nie mają nawet wstępu do domu. Poza tym porąbanym odszczepieńcem, ale nawet on może się trzymać wyłącznie wybranych pokoi. Żadnego spania na łóżku. Żadnego żebrania. Żadnego jedzenia ludzkich dań — wypowiadając kolejne słowa, wpatrywał się stanowczo w psie ślepia, zupełnie jakby chciał przypomnieć mu o pozycji na jakiej się znajdował. Mars szczeknął jedynie pojedynczo - być może miało być to potwierdzeniem z serii 'tak, wiem!', a może zwyczajną radością że zwrócono na niego uwagę.
— Mam nadzieję. To że sam nie sprzątam, nie znaczy że lubię żyć w brudzie — powiedział unosząc wyżej umytą rękę, gdy zobaczył jak pies ponownie próbuje się pod nią wcisnąć.
"No weź drap."
"Nie ma takiej opcji."
Koniec rozmowy na linii właściciel-zwierzę.
— Nie bez powodu jesteśmy znani z tego, z czego jesteśmy znani. Psów jest dużo więcej, w tym moich. Nie miałeś chyba nawet okazji poznać Mirzama? — zapytał przechylając nieznacznie głowę w bok na wspomnienie Shiby. Był to jeden z tych mniej towarzyskich psów, które zdecydowanie preferowały bardziej samotne miejsca. Black kilka razy przyłapał go nawet na chodzeniu krok w krok za Saturnem, zupełnie jakby wyczuwał że to właśnie przy nim będzie miał święty spokój. Mały zdrajca.
Cóż, nie spodziewał się pozytywnej reakcji na skutek własnej propozycji, ale to z pewnością przerosło jego wszelkie oczekiwania. Miał wręcz wrażenie, jakby momentalnie Paige swoim zachowaniem zwyczajnie go od siebie odepchnął. Nie myślał nawet szczególnie nad własnymi odruchami, gdy wypuścił jego rękę i cofnął się o krok. Zupełnie jakby stanięcie w odpowiedniej odległości miało go uchronić przed podobnym naskoczeniem. Tak się jednak nie stało. Momentalnie stracił cały dobry humor, mimo że już wcześniej wyraźnie było po nim widać, że cała sytuacja najzwyczajniej w świecie go stresuje. Nie był przyzwyczajony do niczego podobnego i pierwszy raz w życiu decydował się na taki krok. Może jednak przesadził. Może zwyczajnie za bardzo mu zależało na tym, by zobaczyć pokój w którym Alan dorastał, nawet jeśli otwarcie twierdził że to nie był jego dom. Może fakt, że przywiązywał uwagę do takich rzeczy był zwyczajnie idiotyczny. Ale nie dla niego.
Kompletnie nie wiedząc co zrobić ze wzrokiem, spuścił nieznacznie głowę, by utkwić spojrzenie w biegających nieopodal psach. Żołądek zaciskał mu się właśnie w tak mocny supeł, że wręcz poczuł jak wszystko podchodzi mu do gardła. Zupełnie jakby zaraz miał zwymiotować.
Maioris zatrzymał się w miejscu i spojrzał na swojego właściciela kładąc po sobie uszy. Momentalnie znalazł się w odległości kilku kroków i zaczął bezradnie dreptać od drzewa do drzewa, wyraźnie nie mogąc się zdecydować czy powinien podejść bliżej, czy też zachować odpowiednią odległość.
— Nieważne. Zapomnij, że cokolwiek mówiłem.
Powiedział w końcu cicho, z trudem wyrzucając z siebie kolejne słowa. Nadal nie był jednak w stanie spojrzeć mu w oczy, które tym razem wpatrywały się intensywnie w jeden z poruszając się nieznacznie na wietrze kwiatów, który zaraz został zdeptany przez szalejącego Marsa.
— Przepraszam. Może lepiej będzie jeśli jednak już pójdziesz. Przepraszam, Alan.
Zacisnął zęby, zaciskając mocno palce lewej ręki na prawej dłoni, by ukryć ich nieznaczne drżenie. Gdyby usłyszał coś podobnego od kogokolwiek innego, zapewne nijak by się tym nie przejął. Rzuciłby jedynie jakąś rozbawioną, zbywającą uwagą i obdarzył go beznamiętnym spojrzeniem. Ale to nie był ktokolwiek inny. W połączeniu ze wszystkimi przytłaczającymi go ostatnimi wydarzeniami, kompletnie stracił nad sobą panowanie. I pewność jak powinien się dalej zachowywać. Raz po raz naciskał mocniej palcami na swój nadgarstek, zupełnie jakby chciał go zmiażdżyć.
Merc, spokojnie. Nic się nie dzieje.
Cholera, przecież nie rozpłacze się z takiego powodu. Praktycznie nigdy nie płakał. Jego uwagi nie odwrócił nawet niski pomruk Maiorisa, który w dodatku do swojego wcześniejszego rytuału chodzenia dorzucił nieustanne unoszenie i opuszczanie łba w coraz bardziej zaniepokojonym geście.
W pewnym sensie kiedyś musiał pogodzić się z faktem, że zamieszkanie z Mercurym zupełnie zmieni standardy całego jego życia. Przeczuwał, że nie było mowy o wynajęciu czegoś, co w ogólnym odbiorze mogło uchodzić za skromne i spełniające przynajmniej najbardziej podstawowe potrzeby. Mieszkanie godne panicza Blacka musiało zapewne nie tylko skupiać się na podstawach, ale dodatkowo być bezpieczne i „dbać samo o siebie”. W tym starciu Paige z miejsca czuł się na przegranej pozycji, ale przyzwyczajenie się do większego luksusu z pewnością było dużo łatwiejsze niż oswojenie się z myślą, że czegoś mogłoby zabraknąć, a gdyby tylko pokazał mu miejsca, które byłby w stanie bez większego trudu wynająć z własnych oszczędności, tych braków byłoby bardzo dużo.
― Dlaczego mnie to nie dziwi? ― Westchnął ciężko i chociaż obrzucił go zrezygnowanym spojrzeniem, w ciemnych tęczówkach jasnowłosego można było dostrzec dość oczywisty przebłysk zrozumienia. Było jasnym, że nie zamierzał zmuszać go do życia, którego nie chciał i w którym nie byłby w stanie się odnaleźć, mając dostęp do tak wielkiej rezydencji, nawet jeśli nadal od czasu do czasu miał zamiar ciągać go w mniej chlubne miejsca. Były to jednak tylko chwilowe zmiany. ― Ale skoro pracuje u was od zawsze, to jak w zasadzie wygląda jego życie? Jest tu przez cały czas i jesteście jego jedyną rodziną? ― Jakby się nad tym zastanowić, ilekroć odwiedzał jego dom, służba przewijała się przez niego za każdym razem. Trudno było sobie wyobrazić, by miejsce to stało zupełnie puste, ale jednocześnie Haydenowi jeszcze trudniej było uwierzyć, że ci ludzie mieli coś poza tym wszystkim, gdy zawsze wyrażali gotowość do służenia Blackom, co z pewnością wymagało stałej dyspozycyjności.
Blondyn ściągnął brwi, między którymi pojawiła się charakterystyczna zmarszczka. Wyglądał tak, jakby właśnie rozważał w głowie wiele możliwości, które uważał za dość abstrakcyjne, ale jak wiele ludzi chodziło po tym świecie, tak wiele było przypadków. Może ktoś był w stanie porzucić dosłownie wszystko dla samego godziwego życia?
― Prawdziwa maszyna do wykonywania poleceń ― stwierdził z rozbawieniem, choć tak duże posłuszeństwo z pewnością było godne podziwu, biorąc pod uwagę, ilu ludzi łamało się pod naporem wielkich, psich ślepi, które domagały się smacznego kąska podczas każdego z obiadów albo możliwości ułożenia się na wygodnej kanapie, która koniec końców zaczynała obrastać sierścią. O ile ciemnooki uwielbiał zwierzęta, tak sam nigdy nie posiadał żadnego w swoim domu, przez co ciężko było mu wyobrazić sobie życie z wszechobecnym dookoła futrem, choć nie można było powiedzieć, że nie był otwarty na to, by posiadać swojego pupila.
Na razie i tak masz za dużo obowiązków.
― Hmm... nie. Wydaje mi się, że póki co poznałem tylko tę czwórkę i Dantego, który z psami ma niewiele wspólnego. ― Wskazał otwartą ręką na hasające dookoła czworonogi. Już sam ten widok wydawał mu się całą gromadą i nie sądził, że osobistych psowatych mogło być jeszcze więcej.
Z perspektywy kilku minut temat zwierzaków wydawał się być znacznie lżejszy i przyjemniejszy. Nie sądził, że wszystko to pryśnie za sprawą jednej chwili, zamieniając się w istną katastrofę. Wiedział o tym już w momencie, w którym dłoń czarnowłosego wyślizgnęła się z jego dłoni, a palce straciły ciepłe oparcie, miażdżąc powietrze. Do ostatniej chwili próbował powstrzymać chłopaka przed nagłym odsunięciem się, biorąc pod uwagę, że nie zdążył jeszcze powiedzieć ostatniego słowa. Nie potrafił dokładnie sprecyzować uczucia, które towarzyszyło mu w chwili, w której Cullinan cofnął się, jakby co najmniej wymierzył mu cios w twarz, dzieląc się z nim tą okrutną prawdą, jednak nieprzyjemny ścisk w klatce piersiowej sprawił, że odruchowo wciągnął więcej powietrza nosem, jakby chciał sprawić, żeby ten uporczywy narząd znalazł sobie więcej miejsca.
Myślał, że to zrozumie.
Zatrzymał się, odwracając w stronę chłopaka i obrzucając go spojrzeniem, w którym jeszcze przez moment czaiła się wręcz bezduszna stanowczość. Ta jednak w ułamku sekundy zniknęła bezpowrotnie przygnieciona poczuciem winy. Był to pierwszy raz, kiedy oglądał bruneta w takim stanie i o ile wcześniejszy ścisk pod żebrami mógł być porównany do zaledwie lekkiego dyskomfortu, tak teraz przybrał na sile i stał się faktycznym bólem.
„Nieważne. Zapomnij, że cokolwiek mówiłem.”
Nie rozumiał. Słowa wleciały do jednego ucha i wyleciały drugim, jakby umysł nie próbował nawet pojąć ich kontekstu. W końcu jeszcze przed chwilą zgodził się na część warunku. Może nie zrobił tego tak, jak prawdopodobnie wyobrażał to sobie Mercury, ale dla niego zdecydował się przekroczyć tę wcześniej nieprzekraczalną granicę.
„Przepraszam. Może lepiej będzie jeśli jednak już pójdziesz.”
― Nie ― odpowiedział zupełnie mechanicznie, jakby tym razem jego ciało samo zdało sobie sprawę, że była to jedyna właściwa odpowiedź. ― Przestań mnie przepraszać. To nie jest twoja wina. Nie jestem zły na ciebie, jestem wkurwiony na to, że nie mogę zabrać cię tam bez tej jebanej myśli, że coś pójdzie nie tak. Myślisz, że nie chciałbym tak po prostu móc zaprosić do siebie kogoś, na kim mi zależy? Przedstawić ciebie własnej matce, niezależnie od tego, jak miałaby to przyjąć? Jasne, że bym chciał. Chciałbym nie musieć doprowadzać cię do takiego stanu, wiedząc, że nie chciałeś niczego złego. To ja przepraszam ― odparł, starając się panować nad drżącym od emocji głosem i jednocześnie nie mogąc powstrzymać się od postawienia kroku przed siebie. Nie chciał, żeby się odsuwał, a myśl, że zostawienie go w takim momencie miało oznaczać drogę bez powrotu, była na tyle nieznośna, że nie było opcji, by się z nią pogodził. ― Nigdzie nie idę. Dobrze wiesz, że nie mogę.
Pewnie ochrona chętnie cię stąd wypierdoli.
Znalazłszy się wystarczająco blisko, objął go na wysokości ramion, zamykając w silnym uścisku, choć z pewnością nie na tyle, by nie był w stanie się wyrwać, ale też nie na tyle słabego, by zrobił to bez większego wysiłku. Ostrożnie przysunął twarz do jego włosów, jakby sam próbował ukryć się przed resztą świata. Gdyby miał do czynienia z kimś innym, zapewne odszedłby bez słowa, bez większego trudu przyjmując do wiadomości, że kolejny związek legł w gruzach, bo nie dawał z siebie wszystkiego. Wtedy jednak nie potrafił dać z siebie choćby dwudziestu procent – nic dziwnego, że kiedy zaszedł znacznie dalej, sprawy miały się zupełnie inaczej.
Dziewięćdziesiąt dziewięć to już za wiele.
― Dlaczego mnie to nie dziwi? ― Westchnął ciężko i chociaż obrzucił go zrezygnowanym spojrzeniem, w ciemnych tęczówkach jasnowłosego można było dostrzec dość oczywisty przebłysk zrozumienia. Było jasnym, że nie zamierzał zmuszać go do życia, którego nie chciał i w którym nie byłby w stanie się odnaleźć, mając dostęp do tak wielkiej rezydencji, nawet jeśli nadal od czasu do czasu miał zamiar ciągać go w mniej chlubne miejsca. Były to jednak tylko chwilowe zmiany. ― Ale skoro pracuje u was od zawsze, to jak w zasadzie wygląda jego życie? Jest tu przez cały czas i jesteście jego jedyną rodziną? ― Jakby się nad tym zastanowić, ilekroć odwiedzał jego dom, służba przewijała się przez niego za każdym razem. Trudno było sobie wyobrazić, by miejsce to stało zupełnie puste, ale jednocześnie Haydenowi jeszcze trudniej było uwierzyć, że ci ludzie mieli coś poza tym wszystkim, gdy zawsze wyrażali gotowość do służenia Blackom, co z pewnością wymagało stałej dyspozycyjności.
Blondyn ściągnął brwi, między którymi pojawiła się charakterystyczna zmarszczka. Wyglądał tak, jakby właśnie rozważał w głowie wiele możliwości, które uważał za dość abstrakcyjne, ale jak wiele ludzi chodziło po tym świecie, tak wiele było przypadków. Może ktoś był w stanie porzucić dosłownie wszystko dla samego godziwego życia?
― Prawdziwa maszyna do wykonywania poleceń ― stwierdził z rozbawieniem, choć tak duże posłuszeństwo z pewnością było godne podziwu, biorąc pod uwagę, ilu ludzi łamało się pod naporem wielkich, psich ślepi, które domagały się smacznego kąska podczas każdego z obiadów albo możliwości ułożenia się na wygodnej kanapie, która koniec końców zaczynała obrastać sierścią. O ile ciemnooki uwielbiał zwierzęta, tak sam nigdy nie posiadał żadnego w swoim domu, przez co ciężko było mu wyobrazić sobie życie z wszechobecnym dookoła futrem, choć nie można było powiedzieć, że nie był otwarty na to, by posiadać swojego pupila.
Na razie i tak masz za dużo obowiązków.
― Hmm... nie. Wydaje mi się, że póki co poznałem tylko tę czwórkę i Dantego, który z psami ma niewiele wspólnego. ― Wskazał otwartą ręką na hasające dookoła czworonogi. Już sam ten widok wydawał mu się całą gromadą i nie sądził, że osobistych psowatych mogło być jeszcze więcej.
Z perspektywy kilku minut temat zwierzaków wydawał się być znacznie lżejszy i przyjemniejszy. Nie sądził, że wszystko to pryśnie za sprawą jednej chwili, zamieniając się w istną katastrofę. Wiedział o tym już w momencie, w którym dłoń czarnowłosego wyślizgnęła się z jego dłoni, a palce straciły ciepłe oparcie, miażdżąc powietrze. Do ostatniej chwili próbował powstrzymać chłopaka przed nagłym odsunięciem się, biorąc pod uwagę, że nie zdążył jeszcze powiedzieć ostatniego słowa. Nie potrafił dokładnie sprecyzować uczucia, które towarzyszyło mu w chwili, w której Cullinan cofnął się, jakby co najmniej wymierzył mu cios w twarz, dzieląc się z nim tą okrutną prawdą, jednak nieprzyjemny ścisk w klatce piersiowej sprawił, że odruchowo wciągnął więcej powietrza nosem, jakby chciał sprawić, żeby ten uporczywy narząd znalazł sobie więcej miejsca.
Myślał, że to zrozumie.
Zatrzymał się, odwracając w stronę chłopaka i obrzucając go spojrzeniem, w którym jeszcze przez moment czaiła się wręcz bezduszna stanowczość. Ta jednak w ułamku sekundy zniknęła bezpowrotnie przygnieciona poczuciem winy. Był to pierwszy raz, kiedy oglądał bruneta w takim stanie i o ile wcześniejszy ścisk pod żebrami mógł być porównany do zaledwie lekkiego dyskomfortu, tak teraz przybrał na sile i stał się faktycznym bólem.
„Nieważne. Zapomnij, że cokolwiek mówiłem.”
Nie rozumiał. Słowa wleciały do jednego ucha i wyleciały drugim, jakby umysł nie próbował nawet pojąć ich kontekstu. W końcu jeszcze przed chwilą zgodził się na część warunku. Może nie zrobił tego tak, jak prawdopodobnie wyobrażał to sobie Mercury, ale dla niego zdecydował się przekroczyć tę wcześniej nieprzekraczalną granicę.
„Przepraszam. Może lepiej będzie jeśli jednak już pójdziesz.”
― Nie ― odpowiedział zupełnie mechanicznie, jakby tym razem jego ciało samo zdało sobie sprawę, że była to jedyna właściwa odpowiedź. ― Przestań mnie przepraszać. To nie jest twoja wina. Nie jestem zły na ciebie, jestem wkurwiony na to, że nie mogę zabrać cię tam bez tej jebanej myśli, że coś pójdzie nie tak. Myślisz, że nie chciałbym tak po prostu móc zaprosić do siebie kogoś, na kim mi zależy? Przedstawić ciebie własnej matce, niezależnie od tego, jak miałaby to przyjąć? Jasne, że bym chciał. Chciałbym nie musieć doprowadzać cię do takiego stanu, wiedząc, że nie chciałeś niczego złego. To ja przepraszam ― odparł, starając się panować nad drżącym od emocji głosem i jednocześnie nie mogąc powstrzymać się od postawienia kroku przed siebie. Nie chciał, żeby się odsuwał, a myśl, że zostawienie go w takim momencie miało oznaczać drogę bez powrotu, była na tyle nieznośna, że nie było opcji, by się z nią pogodził. ― Nigdzie nie idę. Dobrze wiesz, że nie mogę.
Pewnie ochrona chętnie cię stąd wypierdoli.
Znalazłszy się wystarczająco blisko, objął go na wysokości ramion, zamykając w silnym uścisku, choć z pewnością nie na tyle, by nie był w stanie się wyrwać, ale też nie na tyle słabego, by zrobił to bez większego wysiłku. Ostrożnie przysunął twarz do jego włosów, jakby sam próbował ukryć się przed resztą świata. Gdyby miał do czynienia z kimś innym, zapewne odszedłby bez słowa, bez większego trudu przyjmując do wiadomości, że kolejny związek legł w gruzach, bo nie dawał z siebie wszystkiego. Wtedy jednak nie potrafił dać z siebie choćby dwudziestu procent – nic dziwnego, że kiedy zaszedł znacznie dalej, sprawy miały się zupełnie inaczej.
Dziewięćdziesiąt dziewięć to już za wiele.
— Tak i nie. Mieszkają z nami, więc widzimy się przez większość czasu, ale w praktyce mają swoje dni wolne. Nie zabraniamy im na spotykanie się z innymi i zakładanie rodzin. Choć mało kto ma na to czas podczas pracy. Nie bez powodu nie zatrudniamy raczej nikogo przed trzydziestką. Wiesz, nie chcemy by młodym pieniądze przysłoniły życie i wszystko przeleci im przed oczami. Henryk ma żonę i ośmioletnią córkę. Przez nim służyli nam jego rodzice. Ich kuzynowie z kolei, służą moim kuzynom, więc można powiedzieć, że to swego rodzaju... dziedzictwo. Trochę jak w rodzinach królewskich, ha. Mieszkają w rezydencji służby, której nie widziałeś. Jest oddzielona od naszej i według zasad nie powinni przechodzić na nasz teren, ale w praktyce Sky i Neptune zdecydowanie woleli bawić się z nimi, niż wiecznie spędzać czas wyłącznie w swoim towarzystwie i opiekunek.
Zaraz ściągnął jednak brwi.
— Po prostu wiedzą jak się zachować. Nie ma to nic wspólnego z byciem maszyną. Tak samo jak dzieci nie robią pod siebie i muszą się nauczyć choć podstawowych manier i zachowań w towarzystwie, tak psy muszą znać swoje miejsce.
Kiwnął nieznacznie głową, zupełnie jakby chciał w ten sposób potwierdzić własne słowa i nadać im dodatkowej mocy. Poważnie widział tylko cztery z jego psów? Przez chwilę zastanawiał się jak to w ogóle było możliwe.
— Łącznie mam ich sześć. Mars, Maioris, Furud, Wezen, Mirzam i Aludra — wskazywał po kolei na biegające psy, nie dodając jedynie ostatniej dwójki.
— Aludrę z pewnością usłyszysz, jeśli już postanowi do nas przydreptać. Zawsze go słychać. Husky mają ten swój charakterystyczny sposób wycia, który zastępuje im szczekanie.
Gdyby tak mogli po prostu poprzestać na temacie jego psów. Doskonale jednak wiedział, że nie po to go tu zabrał.
Nadal nie był w stanie na niego spojrzeć. Zarówno jego oddech, jak i serce kompletnie zgubiły rytm, wprowadzając go w stan, którego nie tylko nie rozumiał, ale też nie potrafił go nijak opanować. Być może właśnie dlatego było mu tak ciężko. Zupełnie jakby jego klatkę piersiową miażdżyły dziesiątki ciężkich kamieni.
Mimo że jego słowa musiały do niego w pewien sposób docierać, kręcił uparcie głową zupełnie jakby ktoś zaszczepił mu taki, a nie inny program. Zacisnął w pewnym momencie powieki, zupełnie jakby nie był już dłużej w stanie znieść otaczającego go widoku. Nic dziwnego, że drgnął dostrzegalnie, czując na sobie ramiona Alana. Nie odepchnął go jednak, choć blondyn bez wątpienia mógł poczuć jak Black drży na całym ciele, wyraźnie nie potrafiąc dojść do siebie. Dopiero po dłuższej chwili uniósł powoli dłonie i zatrzymał je na poziomie jego pasa, zaciskając palce na materiale ubrań. Cały czas drżał na boki, gdy schował twarz w jego barku, idealnie skrywając przed całym otoczeniem wilgotne policzki.
Maioris w końcu przestał krążyć na boki. Usiadł na ziemi, choć jego ogon nadal drgał niespokojnie, gdy wyciągał maksymalnie łeb na bok, zupełnie jakby chciał dostrzec twarz Mercury'ego. Ten nie odsuwał się jednak od Paige'a nawet na sekundę, wyraźnie potrzebując tej jednej chwili, w której wszystko zwyczajnie zaczęło z niego schodzić. Cały stres którego doświadczył w przeciągu ostatniego roku. Wieczne kłótnie z macochą i jej rodzicami. Próby wciskania go w przeróżne ustalane małżeństwa. Wieść, że ma odziedziczyć cały ich rodzinny dobytek i odpowiednio się nim zająć. Fakt, że wymuszał na Alanie rzeczy, na które nie miał najmniejszej ochoty.
Pozwolił by to wszystko w końcu go opuściło wraz z łzami. Nie pamiętał kiedy ostatni raz płakał. Być może od początku właśnie tego potrzebował. Nie pozwalał sobie na wydawanie żadnych głośniejszych dźwięków, choć nic dziwnego że koniec końców pociągnął kilka razy nosem, gdy jego organizm postanowił uskutecznić tajną operację katar. Położył rękę na jego klatce piersiowej i odsunął go od siebie, jednocześnie samemu robiąc krok w tył. Nieustannie patrzył w bok, wyraźnie zażenowany własną reakcją. Uniósł rękaw do góry, przecierając nim jeden z policzków, by doprowadzić się do jako takiego porządku, mimo że materiał pozostawiał po sobie na jego skórze nieznaczne zaczerwienienia.
— Przepraszam — powiedział raz jeszcze, tym razem z nieco nieprzyjemnym dla ucha pomrukiem, nim odkaszlnął cicho, wyraźnie chcąc doprowadzić swoje gardło do porządku.
Kompletnie nie wiedział co powinien teraz powiedzieć. Zdecydowanie nie tak to wszystko miało się potoczyć. Wizja w jego głowie zawierała lekką irytację ze strony Alana, ale też sporo śmiechu i standardowy zawadiacki uśmiech. Tymczasem stojąc w obecnej chwili kompletnie nie wiedział co miało się wydarzyć dalej.
Zaraz ściągnął jednak brwi.
— Po prostu wiedzą jak się zachować. Nie ma to nic wspólnego z byciem maszyną. Tak samo jak dzieci nie robią pod siebie i muszą się nauczyć choć podstawowych manier i zachowań w towarzystwie, tak psy muszą znać swoje miejsce.
Kiwnął nieznacznie głową, zupełnie jakby chciał w ten sposób potwierdzić własne słowa i nadać im dodatkowej mocy. Poważnie widział tylko cztery z jego psów? Przez chwilę zastanawiał się jak to w ogóle było możliwe.
— Łącznie mam ich sześć. Mars, Maioris, Furud, Wezen, Mirzam i Aludra — wskazywał po kolei na biegające psy, nie dodając jedynie ostatniej dwójki.
— Aludrę z pewnością usłyszysz, jeśli już postanowi do nas przydreptać. Zawsze go słychać. Husky mają ten swój charakterystyczny sposób wycia, który zastępuje im szczekanie.
Gdyby tak mogli po prostu poprzestać na temacie jego psów. Doskonale jednak wiedział, że nie po to go tu zabrał.
Nadal nie był w stanie na niego spojrzeć. Zarówno jego oddech, jak i serce kompletnie zgubiły rytm, wprowadzając go w stan, którego nie tylko nie rozumiał, ale też nie potrafił go nijak opanować. Być może właśnie dlatego było mu tak ciężko. Zupełnie jakby jego klatkę piersiową miażdżyły dziesiątki ciężkich kamieni.
Mimo że jego słowa musiały do niego w pewien sposób docierać, kręcił uparcie głową zupełnie jakby ktoś zaszczepił mu taki, a nie inny program. Zacisnął w pewnym momencie powieki, zupełnie jakby nie był już dłużej w stanie znieść otaczającego go widoku. Nic dziwnego, że drgnął dostrzegalnie, czując na sobie ramiona Alana. Nie odepchnął go jednak, choć blondyn bez wątpienia mógł poczuć jak Black drży na całym ciele, wyraźnie nie potrafiąc dojść do siebie. Dopiero po dłuższej chwili uniósł powoli dłonie i zatrzymał je na poziomie jego pasa, zaciskając palce na materiale ubrań. Cały czas drżał na boki, gdy schował twarz w jego barku, idealnie skrywając przed całym otoczeniem wilgotne policzki.
Maioris w końcu przestał krążyć na boki. Usiadł na ziemi, choć jego ogon nadal drgał niespokojnie, gdy wyciągał maksymalnie łeb na bok, zupełnie jakby chciał dostrzec twarz Mercury'ego. Ten nie odsuwał się jednak od Paige'a nawet na sekundę, wyraźnie potrzebując tej jednej chwili, w której wszystko zwyczajnie zaczęło z niego schodzić. Cały stres którego doświadczył w przeciągu ostatniego roku. Wieczne kłótnie z macochą i jej rodzicami. Próby wciskania go w przeróżne ustalane małżeństwa. Wieść, że ma odziedziczyć cały ich rodzinny dobytek i odpowiednio się nim zająć. Fakt, że wymuszał na Alanie rzeczy, na które nie miał najmniejszej ochoty.
Pozwolił by to wszystko w końcu go opuściło wraz z łzami. Nie pamiętał kiedy ostatni raz płakał. Być może od początku właśnie tego potrzebował. Nie pozwalał sobie na wydawanie żadnych głośniejszych dźwięków, choć nic dziwnego że koniec końców pociągnął kilka razy nosem, gdy jego organizm postanowił uskutecznić tajną operację katar. Położył rękę na jego klatce piersiowej i odsunął go od siebie, jednocześnie samemu robiąc krok w tył. Nieustannie patrzył w bok, wyraźnie zażenowany własną reakcją. Uniósł rękaw do góry, przecierając nim jeden z policzków, by doprowadzić się do jako takiego porządku, mimo że materiał pozostawiał po sobie na jego skórze nieznaczne zaczerwienienia.
— Przepraszam — powiedział raz jeszcze, tym razem z nieco nieprzyjemnym dla ucha pomrukiem, nim odkaszlnął cicho, wyraźnie chcąc doprowadzić swoje gardło do porządku.
Kompletnie nie wiedział co powinien teraz powiedzieć. Zdecydowanie nie tak to wszystko miało się potoczyć. Wizja w jego głowie zawierała lekką irytację ze strony Alana, ale też sporo śmiechu i standardowy zawadiacki uśmiech. Tymczasem stojąc w obecnej chwili kompletnie nie wiedział co miało się wydarzyć dalej.
Strona 1 z 2 • 1, 2
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach