Samuel Larson
Samuel Larson
The Liberty Individual Trouble Seeker
Baby, don't think you're lonely
Pon Gru 28, 2020 10:20 am
Baby, don't think you're lonely
Riverdale — listopad-grudzień, 2027

RETROSPEKCJA
 Sny bywały niepojęte. Nieważne jednak, jak bardzo dziwne potrafiły być, jak bardzo nie zgadzały się z przyjętą życiowo logiką i prawami fizyki — bo w końcu miały swój koniec. Dla niego najgorszymi były te realne; odkąd tutaj przybył, męczyły go sny tak rzeczywiste, że przestał odróżniać je od prawdziwego życia.
 Przechadzał się ulicami tylko po to, żeby za chwilę obudzić się w przesiąkniętym własnym potem łóżku. Przeżywał cały dzień, każdą jego godzinę, by na koniec dowiedzieć się, że nawet się nie zaczął. Bywało jednak, że odchodziły od normy i pozwalały mu na przekroczenie granic miasta — dlatego pierwszą rzeczą, jaką robił każdego ranka, było upewnienie się, czy dalej tutaj jest; czy to wszystko nie było tylko zwykłym koszmarem, jakąś absurdalną marą nocną. Za każdym też razem życie go zawodziło, ukazując mu nie wnętrze samochodu, gdzieś pośrodku niczego, a obmierzłe ściany pokoju, zwilgotniały, zagrzybiały sufit i żarówkę, którą gdyby włączyć, migotałaby bez celu.
 Ten dzień nie był wyjątkiem. Otworzywszy oczy, od razu pożałował tego posunięcia. Z ociągnięciem podniósł się do siadu i zsunął nogi na podłogę. Rozejrzał się po pomieszczeniu sennym wzrokiem, zatrzymując go na leżącym nieopodal zegarku. Podniósł go i spojrzał na godzinę; piąta rano — pora, o której zwykle się budził, by następnie wziąć się za cały poranny rytuał, wliczający w to ćwiczenia i prysznic. Tym razem jednak, gdy próbował wstać, przeszedł go kłujący ból. Spojrzał w kierunku zabandażowanego torsu, na którym pojawiła się krwawa plama. Patrzył na nią beznamiętnie przez kilka chwil, jakby zastanawiając się nad jej realnością — jakby nie wiedząc, czy ból ten i szkarłat były jedynie kolejną senną wizją, czy może już rzeczywistością — by po tym nałożyć zegarek na nadgarstek i skierować się w stronę łazienki.
 Wiedział, że cały ten prowizoryczny opatrunek nie wytrzyma zbyt długo; nie miał wykształcenia medycznego i jedyne, co mógł zrobić, to przemyć ranę i ją obandażować. Być może to właśnie bandaż powstrzymywał ją od dalszego krwotoku, który ponowił się, kiedy przez sen opatrunek nieznacznie się poluźnił.
 Widząc pod nogami krew, która spływała z niego wraz z wodą, przemierzając chaotycznie poprzez łazienkowe kafelki, uznał, że ktoś musi to obejrzeć.
 Nie wiedział, gdzie w tym mieście znajduje szpital — lub jakakolwiek przychodnia — kierował się więc wskazówkami od losowo zaczepionego mieszkańca. Wraz z wybitą na zegarze szóstą, rozejrzał się po izbie przyjęć, która wydawała się opustoszała, być może przez wczesną godzinę.
 Podszedł powolnym krokiem do rejestracji i wyjrzał do przodu, szukając jakiejkolwiek żywej duszy
Grace Jorey
Grace Jorey
The Liberty Individual Trouble Seeker
Re: Baby, don't think you're lonely
Wto Gru 29, 2020 6:03 pm
 Życie to taki dziwny dar od kogoś z góry. Na początku myśli się, że dostało się coś wiecznego, nieprzerywalnego do tego stopnia, że nawet rzucane pod nogi kłody zdają się do przeskoczenia. Potem zaś przychodzi etap odrzucenia; chce się zwrócić prezent określany mianem „wątpliwej jakości”, a najlepiej odesłać pocztą, która notabene funkcjonuje całkiem sprawnie jak na zamknięte miasto. W końcu twój umysł orientuje się, że to nie był żaden pieprzony dar, a pożyczka. I właśnie wtedy zaczyna się próba zasłużenia na nie. Jak dziecko szuka się po omacku powodu, który nada sensu i pozwoli kontynuować to, co inni nazwaliby udręką. Grace nigdy nie narzekała ani nie marudziła. Ten patetyczny uśmiech, którym obdarzała wszystkich wokół, zdawał się doskonale maskować ukryte wewnątrz troski i zmartwienia. Zresztą, miała sporo powodów do nich. A im dłużej żyła, tym wyraźniej widziała beznadziejność sytuacji. Mówi się, że jak pokój pozbawiony jest drzwi, można wyjść oknem. Problem zaczyna się wtedy, gdy nie ma ani jednego, ani drugiego.
 Kolejna zmiana. Już druga z kolei. Gdyby nad miastem wisiało jarzmo prawa — nie tego, które je imituje — to zapewne szpital zostałby zamknięty za powodowanie uszczerbku na zdrowiu swoich pracowników. Na razie, nie zapowiadało się na to, by ktokolwiek próbował odebrać kobiecie ten promyk, zamiennie nazywanym światełkiem w cholernie długim tunelu. Cieszyła się nim, każdego dnia dziękując za to, że wciąż może tu być.
 Miraż — tak mianem zostałoby to nazwane przez kogoś, kto pisałby jej biografię. Ale nie zostanie, bo Jorey nie była ani bohaterem, ani ciekawą postacią; ot, zwykła, przeciętna, urodą odbiegająca od wymuskanych pań z czasopism. Chude, patykowate ręce i wątłe ciało nie napawało optymizmem. Zapominała jeść, przerzucając całą odpowiedzialność, za utrzymywanie jej przy życiu, na kawę. Po prawdzie nie lubiła jej smaku, zapachu również. Niemniej, zbawienna moc ów napoju sprawiała, że wciąż wciskała guzik w automacie położonym gdzieś w kącie korytarza. A ten robił to, co zawsze; zacinał się. Wtedy też należało potrząsnąć nim porządnie, a następnie sprzedać kopa w klapę, w której lądowały przekąski czy zapuszkowane napoje. Tak czy tak, była zbędna, bo ani jednego, ani drugiego, nigdy tam nie było. Tak samo, jak plastikowych kubeczków, charakterystycznych dla tego typu maszyn. Trzeba było więc przyjść z własnym; ten, który należał do Grace, był jakby pobity, wykonany techniką kintsukuroi. Zaskakujące, że to właśnie żywica połączona ze złotem była spoiwem dla ceramiki, ale, bądź co bądź, to przecież sztuka, a jej się nie ocenia, tylko przeżywa.
 Następne kroki poczyniła ku recepcji. To właśnie tam znajdował się dziennik z pacjentami i kolejny, przeznaczony na raport z obchodu. W normalnej sytuacji robiłby to lekarz, ale tych niestety było jak na lekarstwo. Napełnione niemal pod sam koniec szyjki naczynie trzymała oburącz tak, by żadna kropla nie spotkała się z zimnymi kafelkami wyłożonymi na podłodze szpitala. Nikt ich nie sprzątał ani nie przecierał szmatką. Mimo wszystko zdawały się w całkiem dobrej kondycji. Szkoda to psuć z winy nierozwagi.
 Dotarłszy do auli, uniosła nos zza czarki, jak gdyby spodziewając się tego, co nastąpi. Albo to zwykła przezorność i strach przed tym, że jej pijany mąż wpadł na pomysł odwiedzenia szpitalu. Bynajmniej z racji choroby, które miewał niezwykle rzadko; „złego diabli nie biorą”.
 — Potrzebuje pan pomocy? — zapytała, odkładając kubek na blat znajdujący się przy siedzeniach. Z tej pozycji nie widziała twarzy ani tym bardziej przodu nieznajomego. Pewne było to, że jest mężczyzną i jest tu z jakiegoś, jeszcze jej nieznanego, powodu. Tego też dnia miała na sobie charakterystyczny fartuch z rękawami uciętymi w połowie, pod nim zaś ściśle przylegającą koszulkę na długi rękaw. Dziwne, w pomieszczeniu było ciepło, można pokusić się o stwierdzenie „gorąco jak w piekle”. Cóż, była widocznie szczupła, może to czynnik decydujący. Kto wie.
Samuel Larson
Samuel Larson
The Liberty Individual Trouble Seeker
Re: Baby, don't think you're lonely
Sro Gru 30, 2020 6:45 pm
 Pojawienie się tutaj i zwrócenie na siebie uwagi — zważywszy na dosyć specyficzny rodzaj rany — nie było w jego oczach dobrym pomysłem, zapewne w żadnych by takim nie było. Nie sądził, aby w razie pytań mógł mieć na to jakieś dobre wyjaśnienie; cywile raczej nie wystrzeliwują do siebie z pocisków obezwładniających. Co prawda nie wiedział jeszcze, jak wyglądał tutaj dostęp do broni, ale nie uważał, by codziennym nawykiem tutejszych mieszkańców było strzelanie do nowo przybyłych, którzy dopiero co zdążyli postawić stopę na terenie Riverdale. Oczywistym więc było, że ranę tę otrzymał poza granicami miasta. Pytanie — dlaczego?
 Sprawa zmienia się jednak, gdyby nadmienić, że w posiadaniu pistoletu nie był cywil, nie był to też zwykły policjant, których widzi się na ulicy — a to już mogło dać do myślenia. Ktoś ewidentnie zrobił to z premedytacją, bo zważając na użyty rodzaj pocisku, który spowodował rozległe wybroczyny, a wraz z tym krwawiącą ranę (nie mógł powiedzieć, by była specjalnie poważna — dlatego z początku niekoniecznie się nią przejął; nie była też wystarczająco głęboka, by zaczął martwić się o swoje narządy, a jednak wolał zapobiec możliwym — lub nie — powikłaniom, które mogłyby odezwać się w późniejszym czasie), trudno by pomyśleć, że został użyty przeciwko niemu bez powodu.
 Nie mógł tego jednak tak zostawić, tym bardziej jeśli rana domagała się sprawniejszego i bardziej wykwalifikowanego oka. Czynnikiem, przez który nie uważał swojej obecności w tym szpitalu za całkowitą bezmyślność, był fakt, że do tego miejsca sporadycznie docierają informacje z zewnątrz. A nawet jeżeli dotrą — postara się, by to tego momentu był już daleko stąd.
 Rozejrzał się krótko na prawo i lewo, by po tym się wyprostować i nie wyglądać już za recepcję. Dochodziły go jedynie jakieś szmery — i to one sprawiły, że jeszcze nie obrócił się na pięcie i nie wyszedł. Nie wykluczał oczywiście, że szmery te niekoniecznie musiały należeć do osoby nastawionej pokojowo. Nauczył się już na własnej skórze, jak niebezpieczne mogło być to miejsce; zagrożenia tego miejsca, o których usłyszeć mógł jak dotąd tylko w telewizji lub internecie, teraz stały się jego rzeczywistością. Miejsce to było niczym zoo bez klatek.
 Ale nie był najodpowiedniejszą osobą do jakiegokolwiek umoralniania.
 Kroki stały się głośniejsze. Nie brzmiały specyficznie, brzmiały lekko i ostrożnie, a to odepchnęło od niego myśli, jakoby powinien spodziewać się wyłaniającego się zza rogu niebezpieczeństwa. Zamiast więc szykować się do kolejnej ucieczki, próbował zweryfikować, skąd dobiegał dźwięk. Wtedy też w pomieszczeniu znalazła się jakaś kobieta, może lekarz, może nie — niekoniecznie ich rozróżniał. Zlustrował ją wzrokiem. Mimo wszystko wyglądała na kogoś, kto by tu pracował, więc może miejsce to nie było na tyle martwe.
 Na pytanie nie odpowiedział ani przecząco, ani twierdząco. Po prostu podniósł bluzę nieznacznie do góry, tak aby mogła zauważyć nieco zaczerwieniony opatrunek. Zmienił go zaraz po wyjściu spod prysznica, ale że bandażu zostało mu niewiele i mógł owinąć się zaledwie jedną warstwą, od tamtej pory zdążył znowu się ubrudzić.
 — Krwawię — rzucił krótko i beznamiętnie, jakby taki stan rzeczy był najnormalniejszy na świecie. Bolało go, fakt, ale nie miał zwyczaju do ukazywania słabości — jedna z cech, którą wyniósł z wojska.
 Zasłonił ranę i spojrzał na nią wyczekująco. Nie był pewien, czy w miejscu takim jak to — tutaj, w Riverdale — zwyczajem było podawanie swoich danych i wypełnianie jakichkolwiek druczków. Szpital ten nie wyglądał, jakby przejmował się takimi rzeczami — ale nigdy nie wiadomo.
Grace Jorey
Grace Jorey
The Liberty Individual Trouble Seeker
Re: Baby, don't think you're lonely
Sro Gru 30, 2020 8:50 pm
Ceramiczny kubek skończyłby rozbity na posadzce, gdyby nie krótki impuls nakazujący jego odłożenie. Dopiero teraz dostrzegła malujący się na koszulce szkarłat. Tak, to zdecydowanie była krew. Ale nie taka, która powinna alarmować. Oczy Jorey rozszerzyły się nienaturalnie, a w mózg uderzyła ostra strzała strachu. Bynajmniej nie chodziło o obrażenia, które prezentował mężczyzna, bo te widywała częściej niż rzadziej, częstokroć na własnym ciele. Nie, to nie było powodem do obaw. Był nim natomiast on; wysoki, postawnie zbudowany, sprawiający wrażenie niezrównoważonego z raną wskazującą na postrzał albo dźgnięcie ostrym narzędziem. Zamarła na chwilę, napinając się jak struna, w obawie przed ewentualnym atakiem. Nie trudziła się o postawę obronną. Choćby miała najbardziej odważne serce i plan, nie miałoby to znaczenia w obliczu siły, jaką dysponował „pacjent”. Mogła przewidzieć jej wymiar, w końcu miał sylwetkę podobną do tej, którą posiadał jej mąż. Co gorsza, wydawał się trzeźwy i naszpikowany adrenaliną. Zapewne tylko dzięki niej wciąż trzymał się na nogach. 2+2, wynik jasny. Nic, tylko złożyć ręce do modlitwy i błagać o litość. Właśnie tak miała dokonać żywota? Cholernie niesprawiedliwe. Wzięła oddech. Jeden, drugi. Ułamki sekund odchodziły bezpowrotnie, podczas gdy Grace próbowała odzyskać wewnętrzną równowagę. Na jej twarzy nie malowało się nic szczególnego. Wyglądała zupełnie tak, jakby obrażenia tego typu były dla niej chlebem powszednim. Kąciki ust nie uniosły się ani o milimetr. Jedynie oczy, te cholerne zwierciadła duszy, dawały wgląd w skryty za woalem przerażenia umysł.
 Spuściła głowę, mimowolnie przypominając sobie prelekcje z policjantami. Uczyli ich, praktykantów, nie tylko jak się bronić — co w tym przypadku było cholernie nieprzydatną informacją — ale też tego, jak postępować z napastnikiem. Tak długo, jak nie usłyszała gróźb, nie zamierzała panikować. Choć po prawdzie była całkiem blisko tego stanu. Adrenalina wypełniała żyły Jorey. Gdyby zaczęła uciekać, być może zdołałaby zgubić go po paru kilometrach. Zaskakujące, że ktoś będący na bakier ze sportem mógłby przebiec taki dystans. A to wszystko dzięki hormonowi zwierzęcemu, pierwotnemu.
Szybkim krokiem skierowała się do stojących w rzędzie wózków inwalidzkich i pochwyciła jeden z nich.
 — Proszę usiąść — powiedziała, będąc już tuż obok niego. Nie podniosła głowy, tkwiąc wzrokiem w rączkach wózka inwalidzkiego. Jeśli miał zamiar ją zaatakować, to zapewne dopiero wtedy, gdy go opatrzy. Chyba nie jest tak głupi. Chyba. W końcu, po co miałby przychodzić, jeśli nie po ratunek? Ofiar mógł szukać wszędzie. Zaciskając dłonie na stalowych rączkach, powtórzyła „prośbę”. Mężczyzna nie wyglądał na takiego, który pozwoli się wieźć, ale nie miał wyboru. Grace nie chciała ryzykować zasłabnięciem, był zbyt ciężki, by mogła go podnieść. Mimo wszystko, kim by nie był, wciąż potrzebował pomocy, a ona zwykła pomagać nawet swoim oprawcom i tym, którzy zdają ból. Pieprzony ascetyzm. Najchętniej wykrzyczałaby światu, że ma cholernie dość swojego gołębiego serca. Nawet gdyby się odważyła, to pewnikiem już po chwili zaczęłaby żałować, orientując się, że straciła swój cel.
 Niemniej, utracenie powodu do życia musiało poczekać. Brunetka ruszyła wraz z pacjentem do jednej z salek. Parę mocniejszych pchnięć pozwoliło, by wprowadzić wózek w ruch. Spuchnięte żyły na dłoniach kobiety wskazywały na to, że nie jest ani pierwszym, ani ostatnim pacjentem, którym musi zajmować się sama. Zresztą, można dojść do tego drogą dedukcji. W szpitalu było pusto, brak było tak i pielęgniarek, jak i lekarzy. Dziwne, że instytucja ta wciąż funkcjonowała.
Pozbawiona drzwi aula od razu przywitała swych gości jasnym światłem o zimnej barwie. Tak jasnym, iż drażniła oczy przyzwyczajone dotąd do półmroku panującego w poczekalni. Zapewne kwestia oszczędności. Grace pchnęła wózek tak blisko łóżka, jak to tylko było możliwe. Wykręciła nim z wprawą godną mistrza, zatrzymując go dopiero wtedy, gdy uplasował się bokiem względem łoża. Usunęła podłokietnik, zsuwając go ostrożnie na krawędź wózka, następnie ustawiła pod skosem.
 — Teraz obejmie mnie pan ręką, za plecami — poinstruowała. Blokując kolanami stawy Samuela, napięła wszystkie mięśnie i przeniosła go na pościel, wciąż pachnącą świeżością. Luksus, jeśli rozejrzeć się po szpitalnym wyposażeniu. Jej głos drżał, choć za wszelką cenę starała się to ukryć. Nie zadawała zbędnych pytań, przede wszystkim w obawie przed rozzłoszczeniem mężczyzny. Nawet wtedy, gdy kątem oka obadała jego twarzy, wydała jej się całkowicie obca. Sięgnęła do szafki, znajdującej się po boku leża, wyciągając z niej rękawiczki. Ich sterylność można podać w wątpliwość, ale pewnie nie miała wyboru.
 Dłońmi ostrożnie sięgnęła ku bluzie, unosząc ją wraz z koszulką, następnie zdjęła prowizoryczny opatrunek. Wyglądał jak ten, który założyłby średnio rozgarnięty pięciolatek. Chwilę wpatrywała się w ranę, jak gdyby obliczając jego szanse na przeżycie. Rana, jak się okazało postrzałowa, nie była groźna, ale z całą pewnością wymagała oczyszczenia i opatrzenia, jeśli nie szycia.
 — Ma pan szczęście — rzuciła cicho, choć nie spodziewała się odpowiedzi. W następstwie tych słów delikatnie dotknęła pulchniejącej rany palcami. Broczyła krwią jak to rana. Przez nitrylową powłokę przebijało się ciepło. Przyjemne, kojące ból. Choć i chłód, zapewne, sprawdziłby się w tej roli znakomicie. — Najpierw oczyszczę ranę, nigdy nie należy to do czynności przyjemnych, ostrzegam. Krwawienie nie zagraża życiu, choć wygląda groźnie, ale zaniedbane mogłoby stanowić problem — podczas tłumaczenia ponownie sięgnęła do szafki, wyciągając wodę w specjalnym, plastikowym pojemniku. Przechyliła go nad raną, nie dbając o moczącą się odzież. To nie było ważne. Następnie sięgnęła po gazę i środek antyseptyczny. Namoczyła materiał i przyłożyła do rany, ciągnąc nim od środka do zewnątrz. — Waga i wzrost? — zapytała, kierując dłoń w to samo miejsce, co poprzednio. Kolejny ładunek gaz wylądował na pościeli, gotów do opatrzenia, które nastąpiło chwilę później. Skrzętnie ułożony pakunek zabezpieczyła bandażem tak, by nic się nie zsunęło. Tak, zdecydowanie wyglądało to lepiej, niż to „coś”, co sam zainstalował.
Samuel Larson
Samuel Larson
The Liberty Individual Trouble Seeker
Re: Baby, don't think you're lonely
Sro Gru 30, 2020 8:53 pm
 W czasie gdy kobieta stała w miejscu, zaczęło zastanawiać go, jak dobrze wyposażony był szpital; czy wciąż posiadali jakiekolwiek leki — a w szczególności te, które zażywał. Budynek nie wyglądał, jakby w jego asortymencie można było przebierać, ale nawet jeśli nie znalazłyby tu się jakiekolwiek psychotropy, to może przynajmniej coś na sen. Dawka, którą wziął ze sobą w podróż, może starczyć mu na najwyżej dwa miesiące, może mniej. Co potem — nie wie. Sytuacja jest o tyle gorsza, że nie miał możliwości wyjechania stąd i jedynym potencjalnym miejscem, w którym mógłby się zaopatrzyć, był właśnie ten szpital. Miał wcześniej przygotowany plan na podtrzymanie leczenia, ale nie obejmował sytuacji, w której wjedzie do zamkniętego na świat miasta.
 Omiótł spojrzeniem wózek, który mu podstawiła, nie mogąc stwierdzić, czy był to jakiś żart. Stał na nogach i na nich tu też przyszedł, nie widział powodu, dla którego nie mógłby przejść tych kilku kolejnych kroków — nieświadomy zbytnio, co takiego aktualnie mogło dziać się w jego organizmie. Nie zamierzał jednak sprawiać jej problemów i zaraz po drugiej prośbie usiadł na wózek, pozwalając na pokierowanie się do sali. Podczas drogi rozglądał się ukradkiem za pomieszczeniem, którego drzwi mogłoby wskazywać na magazyn z lekami, a którego niestety nie udało mu się wypatrzeć. Nie wpłynęło to zbytnio na jego nastawienie, w pierwszej kolejności i tak musiał być pewien, czy próba zdobycia ich byłaby warta zachodu i bynajmniej chodziło tu o zabezpieczenia — które ograniczały się zapewne do zwykłego zamka — a to, czy w ogóle cokolwiek by zastał.
 Pokręcił zesztywniałym od kilkugodzinnego leżenia karkiem, wydobywając tym samym z niego ciche i krótkie trzaski. Czuł, że musiał rozgrzać i rozciągnąć ciało, jednak ból skutecznie mu to uniemożliwiał, odkąd tylko podniósł się z łóżka.
 Rozejrzał się krótko po sali, gotów wstać, kiedy pielęgniarka zatrzymała wózek. Już chciał złapać rękoma za podłokietniki, by móc się podnieść, kiedy ta kazała się objąć — i choć znowu wydało mu się to zbyteczne, tak znowu nie zamierzał utrudniać jej pracy i poszedł za jej wskazówkami, nawet jeśli z pewną dozą niechęci.
 Przyglądał się wykonywanym przez kobietę czynnościom, próbując jednocześnie wyhaczyć na jej twarzy jakiekolwiek emocje czy reakcje. Nie wydawało mu się, by czuła się w jego towarzystwie komfortowo, takie przynajmniej sprawiała wrażenie. Nie miał co jej jednak za to obwiniać; domyślał się, że musiał wyglądać podejrzanie albo przynajmniej na tyle obco, by ograniczyć przy nim swoje naturalne zachowanie.
 Kiedy ta zajęła się jego raną, wzrok ponownie przeniósł na pomieszczenie. Nie było tu nikogo prócz nich, tak samo jak nikogo wcześniej nie minęli. W szpitalu było to tak niecodziennie, że mógłby pokusić się o stwierdzenie, że tak właśnie wyglądałby w czasie apokalipsy. Chociaż, jakby nie patrzeć, w pewnym stopniu właśnie miała miejsce.
 Nawet jeśli tak delikatne dotknięcie skóry wokół rany sprawiło większy niż dotychczas ból, po twarzy mężczyzny nie można było wywnioskować zbyt wiele. Ciągle ten sam wyraz spokoju, niezmącony jakąkolwiek oznaką dyskomfortu.
 — Zrób, co trzeba — rzucił nieformalnie w odpowiedzi na poinformowanie o planowanych czynnościach. Jego głos nie był nasycony ani żadnym gniewem czy wyższością, nie miał w sobie też nic z rozkazu — było rzucone obojętnym tonem, jakby nie bardzo interesując się tym, co zamierza zrobić — byle działało.
 Rana zaszczypała niemiłosiernie, kiedy ta przyłożyła do niej gazik z jakimś niezidentyfikowanym dla niego płynem. Jedyną reakcją był nagły, krótki i ledwo zauważalny tik palców.
 — Metr osiemdziesiąt sześć, osiemdziesiąt trzy kilo — odpowiedział zgodnie z prawdą, przyglądając się temu, jak bandażowała ranę. Ból co prawda nie ustąpił, ale poczuł się spokojniej z myślą, że wreszcie podsunął to komuś doświadczonemu; komuś, kto potrafił opatrzyć człowieka w bardziej zaradny sposób.
 Spojrzał na zakrytą już ranę, po chwili zaciągając ciuchy na dół. Nie sądził, by był powód, dla którego dalej miałby je trzymać.
 Co teraz? Miał podziękować? Na coś zaczekać? Nie wiedział, czego spodziewać się tutaj po opiece zdrowotnej. Kraj ten sam, a jednak miejsce to rządziło się swoimi własnymi prawami.
 — Nie wygląda, jakbyście mieli tu dużo do roboty — stwierdził mało zainteresowanym tonem, wkładając bluzkę w spodnie. Pod jego pytaniem nie ukrywało się drugie dno — nie miał zamiaru poprzez nie zebrać jakichkolwiek informacji o tym miejscu, by je później wykorzystać; chciał po prostu wiedzieć, jak to miejsce funkcjonowało w sytuacji, w której znalazło się miasto. Dużo miejsc wyglądało względnie normalnie — głównie sklepy czy restauracje (bo tylko je, nie wliczając teraz szpitala, zdążył odwiedzić), nawet jego kamienia zdawała się prosperować jak każdy inna.
Grace Jorey
Grace Jorey
The Liberty Individual Trouble Seeker
Re: Baby, don't think you're lonely
Sro Gru 30, 2020 9:01 pm
Cóż, względy estetyczne placówki medycznej już dawno poszły na łeb, szyję, że o psach nie wspomnę. Najwyraźniej władzy szkoda było pieniędzy na dofinansowanie czegoś tak istotnego, jak punkt, w którym mogą się leczyć. Być może liczyli na to, że wystarczą modlitwy do boga. Gówno prawda. Zmowa milczenia i udawanie, że wszystko jest w porządku, może tylko to pogorszyć. Nic więc dziwnego, że chętnych do pracy w szpitalu było niewielu; pieniądze nie rekompensowały ryzyka i trudu, jaki należy włożyć w opiekę nad najstarszymi. Oni wciąż pamiętali czasy sprzed katastrofy, byli cennym źródłem informacji, a przede wszystkim ich wiedza. Takie sprawy docenia się z czasem. Dojrzewa do tego, by widzieć coś więcej, niż czubek własnego nosa. Życie nabiera znaczenia dopiero wtedy, gdy żyje się dla innych. Chyba tylko bycie „potrzebnym” odtrącało Grace od liny.
 Ciemnowłosa powoli zdawała się godzić ze swoim losem. Tym, że wkrótce po opatrzeniu zostanie zabita, w najlepszym przypadku ograbiona z praw do własnego ciała. Nie był tutejszy. To pewne. „Turyści” pojawiający się w mieście byli albo głupi, albo wręcz przeciwnie – zbyt mądrzy, by uciekać tam, gdzie ryzykują złapaniem. Tutaj byli bezpieczni. To, co dzieje się w Riverdale, zostaje w Riverdale. O informacjach z zewnątrz też nie ma mowy. Taka rzeczywistość miasta będącego ostoją dla wszelakiej, czarnej masy społeczeństwa. A mu szczególnie źle patrzyło z oczu. Miał w nich szaleństwo, rozwścieczonego demona gotowego wbić w gardło trąbkę i uczynić ze swej ofiary przerażającą rzeźbę tryskającą krwią niczym pieprzona armata. Cuchnął złem i spokojem tak nierealnym, że aż mrocznym. Nic więc dziwnego, że Jorey czuła się zagrożona; nie miała siły, by odeprzeć ewentualne ataki, ani nikogo, kto mógłby jej pomóc. Przecież pani Moore, staruszka spod 10, raczej nie wstanie o własnych siłach i nie rzuci się na mężczyznę. Ba, nie wstałaby nawet z asystą. A nawet jeśli, to umysł pochłonięty przez alzheimera nie pozwoliłby na rozpoznanie dobra i zła. Działała jak pięciolatka z amnezją dziecięcą.
 Odpowiedź mężczyzny szybko została zanotowana w dzienniczku, wyjętym z kieszeni fartucha. W normalnej sytuacji zapytałaby o dane w typie nazwiska, czy imienia. Prowadzenie kart pacjentów było równie istotne, co samo leczenie. W tym jednak przypadku powstrzymała się od papirologii. Był nieprzewidywalny, zachowywała więc pozory normalnej wizyty tak bardzo, jak to było możliwe.
 — Bywają i takie dni — odparła, niemal zmuszając się do odpowiedzi. Co bardziej pyskate osoby posiliłyby się o stwierdzenie, że jest gburem, niedoceniający tego, co robi personel. Niemniej, Jorey wolała z tego zrezygnować. Głównie z uwagi na własne bezpieczeństwo. — Nie jest pan stąd, prawda? — To nie było pytanie, raczej stwierdzenie. Ot, rzucone w celu wzbudzenia w nieznajomym poczucia więzi i bycia zrozumianym. Tak zresztą kazali robić policjanci z okolicznej komendy, ówcześnie zaznaczając, by wykazać się w tym inteligencją. To właśnie robiła Grace; grała w szachy, przesuwając kolejne pionki do przodu. Te mniej znaczące poświęcała, by dać możliwość na „atak” tak i gońcem, jak i hetmanem. Umiejętność lawirowania słowem opanowała do perfekcji. Tego nauczyło ją małżeństwo; posłuszeństwa i uległości. Jakoś tak już jest, że kobieta mimowolnie staje się własnością swego lubego. Ani to dumne, ani też szczytne, ale tak jest i już. Nie zapowiada się zresztą, by cokolwiek miało się w tej sprawie zmienić. Riverdale zaliczało regres, nie progres; gangi, wybuchy, terroryzm, anarchia. Jakby spojrzeć na tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty, to zdawał się on bardziej „ludzki”, niż dwa tysiące dwudziesty.
 — Za chwilę wrócę z lekami, proszę odpoczywać — poinformowała, podchodząc do zlewu. Zdjęła rękawiczki i podciągnęła rękawy, które skrywały poparzenia; począwszy od mniejszych przypaleń, poprzez te bardziej rozlane, aż do płytkich, w większości zabliźnionych. Dokładnie wymyła dłonie, po czym natychmiast ściągnęła rękawki, i założyła obrączkę. Potem wyszła. Ot tak, po prostu, zamykając za sobą drzwi, choć wcześniej wszystkie były otwarte. Włącznie z tymi, w których znajdowali się pacjenci. Dziwny zabieg.
 Gdy już znalazła się poza salą, poczuła, jak nogi jej miękną. Stres nigdy nie był jej sprzymierzeńcem. A tym bardziej ten, który wywołany był obawą o własne życie. Psie, ale życie. Plecami przylepiła się do ściany, tak, by utrzymać równowagę. Wtedy też zrozumiała, że jedyne, co może w tej sytuacji zrobić, to zadzwonić do miejscowego komisariatu. W końcu tylko policja ma dostęp do broni. Kto inny mógłby do niego strzelić? Czy to logiczna podstawa, by ich wzywać? Co, jeśli okaże się, że sam do siebie celował, tylko nie tym nabojem co trzeba. Uznając powody, o których wspominano wyżej, za zasadne, wyciągnęła telefon. Cicho, na tyle, by podejrzany typek nic nie usłyszał. A echo niosące się po szpitalnych korytarzach potrafiło być utrapieniem. Palcem przesunęła po przycisku blokady. Z sercem w gardle oczekiwała rozbłysku ekranu. Tak się nie stało. Bateria padła trupem. Wtedy też spojrzała na urządzenie z politowaniem. Wariowała. Zdecydowanie wyolbrzymiała. Gdyby coś się działo, przyszliby ochroniarze. Nie ma czego się bać.
Samuel Larson
Samuel Larson
The Liberty Individual Trouble Seeker
Re: Baby, don't think you're lonely
Czw Gru 31, 2020 1:09 am
 Mimo że słyszał i czytał o tym miejscu tak wiele, nie spodziewał się tego, co nadeszło. Do tej jednej pamiętnej nocy wyczuwał jedynie napiętą atmosferę ogarniającą miasto, brak praworządności nie rzucał się tak w oczy, nawet jeśli niemalże każdy patrzył na drugiego człowieka spode łba. Gorzej ze świadomością, co takiego dzieje się za jego plecami. Niemniej, sytuacja, w której się znalazł — w której zmuszony został do podróży do tak niebezpiecznego miejsca — wydawała się zanadto nierealna. Nigdy nie sądził, że kiedykolwiek przekroczy mury Riverdale, na tyle, że w pewnym momencie przez myśl mu przeszło, że to wszystko tak naprawdę jeden długi sen; że gdy uciekał, postrzelono go ponownie i stracił przytomność, leżąc teraz w swego rodzaju śpiączce.
 A jednak tamtej nocy, gdy wracał do pokoju, szedł pomiędzy zaciemnionymi uliczkami, dźwigając na plecach sporych rozmiarów plecak, stało się coś, co przekonało go do otaczającej go nowej rzeczywistości.
 Zatrzymał się i ostrożnie spojrzał za siebie. Szczególny dźwięk, jakby sapania i warczenia w jednym. Coś ukrywało się za ścianą obok, zmierzało w jego stronę, wprawiając w ruch gnijące już na chodnikach gazety. To mogło być wszystko, każda dzika zwierzyna, tak jak i człowiek. Żadne ze zwierząt jednak, które znał, nie wydawały z siebie tak charakterystycznego odgłosu; odgłosu, który w tamtej chwili wydawał się jedynym go otaczającym — jakiekolwiek dźwięki natury czy miasta, szum wiatru i owady — wszystko to jakby momentalnie umilkło.
 I kiedy miał już się odwrócić z powrotem przed siebie, by nie tracić więcej czasu i nie wystawiać się niepotrzebnie na zagrożenie, w oczy wpadła mu ludzka sylwetka — dziwnie chuda i przygarbiona, z maską na twarzy. Zdezorientowany widokiem zatrzymał się w półkroku, wpatrując się w ciemną postać, która zbliżała się coraz bardziej i bardziej, ewidentnie kierując się w jego stronę. Nie rozumiał. Nie zachowywał się jak człowiek, bardziej jak zwierzę, które szykowało się do ataku. Gdy głowa uświadomiła wreszcie Samuelowi o grożącym mu niebezpieczeństwie, wyjął nóż z kabury i przyjął postawę defensywną. Powoli, niezauważalnie stawiał kroki w tył, nie spuszczając go z oczu. Mężczyzna nic nie mówił, nie wydawał się być o zdrowych zmysłach, może czymś odurzony — a takie osoby bywały najbardziej niebezpieczne, bowiem hamulce puszczały im na tyle, że nie tyle co nie myślały racjonalnie, ale i gotowe były podjąć się wszelkich kroków, by dopiąć tego, cokolwiek przyszło im do głowy.
 Wtedy też, nagle, postać ruszyła w jego stronę. Jednym szybkim ruchem zdjął z pleców pokaźnych rozmiarów plecak i rzucił nim w stronę niebezpieczeństwa. Adrenalina, która w nim rosła, kazała mu najpierw zdezorientować przeciwnika, a potem, gdy odrzut zarzucił nim w bok, na ścianę, zrobił użytek z noża. Przebił się przez materiał bluzy i koszulki; skóra ugięła się i przebiła równie gładko, pozostawiając na ubraniach zwiększającą się z każdym momentem szkarłatną plamę. Nie wiedząc nawet kiedy, na jego dłoni znalazło się zadrapanie, wykonane jakimś ostrym narzędziem. Nie zauważył wtedy tego jednak, tak samo jak i nie poczuł żadnego bólu. Zbyt zajęty był przekręcaniem ostrza, głębszym wbijaniem się i wpatrywaniem w twarz ukrytą za maską.
 Wtem zza budynku obok zaczęły dobiegać rozmowy. Zarzucił słabnącym ciałem napastnika w stronę ślepej uliczki, w cień, i schowawszy zakrwawiony nóż z powrotem do kabury, kontynuował swoją wędrówkę.
 Odwrócił zabandażowaną, wewnętrzną stronę dłoni w swoją stronę. Przyjrzał się jej.
 Może umarł. Może to było piekło.
Nie jest pan stąd, prawda?
 Otrząsnął się i przeniósł, dotąd nieobecny, wzrok na pielęgniarkę.
 — Nie — rzucił krótko, potwierdzając tym jej domysły; a może nawet i nie domysły, tylko zwykłą pewność — w końcu był tu stosunkowo nową twarzą, która wydawała się niezbyt wiedzieć, co i jak.
 Nie zamierzał roztrząsać i ciągnąć tego tematu; nieważne było, skąd przyjeżdżał ani jaki był cel wizyty — a może powinien. Może nadmienienie, choćby nieprawdziwe, z jakiego powodu się tutaj znalazł, w jakiś sposób uspokoiłyby — możliwe, ale niekoniecznie mające miejsce — budzące się w niej podejrzenia. Czasem było lepiej dmuchać na zimne.
 Na wzmiankę o odpoczywaniu nie odpowiedział, a jedynie odprowadził ją spojrzeniem, gdy ta podeszła do zlewu, by następnie zniknąć za drzwiami sali. Zniknąwszy z zasięgu jego wzroku, zmrużył oczy. Postawił nogi na podłodze i wstał z łóżka. Powoli podszedł do drzwi, zatrzymując się przy nich i nasłuchując. Nie usłyszał nic. Delikatnie przykładając boczną część dłoni do wyjścia, pchnął je cicho i łagodnie. Nie zamierzał wzbudzać więcej podejrzeń, chciał dyskretnie opuścić szpital, może jeszcze przy okazji dokładniej rozglądając się po pomieszczeniach w poszukiwaniu tych nieszczęsnych leków; gdyby je znalazł, nie próbowałby ich, oczywiście, zabrać dzisiaj. Dobrze byłoby po prostu wiedzieć, gdzie miałby ich szukać.
 Zamiast jednak pustego korytarza, jego oczom ukazała się stojąca nieopodal pielęgniarka, z telefonem w ręce. Równie cicho co przedtem wyłonił się zza drzwi i oparł przedramieniem o ścianę. Spojrzał na jej ciemny ekran telefonu, stojąc bez słowa, jakby próbując jakoś usprawiedliwić takie posunięcie z jej strony. Być może to jego paranoja, może nie. Faktem jednak było, że kobieta wyszła jakoby po leki, tak naprawdę zamykając go w pokoju i grzebiąc w telefonie. Wyjął z kieszeni swój.
 — ...Może spróbujesz tym? — zarzucił neutralnym pytaniem, wyciągając w jej stronę swój własny telefon, jednocześnie przechylając też głowę nieznacznie w bok. Posłał jej przenikliwe spojrzenie. Jeśli próbowała zrobić to, co chodziło mu po głowie, a co podejrzewał, wtenczas tym bardziej nic tu po nim nie było. Ruchem tym chciał jedynie przeanalizować jej reakcję, może nawet jakoś zbić z tropu. — Gdzie znajdę tutaj łazienkę? — dopytał, by usprawiedliwić i swoją nagłą obecność, która miała pozostać w sali, na łóżku.
Grace Jorey
Grace Jorey
The Liberty Individual Trouble Seeker
Re: Baby, don't think you're lonely
Czw Gru 31, 2020 1:18 am
Atmosfera panująca w szpitalu była napięta. Zresztą, Samuel wcale nie sprawiał wrażenia, jakby chciał, by stan ten ustał. Wręcz przeciwnie; swoją tajemniczością, małomównością i rozszalałym wzrokiem potęgował go raz za razem. Jego twarz była całkowicie obca. Tu nie chodzi nawet o to, że nie był stąd. On po prostu nie istniał w społeczności Riverdale. To specyficzne miasto, nie w sposób się ukryć czy uciec przed jego mieszkańcami. Brak wiedzy o przeszłości mężczyzny, czy choćby jego usposobieniu, sprawiał, że nie potrafiła mu zaufać. Całkiem prawdopodobne, że gdyby okazał się kobietą, nie snułaby podejrzeń. Chciała wierzyć, że przybysz nie zrobi jej krzywdy. Chciała naprawdę mocno, ale nie potrafiła dać wiary, że ot tak, ktoś bez powodu strzelił do niego z naboju obezwładniającego. Broń to nie zabawka. Policjanci, o ile to oni, z całą pewnością nie mierzą do byle kogo. Musiał zrobić coś, co zmusiło ich do tegoż ruchu. Mniej lub bardziej brutalnego. Szczegółów wolała nigdy nie poznać. A z całą pewnością mógł ją zaszlachtować. Ot tak, choćby tu i teraz, bez świadków i konsekwencji. Nie wyglądał na głupiego, zapewne domyślił się, że nic nie hamuje go przed ewentualnymi czynami, które zaplanował. O ile jakieś zaplanował.
 Grace czuła się bezsilna, bezbronna. Co mądrzejsi, pozbawieni empatii, uciekliby ze szpitala i osobiście skierowali się na komisariat. Ją zaś przerażała myśl, że podczas tej gonitwy za funkcjonariuszami, ktoś z pacjentów mógłby nagle mieć zapaść, wymagać reanimacji. Kto by im wtedy pomógł? Odpowiedź nie byłaby żadnym zaskoczeniem — nikt. Już wtedy, na samą myśl, miała wyrzuty sumienia, tym większe, jeśli okazałoby się, że mężczyzna jest nieszkodliwy i ot, zagubiony w przeklętym miasteczku. Niejednokrotnie zresztą podobni mu szaleli i odkładali na bok zdrowy rozsądek, gdy dowiedzieli się o tym, że drogi powrotnej już nie ma. W takich też momentach Jorey zastanawiała się, czy na „zewnątrz” rzeczywiście jest lepiej, czy jest tam coś, za czym warto aż tak gonić. Jeśli ona mogłaby uciec, to z pewnością by to zrobiła; mogłaby zdjąć wiążące ją kajdany małżeństwa, zaszyć się gdzieś na północy, w małym miasteczku, żyć szczęśliwie i bezpiecznie. Nie wydawało się jednak, by ta kwestia była warta przemyśleń. Nie zapowiada się, by mury nagle stały się przejezdne. Przyszło jej żyć w takim, a nie innym miejscu i, czy chciała, czy nie, musiała się z tym pogodzić.
 Tak samo, jak z konsekwencjami tego, co zrobiła. Mogła to przewidzieć, ale założyła, że tak jak w poprzednich przypadkach, pacjent posłusznie pozostanie w łóżku. Oh, co za głupota. Uświadomiła ją sobie dopiero wtedy, gdy jej uszu dobiegł basowy głos. Z przerażeniem uniosła głowę, ówcześnie lekko podskakując, znad ekranu, w duszy żegnając wszystko, co kocha; pracę, ogród, kwiaty, rześkie poranki i ckliwe noce. I tu zaskoczenie. Podał jej własny telefon. Domyślił się, co chce zrobić? Wolała myśleć, że nie. Zresztą, takie sprawiał wrażenie.
 — Nie powinien pan wstawać bez asysty — odparła, tak spokojnie, jak tylko potrafiła. To z całą pewnością była prawdziwa informacja. Mógł zasłabnąć. Organizm nie regeneruje się w godzinę czy dwie. Na to potrzeba czasu, znacznie dłuższego, niż mogłoby mu się wydawać. Niemniej, by nie budzić podejrzeń, sięgnęła po telefon. Odruchowo go odblokowała, chwilę patrzyła na godzinę, by tłumacząco rzucić „no tak, już ósma”. Zwróciła przedmiot w dłonie mężczyzny. — Dziękuję — krótkie, nieco wymuszone. Gdyby w tym momencie ktoś podarował jej lampę Dżina, z pewnością potarłaby jej brzegi, życząc sobie, by ów pierwiastek męski zniknął. Ale takie magiczne katalizatory mocy istnieją tylko w bajkach czy baśniach czytanych dzieciom na dobranoc. W tym mieście nikt nie słuchał życzeń, nikt ich też nie spełniał. W ogóle mało w nim było radości i uciechy, co zdawał się podkreślać ponury wystrój szpitala.
 — Zaprowadzę — powiedziała, wskazując dłonią drogę. Szła wolno, na tyle, by nie przeciążać ciała Samuela, którego imienia fakt faktem wciąż nie znała. Gdyby był to nieco inny pacjent, znowu, poszłaby po wózek, ale jeśli nie posłuchał jej zaleceń wcześniej, to i teraz nie będzie. Szkoda czasu i energii.
 Drzwi do łazienki były nieopodal. Tam też pozostawiła go w samotności. Przecież nie będzie asystować w czynnościach fizjologicznych. Nim odeszła, poprosiła, by wrócił do sali po tym, gdy skończy. Naturalnie, musiała mu przecież podać leki. Tym razem naprawdę, bez ściemniania. Placebo było dobrym wyborem, może jakieś elektrolity i witaminy. Tych nie brakowało. Resztę, tych specjalistycznych, wolała trzymać na czarną godzinę. Półki i tak świeciły pustkami. Jeszcze chwila i skończą się zapasy, a ludzie zaczną umierać na grypę. Cholera.
 Dotarłszy do magazynu, wyjęła pęk kluczy, wcisnęła jeden z nich w otwór i przekręciła, znikając za drzwiami. Pokój pełen szafek i lodówek farmaceutycznych dawał spore pole popisu na to, co mu podać. Dłonią sięgnęła do tubek z różnej maści płynami. Kroplówka. Nie obędzie się bez niej. Następnie skierowała się po stojak, stojący wśród instalacji mu podobnych, i chwyciła prawą dłonią jeden z nich. Wystarczy. Wypchnęła go poza drzwi, w lewej wciąż trzymając folię z przeźroczystą, gęstą mazią. Później zaś przeszła do kolejnej szafki, zamkniętej na klucz. Ponownie, sięgnęła po klucze i otworzyła ją. Szkoda, że nikt nie pilnuje ułożenia leków. Ciężko coś znaleźć, a Grace szukała jednego, konkretnego, wyciągając raz za razem kolejne pojemniczki z nazwami, które bynajmniej nie pasowały do jej planu.
Samuel Larson
Samuel Larson
The Liberty Individual Trouble Seeker
Re: Baby, don't think you're lonely
Czw Gru 31, 2020 1:25 am
 Zabrał telefon i schował go z powrotem do kieszeni.
 Nie był na tyle głupi, aby wierzyć w to, że kobieta chciała jedynie sprawdzić godzinę — była to czynność tak krótka i niewymagająca; taka, którą robi się w drodze, a nie pod ścianą, tym bardziej kiedy za drzwiami siedzi czekający na leki pacjent. Do tej pory wydawała się osobą, która swoją pracę wykonuje sumiennie, nie zważając na okoliczności; pierwsze, co zrobiła, to posadziła go na wózku, potem pomogła mu z niego wstać. Z dbałością opatrzyła ranę. Teraz natomiast, kiedy kilka chwil po jej opuszczeniu pokoju, wyszedł z niego sam — stała pod nim, jakby czekając nie wiadomo na co.
 Może nic nie mówił, może nie reagował — nie oznaczało to jednak, że nie myślał i nie obserwował. Tak samo jak ona nie ufała mu, tak i on nie ufał jej; widział, jak w poczekalni na niego spojrzała, słyszał ten lekko drżący głos, zauważył ten dyskomfort w jej ruchach. Domyślał się, że się bała; że czuła coś, co ograniczało jej swobodę.
 Może niekoniecznie jego, a tego, co szło za całą tą raną — tego nie wiedział. Mimo to nie spytała się, skąd ją miał, nie zapytała o jakiekolwiek dane; zachowywała się tak, jakby chciała się go stąd jak najszybciej pozbyć. Dlaczego? Bo wiedziała. Tak samo i on wiedział, że ona wie. Dla pielęgniarki musiało być to zbyt oczywiste.
 Gdyby był na jej miejscu — gdyby był taką drobną kobietą jak ona, której ręce były na tyle chude, jakby miały połamać się od najdelikatniejszego dotyku — wtedy nie siedziałby tu sam.
 Nie miał jednak powodu, żeby sprawić jej krzywdę; prawdopodobnie nie zrobiłby jej nawet wtedy, gdyby wykręciła numer alarmowy. Porozmawiałby — spokojnie i łagodnie, bez nerwów. Wytłumaczył parę rzeczy. Nie lubił niepotrzebnej przemocy, nawet jeśli na takiego nie wyglądał. Wiedział, że przychodząc tu z tak charakterystycznym uszkodzeniem, wzbudzi pewne podejrzenia — w końcu był z zewnątrz, obcym, których się tutaj nie prześwietla i których podejrzewa się o wszystko, jeśli tylko coś nie trzyma się kupy. Nie dziwił się tej ostrożności, prawdopodobnie sam by taki był.
 Szedł jej tempem zaraz obok niej, dłonie schował do kieszeni spodni. Tym razem darował sobie rozglądanie, nie chcąc pokazywać jej, jak bardzo interesuje go rozkład szpitala. Patrzył jedynie przed siebie, dopóki nie dotarli do łazienki. Wtedy też kiwnął głową na prośbę o powrócenie do sali, po czym otworzył drzwi i wszedł do środka.
 I już miał je zamknąć… ale nim dotknęły framugi, zatrzymał się. Poczekał jeszcze chwilę, a zaraz potem powolnym i ostrożnym ruchem ponownie je otworzył. Gdy pielęgniarka szła dalej, odwrócona do niego plecami, wyjrzał zza nich, aby zorientować się, w jaką stronę idzie. Po tym jego głowa zniknęła za zamkniętymi drzwiami.
 Rozejrzał się krótko po wnętrzu, w pierwszej kolejności podchodząc do zlewu. Umył ręce, nie wiedział po co — zrobił to odruchowo, jakby nauczony, że tak właśnie powinno kończyć się wizytę w toalecie. Nim jednak wyszedł — bo w końcu przyjście tutaj nie miało żadnych podstaw, chciał jedynie odwrócić uwagę od swojego nagłego opuszczenia pokoju — podniósł wzrok na wiszące przed nim lustro. To, co w nim zobaczył, nieznacznie go zaskoczyło; blada twarz, oczy podkrążone bardziej niż zwykle. Nie dziwił się teraz, że kobieta zareagowała na niego aż z taką ostrożnością, podsuwając mu wózek. Co więcej, dopiero teraz, gdy zauważył swój stan, uświadomił sobie, że czuł się gorzej niż zwykle. I nie chodziło tu tylko o bolącą ranę.
 Wytarł wilgotne dłonie o ręcznik papierowy, po czym wyszedł z łazienki i skierował się w tą samą stronę, co pielęgniarka — czyli do miejsca, na którym najbardziej mu zależało.
 Drzwi były otwarte, a przed nimi stał stojak na kroplówkę. Ominął go, zerkając na niego kątem oka i zastanawiając się, czy jego obecność tutaj miała coś z nim wspólnego.
 — Zamierzasz mnie kłuć? — rzucił na wejściu znudzonym tonem, będąc w pełni świadomy, że nie powinno go tu być — mimo to i tak tu wszedł. Rozglądał się po pomieszczeniu, potem przechadzając się obok półek i zerkając na przyklejone do nich etykiety; te jednak nie zgadzały się z lekami, którym zostały przypisane. Zatrzymał się, znowu trzymając dłonie w kieszeni — być może chociaż to trochę uspokoi pielęgniarkę; to, że podejrzane ręce siedziały w ukryciu. Przeniósł wzrok z leków na nią, przyglądając się temu, co robi. — Wybacz, że nie wróciłem do sali — zaczął — Ale wciąż zadziwia mnie, jakim cudem ten szpital dalej funkcjonuje — dodał, nie czując się niczemu winnym, nie utrzymując też żadnych formalności względem niej. Słowa te miały neutralny wydźwięk, zupełnie jakby zwracał się do znajomej. Po tym skierował się do wyjścia. — Pomogę ci — i na słowa te chwycił do jednej ręki stojak, drugą wciąż trzymając w kieszeni. Ukradkiem spojrzał na zamek od drzwi. Żadnej elektryki, żadnej karty — zwykły klucz.
 Nie miał zbyt wiele czasu, by rozejrzeć się po półkach — zrobił to niby z ciekawości; tak, jak zrobiłby każdy inny człowiek z zewnątrz, zwykły cywil, któremu nigdy nie było dane zwiedzić ukrytych przed pacjentami zakamarków szpitala.
 Ale nie szkodzi. Zauważył to, na czym mu zależało. Nie były to leki, które przyjmował; były to zamienniki, nie widział też dawki, jednak w niczym mu to nie przeszkadzało. Były tak samo przydatne oraz budziły nadzieję, że jeśli będzie miał okazję ponownie się tam dostać, wtedy może nawet znajdzie te, które przyjmował na co dzień.
 Z myślą tą szedł z powrotem do sali, nie interesując się, czy kobieta poszła za nim czy nie; nie interesując się też tym, co takiego sobie pomyślała o jego niespodziewanej obecności. W rzeczywistości nic już go nie obchodziło, ponieważ znalazł rozwiązanie na jego największe zmartwienie w tym miejscu. I nie była to śmierć czyhająca z każdej strony — czy to gangi lub policja — tylko brak tabletek, bez których świat był dla niego jeszcze bardziej przerażający niż całe to miejsce.
 Postawił stojak przy łóżku, samemu też na nie siadając. Zdjął z siebie kurtkę, a po niej bluzę, tak aby nic nie blokowało dostępu do jego ręki. Jeśli szykowała kroplówkę, to szykowała też igły — a jeśli chodziło o niego, to żyły miał najlepiej widoczne w zgięciu prawej ręki.
Grace Jorey
Grace Jorey
The Liberty Individual Trouble Seeker
Re: Baby, don't think you're lonely
Sob Lut 06, 2021 10:15 pm
 Po paru minutach przewracania kolejnych buteleczek, z obijającą się od ścianek zawartością, w końcu odnalazła nazwę, której szukała. To powinno postawić go na nogi, a w połączeniu z kroplówką, cóż, być może już jutro wyjdzie. Nęciła ją jedynie myśl, że opatrunek może nie wystarczyć. Przy wzmożonym ruchu rana z całą pewnością się nie zasklepi, a wtedy będzie trzeba szyć. Miała jednak, być może naiwną, nadzieję, że wykaże się odpowiednią roztropnością.
 Klęła na własne roztargnienie. Powinna była zamknąć drzwi, najlepiej na kilka spustów. Magazyn był nadzieją na lepsze jutro dla wielu pacjentów. Jeśli… Jeśli właśnie teraz postanowiłby uczynić coś niecnego, zapewne wyniósłby całą zawartość i opchnął na czarnym rynku za krocie. Co wtedy stałoby się z panią Moore, co z Niną, która ma padaczkę, co z całą resztą ludzi, którzy najpewniej trafiliby do kostnicy, jeśli odebrać im farmakologię? Kurwa. Nie znalazł się tu przypadkowo. To nie było możliwe. Zamierzenie śledził jej kroki. Przerażał ją. Przerażał do tego stopnia, że z nerwów zbierało jej się na wymioty. Gdyby tylko bardziej się skupiła, gdyby potrafiła schować ten strach w odmęty własnego serca i umysłu, to wszystko wyglądałoby inaczej. Właśnie w tym momencie zwątpiła w swój profesjonalizm. To zwątpienie pchnęło ją w stronę, w którą nigdy by nie poszła. Zwykła trzymać nerwy na wodzy, tak samo, jak inne emocje.
— Proszę wyjść — wycedziła przez zaciśnięte zęby, łącząc wzrok z jego oczyma. Łańcuchy zostały poluzowane. Pierwszy raz od wielu lat. Naprężona żuchwa potęgowała wrażenie, jakoby była wychudzona. Wydawało się, że brakuje chwili, by pokruszyła szkliwo. Gdyby chodziło tylko o nią, w życiu nie zdecydowałaby się na tak „śmiały” krok i nie atakowała słownie kogoś, kto z kaprysu mógłby skręcić jej kark. Nigdy nie była bojowa. Nigdy się nie sprzeciwiała. I w końcu, nigdy nie krzyczała. Przyzwyczaiła się do przyjmowania ciosów i posłusznego przytakiwania okraszonego w miły ton. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nawet jeśli pokusiłaby się o bunt, nic by to nie zmieniło. A jeśli już, to na gorsze. Niemniej, w tym momencie nie ona była najważniejsza. Tylko pacjenci. Choć, należy zadać sobie pytanie; czy tak naprawdę kiedykolwiek dbała wpierw o swoje bezpieczeństwo?
 Nie protestowała, jeśli mowa o pomocy. Uznała to za dobry wstęp do tego, by się wycofać, by zabezpieczyć to miejsce od jego obecności. Wyszła tuż za nim, czekając, aż oddali się od magazynu. Gdy to uczynił, zamknęła drzwi, a następnie wyjęła klucz z pęku mu podobnych. Co dalej? Oparła się o ścianę, ściągając prawego buta. Palcem odciągnęła skarpetkę i wrzuciła tam ów przedmiot. Potem, analogicznie nasunęła ją ponownie i założyła obuwie. Strzeżonego pan Bóg strzeże. Jakoś tak to szło.
 W drodze powrotnej zajrzała do staruszki spod dziesiątki. Spała, to dobrze. Unosząca się rytmicznie klatka piersiowa potwierdzała, że wciąż jest wśród żywych. Miewała dni pełne snu, ale i takie, w których zapominając własnego imienia i przeszłości, szalała, nie pozwalając się nakarmić. Ba, nawet zdarzało jej się gryźć. Ciemnowłosa wciąż miała ślad na ręce po ostatnim piątku. Nie było to bolesne fizycznie, raczej psychicznie. Ciężko było bowiem, nawet po nastu latach stażu, obserwować jak ktoś staje się cieniem samego siebie.
 Niemniej, musiała wrócić do czwórki i dokończyć to, co zaczęła. Trzymana w prawej ręce kroplówka, a właściwie płyn w niej, ślizgała się między kościstymi palcami. Dlatego też, by otworzyć drzwi, wspomogła się biodrem. Pchnęła je zarówno nim, jak i ramieniem, torując sobie drogę do środka. Pierwsze kroki poczyniła ku małemu „stoliczkowi” znajdującego się przy końcu łóżka. Tam też odłożyła ciążące przedmioty i skierowała się do szafki, z której wcześniej wyjmowała dyfuzor z wodą. Tym razem, ze skrzyni skarbów wyłowiła kaniulę dożylną i gumowy wężyk. Tak samo, jak wcześniej, ułożyła je na stoliku.
— Nie może pan się przemieszać po szpitalu sam. Organizm jest przeciążony. Uznam, że wtargnięcie do magazynu było wynikiem szoku. Proszę tego więcej nie robić — starała się wypowiedzieć te słowa tak dyplomatycznie, jak to tylko możliwe, choć ucięła koniec wypowiedzi. Gdyby była odważniejsza, znalazłoby się tam „albo następnym razem wezwę policję”. Ochroniarz? Ah tak, oczywiście, że był, a raczej bywał, w szpitalu. A jeszcze bardziej oczywiste, że nadawał się jedynie do tego, by zasypiać przed kamerami w asyście wódki.
 Wciąż nie wiedziała, jakie ma zamiary. Wydawał się nieszkodliwy, ale jego czyny całkowicie temu zaprzeczały. Był skomplikowany. Mąż Grace, jeśli wpadał w złość, to wpadał i miał to wymalowane na twarzy. A on? Enigma. Powoli zaczęła nawet myśleć, że nie powinna tyle pracować, że nadinterpretuje poczynania mężczyzny i dopowiada zbyt wiele, a nawet, że wpada w pewien obłęd wywołany niechęcią do płci męskiej. Głos moralności krążył jak w eterze, powodując narastające wyrzuty sumienia.
— Rozumiem, że wbijamy w prawą? — rzuciła retorycznie, dostrzegając z daleka spuchnięte żyły. Dobrze, łatwy pacjent. Z tymi starszymi było trudniej, ich były wręcz niewidoczne. Złapała za krzesełko i przysunęła je do prawej strony. Chwytając za aparat do przetaczania płynów, wbiła go w otwór w kroplówce i ponownie odłożyła na półkę, tak samo zresztą, jak złotą obrączkę, po czym uczyniła to także z rękawiczkami.
— Proszę zacisnąć dłoń i skierować ją wnętrzem do góry — poinstruowała, obejmując dłonią gazę nasączoną środkiem odkażającym. Przetarła nią po zgięciu i wzięła venflon. Był jałowy, na co wskazało leżące, rozerwane opakowanie. Bez ostrzeżenia wbiła go w żyłę. Samuel to duży chłopiec, poradzi sobie. Musi. Pod charakterystycznego „motylka” włożyła gazę, by następnie zabezpieczyć całość plastrem. I znów, gaza. Czemu? Bo przed podłączeniem go do kroplówki należy przepłukać otwór venflonu solą fizjologiczną, co zresztą uczyniła, wypłukując ze środka krew. Później wystarczyło podłączyć rurkę od zawieszonej na stojaku folii z płynem o nieznanej zawartości. Znaczy, znanej, ale tylko Jorey.
— Gotowe. Nie polecam wyciągać venflonu samodzielnie — podkreśliła, wstając z krzesła. Wydawało jej się, że jest zdolny do podjęcia takich kroków. Skrajnie nieodpowiedzialnych swoją drogą. — O dziewiątej kończy się moja zmiana, przekażę wszelkie dane następnemu dyżurowi. Potrzebuję tylko uzupełnić kartę o… — to mówiąc, sięgnęła do notesu, schowanego w kieszeni fartucha. — Imię, nazwisko i datę urodzenia. To powinno wystarczyć. Stałego miejsca zamieszkania pan nie posiada, prawda? — Podane przez, jak się okazało, Samuela dane skrzętnie zanotowała na papierze, dodając notkę o tym, że zachowuje się podejrzanie. Wyrzuciła rękawiczki do kosza. Nim wyszła, zabrała obrączkę i życzyła mu szybkiej rekonwalescencji.
 Będąc już poza salą, poczuła się znacznie lżejsza. Nie w kontekście wagi, ale zmartwień. Zbierało jej się na sen, a łóżko, czekające w domu, równało się wygodzie i potężnej dawce wypoczynku. Westchnęła ciężko, kierując się w stronę recepcji. Tam też odłożyła notes i identyfikator. W pokoju socjalnym zostawiła fartuch. Nie miała siły, by przebierać się w świeżą odzież. Została więc w tych samych, starych jeansach i przylegającej do ciała szarej koszulce na długi rękaw. Była rozciągnięta, nie szkodzi. Uwolnione z uścisku gumki włosy rozłożyły się niczym wachlarz, skapnęły na ramiona i obojczyki. Będąc na rezerwie energii, wyczerpana przygodą z Larsonem, złapała za torbę i wyszła ze szpitala.
 Szła wolno, ledwie robiąc następny krok. Osłabiony organizm poddawał się ruchom wiatru, ściągając ją to na lewo, to na prawo. Tkwiący w drodze wzrok nie dostrzegł przeszkody. Mąż. Pijany jak zwykle. Dziś zaczął wcześniej? W sumie, czy istniała pora, w której nie pił, tłumacząc jednocześnie, że ma stresującą pracę? Nie, chyba nie.
— Gdzie żeś się szlajała? — wybełkotał na wstępie. — Pewnie się kurwisz, co...?
 Grace uniosła głowę, choć oczy zatrzymała na jego torsie. Chciała przemilczeć raniące ją słowa. Nigdy by go nie zdradziła. Nawet, mimo lat upokorzeń, nie przeszło jej przez myśl, by tak zawieść jego zaufanie.
— Nie tutaj, proszę — wydukała, robiąc parę kroków do przodu, bliżej jego sylwetki. Łzy napływały jej do oczu, rozmazując obraz. Szpital był jej ostoją, miejscem, w którym czuła się bezpieczna. Gdyby personel usłyszał to, co mężczyzna tak chętnie wykrzykuje, pewnikiem stałaby się obiektem plotek i wytykań palcami. Nikt nie słuchałby tłumaczeń, z góry zostałaby nazwana łajzą. Chciała ponowić prośbę, zdążyła spojrzeć tylko w rozszalałe ze złości oczy męża, gdy poczuła piekący ból policzka. Jego dłoń po chwili odlepiła się od twarzy brunetki, pozostawiając na niej czerwony ślad. Odruchowo złapała to miejsce, zastygając w bezruchu. Kiedy robił to w domu, miała pewność, że nikt tego nie zobaczy. Tu, na ulicy, mógł się pojawić ktoś, kto poniesie nowiny w świat. Nie chciała tego. Bardzo nie chciała, by istniał świadek jej upodlenia.
Samuel Larson
Samuel Larson
The Liberty Individual Trouble Seeker
Re: Baby, don't think you're lonely
Sob Lut 06, 2021 11:22 pm
 Nie zamierzał brać więcej, niż było mu potrzebne. Interesowało go tylko jedno — coś, bez czego trudno mu było funkcjonować, myśleć; bez czego nie byłby tak spokojny, a świat wokół wydawałby się inny, jeszcze mniej realny niż teraz. Zabawne, jak jedna mała tabletka może wpłynąć na cały umysł — jak wiele potrafi w nim zmienić. I jaką ulgę dać.
 Nie był uzależniony, nimi nie dało się stworzyć tej nierozerwalnej więzi, która mówiłaby “więcej, więcej” — był po prostu przerażony wizją, że to, co miało miejsce, nim zaczął je brać, wróci. Ze względu jednak na pewne kwestie, nie był w stanie zyskać ich legalnie. Już nie.
 Dlatego też nie weźmie ich dzisiaj, nie weźmie ich też jutro. Zabierze je wtedy, gdy znajdzie stąd drogę ucieczki, by zaraz po wyjściu z magazynu móc wsiąść do samochodu i odjechać stąd w cholerę; gdy będzie pewny, że nawet jeśli pojawią się jakieś podejrzenia, jego tu już nie będzie.
 Budynek był stary, a jednak posiadał ochronę. Jeśli była ochrona, prawdopodobieństwo istnienia kamer również wzrastało — pytanie jednak, w jakim były stanie. Ponadto, podczas swojej wizyty widział tylko ją, być może ktoś ukrywał się jeszcze na piętrze. Nie sądził jednak, by było ich tam więcej. Odkąd tu też jest, żaden pacjent się o nic nie upomniał, żaden nie wyszedł na korytarz — albo było ich mało, albo byli przykuci do łóżka — choć i tutaj mimo wszystko nie mógł być pewien.
 Ale to nie szkodzi. Nic już nie szkodzi — bo je znalazł.
 Wszystko więc, co musiał zrobić, to zdobyć klucze. Zapewne mógłby obyć się bez nich — ale to wywołałoby zbyt dużo hałasu; nieważne, jak niewiele osób tu było, musiał zrobić to po cichu. Nie chciał nikogo narażać na niebezpieczeństwo — na kroki, jakie musiałby podjąć, gdyby ktokolwiek go przyłapał.
 Podniósł wzrok, słysząc wchodzącą do sali pielęgniarkę. Na jej słowa nie odpowiedział nic, nie wiedział nawet zbytnio, co takiego miałby jej powiedzieć, co byłoby na miejscu — “dobrze, po tym, jak ukradnę leki, obiecuję już nigdy więcej tam nie wejść” — dobre sobie. Nie bał się jej; nieważne, jak łagodny był i nie miał złych zamiarów — w jego oczach była mrówką. Małą, delikatną, którą mógł zgnieść jednym szybkim ruchem, nawet jeśli nie przyznawał się przed samym sobą, aby tak myślał; dlatego tak się panoszył, dlatego jej nie słuchał — bo nie widział w niej jakiegokolwiek zagrożenia.
 — Ta — mruknął pod nosem w odpowiedzi na pytanie. Zacisnął i przekręcił rękę, tak jak kazała, jednocześnie przyglądając się jej ruchom dłoni. Były chude, widocznie już zmordowane przez pracę i życie, a mimo to zauważył coś eleganckiego w sposobie, w jaki nimi poruszała. Może to ich szybkość, pewność i zwinność — nie był pewien. Odwrócił wzrok.
 Informację, jakoby nie powinien samodzielnie wyjmować wenflonu, puścił mimo uszu. Spojrzenie dalej utrzymywał gdzieś z boku i choć na to nie wyglądało, przyjmował do świadomości każde jej słowo.
 — Samuel Larson, dziewiętnasty września, dziewięćdziesiąty ósmy — ani imię, ani nazwisko czy data urodzenia nie miały nic wspólnego z rzeczywistością — takie jednak dane miał na sfałszowanym dowodzie, którym się posługiwał od wyjazdu z Toronto. — Nie — rzucił krótko na ostatnie pytanie; mógłby jej powiedzieć, że na ten moment zatrzymał się w hotelu — zapewne nie byłoby to specjalnie lekkomyślne z jego strony, bo tego można by spodziewać się po przyjezdnych. Z tego samego jednak powodu nie widział potrzeby, by o tym wspominać i mówić tak oczywistą rzecz.
 Gdy wyszła, zniżył plecy i oparł się nimi o pościel, wolną rękę podkładając pod głowę. Czekał, aż kobieta oddali się dostatecznie i zniknie pomiędzy korytarzami.
Może umarł. Może to było piekło — myśl ta odbijała się w jego głowie jak echo, którego nie mógł się pozbyć. Spojrzał na kremowy sufit.
 Na pewno nie było gorsze niż to, które sprowadził na tak wielu ludzi. Przeżyje, wydostawał się już z większego bagna. Co prawda nigdy wcześniej nie były to rzeczy tak niewytłumaczalne i tak absurdalne, ale musiał być sposób, aby to obejść. Nieważne skąd, zawsze było jakieś wyjście.
 Wyprostował się z cichym westchnieniem i spojrzał na ukute miejsce. Przejechał palcami po plastrze, by następnie ostrożnie go odkleić, tak aby nie naruszyć wenflonu. Zajęło mu to chwilę, ale w końcu mu się udało — choć poczuł, jak igła się w nim poruszyła. Odłożył go na stoliczek, jednocześnie zabierając z niego użyte wcześniej przez kobietę gaziki. Starał się wymanewrować palcami tak, żeby przyłożyć go do ukucia, w tym samym czasie powoli wyjmując wenflon; gdy ten znalazł się poza ciałem, przycisnął gazik mocniej, by zapobiec wypływaniu krwi. Przyciskał go przez kilka chwil, po czym tym samym plastrem unieruchomił go przy skórze. Wstał i nałożył na siebie kolejno bluzę i kurtkę.
 Otworzywszy drzwi, rozejrzał się krótko po korytarzu. Schował twarz pod daszkiem czapki, a ręce do kieszeni i wyszedł, kierując się do wyjścia, jak gdyby nic. Jeśli ktokolwiek myślał, że będzie tu leżał bezczynnie i czekał, aż policja zawita pod progami sali, był w błędzie.
 Na zewnątrz uderzył go kontrastujący z ciepłym powietrzem szpitala chłód. Zamiast jednak się tym przejąć, skupił swój wzrok na scenerii, która rozgrywała się niedaleko niego; choć kobieta była odwrócona do niego plecami, był w stanie ją rozpoznać — tak samo chuda i drobna, tak samo ciemne włosy. Zatrzymał się w miejscu, patrząc, jak ta łapie się za policzek. Coś go uderzyło, jakaś nagła irytacja.
 Zlustrował mężczyznę przenikliwym wzrokiem. Prawdopodobnie się znali; prawdopodobnie też, jeśli zareaguje, być może pogorszy jej sytuację.
 Widział już jednak w życiu zbyt wiele przemocy domowej — nie był pewien co do racji tych myśli, przyszły mu do głowy jako pierwsze, prawdopodobnie przez swoje własne doświadczenia, i przyjął je za prawdę — i wiedział, co za sobą niesie. Widział już podobny smutek, podobny gniew. Widział, co dzieje się w domowych zakamarkach, jakie słowa padają, jakie rany się w nich zadaje.
 Nie uratował przed tym swojej matki. Zostawił ją na pastwę losu — na pastwę męża.
 Postawił powolny i spokojny krok do przodu, a po nim kolejny i kolejny. Z daleka czuł bijący od niego alkohol. Skrzywił się na ten zapach. Był mu aż zbyt znajomy.
 Gdy był przy nim, obił się o niego barkiem, niby przez przypadek, w zamyśle jednak chcąc go sprowokować i odwrócić uwagę od kobiety. Na tę nawet nie spojrzał.
 — Ty! — Nie musiał długo czekać na reakcję — wystarczył jeden krok, aby usłyszał za sobą okrzyk. Zatrzymał się i obrócił w jego stronę. — Uważaj, jak leziesz, kutafonie podrabiany! — Mężczyzna podszedł do Samuela linią na pewno nie prostą, po czym schwytał go za kołnierz kurtki. Jako że jednak do określenia “trzeźwy” było mu dalej niż bliżej, kiwał się na tych swoich nogach, co rusz przybliżając się i oddalając od jego twarzy. — Pewnie to do ciebie poszła, co? — Odór bijący z jego ust był nie do wytrzymania; stał mimo to niczym posąg, patrząc na niego beznamiętnym wzrokiem. — Z tobą się ruchała, czuję to. Szósty zmysł — mówiąc to postukał się po czole. Samuel, chcąc nie chcąc, podniósł jeden kącik ust do góry — tylko po to, by sprowokować go jeszcze bardziej. — Bawi cię to?! Zaraz ci pokażę lepszy powód do śmiechu! — Schwytał za jego kurtkę mocniej, drugą rękę zaciskając w pięść i podnosząc do góry.
 I w momencie, w którym jego dłoń znalazła się przy jego twarzy — i nawet zdążyła go w pewien sposób musnąć — Samuel szybkim ruchem uderzył go kolanem w brzuch — zapominając całkowicie o ranie, która na nim widniała; ból rozległ się wzdłuż torsu Azjaty.
 Kiedy ten padł na kolana, nonszalancko kopnął go na chodnik. Mężczyzna był podobnej postury co on, ale zważywszy na jego stan upojenia, był o wiele łatwiejszy do powstrzymania.
 Stanął ciężkim, militarnym butem na dłoni, którą uderzył pielęgniarkę, jakby dając mu tym coś do zrozumienia. Usłyszał wydobywający się z jego ust jęk. Przycisnął stopę jeszcze mocniej, by po tym pochylić się nad nim i wyszeptać coś, co mógł usłyszeć tylko on:
 — Następnym razem ci ją odetnę — zagroził, zabierając nogę i ponownie się prostując. Spojrzał na kobietę. Nie zrobił tego dla niej — zrobił to dla swojej matki. Niekoniecznie też obchodziły go konsekwencje takiego ruchu — nie mógł na to patrzeć bezczynnie; tym razem mógł coś zrobić, oprócz przyglądania się. Nie był już dzieckiem.
Grace Jorey
Grace Jorey
The Liberty Individual Trouble Seeker
Re: Baby, don't think you're lonely
Sob Lut 06, 2021 11:45 pm
To nie tak, że Grace cierpiała fizycznie. Nie. Po pewnym czasie człowiek przyzwyczajał się nawet do najstraszniejszych tortur i uczył, całkiem zresztą szybko, przyjmować je z dumą. Choć ciężko mówić o jakiejkolwiek dumie w sytuacji, gdy stajesz się porcelanową lalką z bezmyślnym wyrazem twarzy i nawet wtedy, gdy ciska się tobą o podłogę, zdajesz się pozostawać niewzruszony. Martwy, stworzony tylko do tego, by zadowalać swojego właściciela. To właśnie próbowała robić. Dogadzać, nadskakiwać i podskakiwać, kiedy tylko mąż wyraził taką chęć. Szczerze wierzyła, że karty losu w końcu się odwrócą, a mężczyzna ponownie stanie się tym, kim był. O ile kiedykolwiek był tym kimś. Nie potrafiła wyznaczyć daty, w której to wszystko się zaczęło. Może od początku takie było, a jej zaślepiony miłością umysł nie potrafił tego dostrzec? Te i inne pytania zawsze pozostawały bez odpowiedzi, będąc synonimem „kim jestem?”. Nigdy nie było prawidłowego rozwiązania zagadki, zawsze pojawiało się jakieś „ale”, będące niczym pokryta rdzą kłódka na starej bramie; wydaje się ledwie utrzymywać pręty, by w ostateczności nie pozwolić się otworzyć. Proza życia, czyż nie?
Uległość zawsze wydawała jej się właściwsza. Agresja rodzi agresję. Czasami czuła się jak dziecko, chowające głowę pod kołdrę w obawie przed potworami kryjącymi się w szafie czy pod stelażem łóżka. Ani to mądre, ani też skuteczne. Prawdziwe, obrzydliwe i ociekające krwią bestie doskonale kamuflowały się pod płaszczami, zmyślnymi koszulkami czy t-shirtami z radosnymi nadrukami; to, co zwiemy różą, pod inną nazwą równie by pachniało. Chodziło o wygląd; póki twarz nie była wyciągnięta we wsze strony świata, oczodoły zapadnięte i ropiejące, a dłonie zakończone ostrymi pazurami, to wszystko było w porządku. Można było robić równie okropne rzeczy, co wcześniej wspomniane monstra, i wciąż należeć do ludzkości. Żadne to odkrycie, jedynie smutny morał podsumowujący życie brunetki, której Bóg zdawał się śmiać w twarz, utrudniać funkcjonalnie i poddawać próbie. W imię czego? Dotrzymania złożonej przy ołtarzu obietnicy? Drwił z jej honoru, słowności, dumy, która zdawała się już dawno opuścić zestawienie cech charakteru, którymi może się pochwalić.
 Brakowało jej siły. Dziesięć lat. Tak dużo i tak mało jednocześnie. Świat z pewnością pędził do przodu, tworzono nowe technologie. Tylko Riverdale zostawało w tyle, wiążąc mieszkańców do tego przeklętego miejsca, będącego przyczyną wielu tragedii. I choćby zdobyć się na to, by uciec przed całym złem, to nie było dokąd. Uliczki prowadziły w ślepe zaułki, a lasy zdawały się nie mieć końca. Większość z tych, którzy jeszcze nie zdobyli się na ów, śmiałą decyzję, głęboko rozmyślała o ukróceniu swej męki. Grace też to robiła. Niejednokrotnie, głównie nocą i wtedy, gdy bezbronnie leżała na posadzce, zakrywając ważne organy przed kolejnymi kopnięciami. Już dawno przestała rozmyślać nad ich zasadnością. Przyjęła tę rzeczywistość jako właściwą. Gdyby nie to, wisiałaby na linie z pętlą zaciśniętą wokół szyi. Starała się nie tracić optymizmu, błysku w oku. Naprawdę próbowała tłumaczyć sobie, że jest potrzebna. Lecz ile można, ile jeszcze przyjdzie jej znieść, by móc powiedzieć sobie „jestem szczęśliwa”? Oczywiście, te słowa padły z jej ust wielokrotnie, ale nigdy nie były szczere. Po prawdzie nawet orle oko nie odnalazłoby w tym ziarna prawdy. Nawet pyłku. Zupełnie niczego.
— Proszę — wybełkotała, gdy tylko odzyskała możliwość mowy. Ta, zablokowana przez uderzenie, była jej zbędna. Nieważne co by powiedziała albo zrobiła, nie posłuchałby. Nigdy nie słuchał. W końcu to on był panem, mężczyzną, właścicielem. Miał władzę, którą wykorzystywał. Ciężko mu się dziwić, któż nie skorzystałby z takiej sposobności, możliwości do całkowitego podporządkowania sobie drugiej osoby? Podejście do kobiet wpoił mu ojciec, wzorzec. Zapewne i on sam stałby się takim, gdyby potrafiła dać mu dzieci. Ale nie dała. Była niepełna. Bezwartościowa, jak zwykł ją nazywać po każdym wymuszonym siłą akcie „miłości”. Może los nie był taki zły, a Bóg, jakby nie patrzeć, łaskawy? Była wdzięczna za własne kalectwo. Gdyby nie ono, musiałaby patrzeć na cierpienie własnego potomka. Patrzeć, jak staje się workiem treningowym. Czy wtedy potrafiłaby mu się sprzeciwić? Nie wiadomo. Zapewne zapytana o to, szybko zapewniłaby, że tak. Życie weryfikuje wiele górnolotnych słów, boleśnie sprowadzając na ziemię usta, z których wyszły.
 Zacisnęła oczy i schyliła głowę w oczekiwaniu na kolejny cios, który, o dziwo, nie nadszedł. Zaskoczona, brakiem bólu w losowych częściach ciała, nieśmiało uniosła brodę. Nie musiała tego robić, przepity głos męża zdawał relację z aktualnie toczących się wydarzeń. Równie dobrze mogłaby nie mieć oczu, jego reakcja i słowa były wystarczające. Skoro już to zrobiła, mogła dostrzec to, co przyczyniło się do uchronienia jej od kolejnych siniaków.
 Szok, tak określano ten stan. Miała bardzo dobrą pamięć, zwłaszcza do twarzy. Ujrzawszy pacjenta, któremu dosłownie chwilę temu podłączała kroplówkę, zaczęła się zastanawiać czy te wydarzenia są realne. Może to tylko sen, ukryte pragnienie o rycerzu na białym koniu, który ją uratuje? Nie, chyba nie. On nie przypominał rycerza. Dodatkowo policzek ją piekł, a w objęciach morfeusza nie czuje się bólu. Nawet wtedy, kiedy spada się z przepaści, mózg postanawia uciąć projekcję tuż przed spotkaniem się z gruntem. Chciała, by stało się to i tym razem. To nie był sen. A męski przedstawiciel rodziny Jorey nie był bajkowym, złym charakterem, by skupiać się tylko i wyłącznie na uwięzionej przez siebie „księżniczce”. Ruszył ze słowną kontrą, choć Grace nie potrafiła przypomnieć sobie, co sprowokowało go do ataku. Wiedziała natomiast, jak połączył kropki, by w ostateczności uznać, że szatyn jest jego przeciwnikiem.
 Nim jednak zdążył cokolwiek zrobić, wiedziona wizją tego, co nastąpi, przywarła do niego, łapiąc za obie dłonie. Otwierając usta, rzuciła mu błagalny wzrok. Nie zdołała jednak wypowiedzieć ani słowa. Odtrącił ją. Na tyle mocno, by, nieprzygotowana na taką okoliczność, upadła na jezdnię. Wtedy też pojawił się silny ból w okolicy kostki. I to głównie dlatego nie kontynuowała obrony. Tylko kogo ona chciała bronić; męża czy Samuela? Czort wie. Właściwie oboje na raz, przed samymi sobą.
 A było przed czym. Przeszli do rękoczynów. Wszystko działo się zbyt szybko, by mogła to kontrolować czy zapobiec. Co prawda, próbowała unieść się na rękach, ale promieniujący impuls skutecznie jej to uniemożliwiał. Zdążyła jedynie wyjęczeć krótkie zdanie – „przestańcie”, co i tak nie powstrzymałoby ich od brutalności. Ich? Znaczy się Larsona, bo to głównie on atakował. Skuliła się, przyjmując pozycję podobną obronnym. Nie chciała patrzeć na to, jak pacyfikowany jest jej mąż. Jego krzywda bolała ją bardziej niż to, co jej robił. Tak, zgadza się, to patologiczne zachowanie, które nigdy nie powinno mieć miejsca. Zgadza się, już dawno powinna kopnąć go w tyłek i znaleźć szczęście u boku kogoś, kto ją doceni. Ale życie nie jest czarno-białe. Ma znacznie więcej barw.
 Kiedy pokaz siły i „męskości” został zakończony, co zresztą sygnalizowała cisza, wyściubiła głowę zza dłoni. Szybko też zorientowała się, że jej partner leży bezwładnie na drodze, sycząc coś pod nosem. Odruchowo, z niemałym trudem, podciągnęła swoje ciało do niego.
— Chodźmy do domu — szepnęła, roniąc łzy. Nim mężczyzna zdążył się podnieść, ukradkiem spojrzała na byłego pacjenta. To nie było spojrzenie z podziękowaniami. Ba, były w nim wyrzuty, żal, wstyd, może nawet złość. Zdawał się mówić, a wręcz nakazywać „idź stąd”. Zaskakujące jak wiele można przekazać oczami. A te, które miała brunetka, zdawały się mówić jeszcze więcej, niż usta.
 Jorey przytaknął niezrozumiale, godząc się ze słowami żony. Zrobił to tylko dlatego, że nie miał już czego szukać; ani odwetu, ani też siły do ataku. A to, co planował zrobić z kobietą, równie dobrze mógł uczynić w domowym zaciszu. Tam, gdzie nikt go nie powstrzyma. W gruncie rzeczy był całkiem cwany. Głupi, ale cwany.
— Jeszcze się policzymy skurwysynie — rzucił gniewnie, podnosząc się z klęczek. Kobieta, choć sama miała problem z przemieszczaniem się, stała się jego asystą. Nie zważając na ból, pomogła mu się unieść, a następnie wyprostować. Wzięła go pod ramię, tak samo, jak Samuela w szpitalu. Ten sam schemat. Tyle że teraz nie musiała tego robić. Widocznie chciała. Widocznie czuła obowiązek przeplatający się ze strachem. Trudno się jej dziwić. Nie mogła uciec przed ty, któremu przyrzekała miłość do grobowej deski, wyjechać. A pewnikiem, nawet gdyby ukryła się gdzieś w mieście, to szybko by ją znalazł i przypomniał, do kogo należy. Zapewne boleśniej niż dziś.
Samuel Larson
Samuel Larson
The Liberty Individual Trouble Seeker
Re: Baby, don't think you're lonely
Nie Lut 07, 2021 12:10 am
 Nie czuł się wybawicielem. Żartem byłoby określenie go w ten sposób. Nie kierowały nim żadne pobudki szczerej pomocy; tak jak zostało już wspomniane — świadomy był tego, że poprzez reakcję osoby trzeciej kobieta może mieć później jeszcze większe problemy, niż gdyby po prostu ich wyminął — znał to z autopsji. A pomimo tego i tak to zrobił — i to samo w sobie automatycznie dyskwalifikowało go z roli obrońcy uciśnionych. Nie miał zamiaru się w to wplątywać. Nie chodziło o jej dobro, nie chodziło o nauczkę.
 Chodziło o jego sumienie.
 Nie to obecne, a sumienie, którym charakteryzował się jako dziecko, kiedy jeszcze były w nim ślady empatii, dobroci i zrozumienia. Gdy przejmował się losem innych, ale był zbyt słaby, aby komukolwiek pomóc — aby pomóc swojej matce, która go tak kochała; która, kiedy po raz kolejny wyprowadzano go z rodzinnego domu, błagała na kolanach, by zostawić go z nią choć jeszcze przez chwilę.
 A która w domu przeżywała swoje własne piekło. Samotna, bezbronna i bezradna. Odebrano jej ostatnią cząstkę szczęścia, jakim było jej własne dziecko, i zostawiono na pastwę losu.
 On ją zostawił. On zostawił ją na pastwę losu — tak tragicznego, przykrego — nie interesując się nią, nawet gdy dorósł na tyle, by opuścić sierociniec. Chciał uciec, nie mieć z tym nic wspólnego. W tamtym okresie rodzina dla niego nie istniała; zapomniał o wszystkich chwilach, które razem spędzili podczas wakacji i świąt. Chwilach, które polegały na doglądaniu nietrzeźwego ojca, tak aby nie zgasił na tapczanie kolejnych papierosów; podczas których oglądał po raz kolejny upadającą na podłogę matkę, jej zasłaniające go plecy.
 Zrobiła dla niego wszystko. On — Samuel — nie zrobił dla niej nic.
 “Kiedyś cię stamtąd zabiorę i pojedziemy razem na wycieczkę — tylko ty i ja, co ty na to?”
 Do wycieczki nigdy nie doszło. Nie wiedział nawet, czy dalej żyje. Gdy ostatni raz ją widział, stała zapłakana w progu drzwi. Sąd odebrał im jakiekolwiek prawa rodzicielskie.
 Te resztki sumienia, które w sobie chował, były nim samym sprzed dwudziestu lat. Teraz był silny, teraz mógł jej pomóc — ale jej nie było. Nie było też jego. Ich drogi się rozeszły, każdy miał swoje własne problemy, jednak nigdy nie zapomniał o swoim długu wobec niej. Nawet osoby tak silne jak ona czasem potrzebowały pomocy. Jakiegoś bodźca, który pchnąłby je dalej; ręki wyciągniętej w geście pomocy, nie przemocy.
 Spojrzał jej w oczy, gdy przechodziła obok niego. Widział jej wzrok — przepełniony wyrzutami, jakby z żalem, że przerwał cały ten akt agresji wobec niej. Nie dziwiło go to. Jego matka też kochała swojego męża. Trwała w tym marnym związku i nigdy nie przyznała, by było jej ciężko lub by kiedykolwiek cierpiała. Ale on widział, że tak było.
 Tak naprawdę nieco mu ją przypominała. Nie od początku — nie od momentu, gdy przekroczył drzwi szpitala. Dopiero gdy mężczyzna ją uderzył, momentalnie przypomniały mu się chwile spędzone w domu. W jego oczach nie była to Grace, tylko jego żałośnie zaślepiona rodzicielka. Znowu widział agresję i bezkarność, znowu widział plecy, znowu był osłaniany — nawet jeśli bez premedytacji.
 Odprowadzał ich wzrokiem, patrząc, jak kobieta kuleje. Choć chciał to zrozumieć, to nie potrafił — tego, jak wielka może być miłość, by dawać się tak traktować; jak wielki może być strach przed zmianą, aby dawać mu definiować swoje życie.
 Ale to go nie dotyczyło. Sprowokował go, ponieważ tego chciał; bo na to zasługiwał jego ojciec, a nigdy nie miał w sobie wystarczającej siły, by go zatrzymać.
 Odwrócił się, jednocześnie łapiąc się za opatrzoną ranę. Odkąd uniósł nogę ku górze, ból nie ustępował. Nie zamierzał tam już jednak wracać.
Grace Jorey
Grace Jorey
The Liberty Individual Trouble Seeker
Re: Baby, don't think you're lonely
Nie Lut 07, 2021 12:24 am
Mężczyzna właściwie uwiesił się na ramionach żony. Sprawił, że wędrówka wydała jej się tak długa, jak ta, którą poczynił lud wybrany. Tylko że tutaj nie było chrześcijańskiego Boga w klapkach, długich włosach i koziej bródce. Był tylko on, pijany mężczyzna, osiemdziesiąt osiem kilogramów ciężaru. Nie myślała zbyt wiele, całkowicie koncentrując się na dotarciu do celu. Było to o tyle trudne, że ból rósł z minuty na minutę, wymuszając na niej kolejne syknięcia. Naturalnie, pan Jorey uznał się za jedyną ofiarę zdarzenia. Nigdy zresztą nie widział swych win, nigdy nie przepraszał, ani nie posypywał głowy popiołem. Tego właśnie nauczył go ojciec, a później Grace, posłusznie kajając się nawet wtedy, gdy o jej winie nie można było mówić. Ale czy ugłaskanie było jej w ogóle potrzebne? Niekoniecznie. Już dawno przestała wierzyć w to, że jedno słowo może cokolwiek zmienić. W imię usprawiedliwienia jego czynów dopatrywała się nawet szeregu chorób i zaburzeń, tłumacząc go raz za razem. Możliwości wzięcia udziału w terapii nie było. Nigdy jednak nie zgodził się na farmakologię. Uważał ją za zbędną, w końcu jest „normalny”, a brunetka „zidiociałą szmatą”. Czemu więc miałby jej słuchać, przecież wiedział lepiej.
 Posuwając się do przodu, obierała drogi, które nie były uczęszczane. Znacznie wydłużyło to trasę do domu, ale przynajmniej miała pewność, że Samuel pozostanie jedyną osobą, która wie na jej temat coś więcej niż to, że jest pielęgniarką. Teraz łączył ich sekret. Mimowolnie stali się powiernikami własnych tajemnic, które były dla nich mniej lub bardziej zrozumiałe. Nie chodzi tu o „dług wdzięczności”, a raczej świadomość, że jeśli jedno powie „a”, to drugie wyszepta „b”. Odpowiadało jej to. Wydawał się człowiekiem umiejącym zamknąć usta w odpowiednim momencie, a przynajmniej tak chciała myśleć. Wierzyła też, że jego wyjście ze szpitala nie sprawi, że opatrzona przez nią rana zacznie paprać się i ropieć. Były ku temu powody. Przeszło jej przez myśl, że być może wróci. Co wtedy, jak ma się zachować? Pokręciła głową, chcąc zatrzymać proces myślowy. Ich ponowne spotkanie wcale nie musiało mieć miejsca, nie chciała więc trudzić umysłu sprawą, która może się nigdy nie wydarzyć. Chciała jak najszybciej zapomnieć o tym, co się stało. Była w tym całkiem dobra.
 Dotarłszy do domu, w pierwszej kolejności zawlekła półżywego męża do sypialni. Zionęło od niego mieszanką alkoholu i papierosów. Znała tę kombinację zbyt dobrze. Brzydził ją, choć usilnie starała się to z siebie wyprzeć. Żyła przeszłością, nadzieją na lepsze jutro, które nigdy nie nadchodziło. Ułożyła go w wygodniej pozycji, postępując tak, jak z każdą inną osobą, której ruchy są ograniczone. Już po paru minutach zaczął donośnie zaciągać powietrze nosem. Odetchnęła z ulgą, dziś będzie spokojnie.
 Przeszła do kuchni. Z jednej z podwieszanych szafek wyjęła apteczkę. Była zdecydowanie większa niż ta, którą zwykli mieć mieszkańcy. To zrozumiałe, w końcu miała lepszy dostęp do medykamentów niż inni. Zwinnym ruchem chwyciła za pojemniczek z tabletkami przeciwbólowymi. Przełknęła dwie, może trzy, nim zdjęła obuwie i ściągnęła skarpetki. Prawa stopa pokryła się w odcieniach fioletu. Dotknęła obrzęk palcem. Nie było to przyjemne. Po prawdzie cholernie bolało. Z zamrażarki, znajdującej się za jej plecami, wyciągnęła zimny okład, który ułożony w miejscu skręcenia, natychmiastowo przyniósł ulgę. Odchyliła się na krześle, przymykając jednocześnie oczy. Była senna, spragniona chwili spokoju, choć zdawała sobie sprawę, że to tylko marzenie ściętej głowy. Przysnęła na moment, by po chwili zreflektować i wrócić do usztywniania kończyny. Przewertowała zawartość apteczki w poszukiwaniu stabilizatora. Znalazła go, całe szczęście. To zresztą nie pierwszy raz, gdy go używa. Choć ostatnim razem powodem był upadek ze schodów, a przynajmniej pośrednio.
 Z kuchni przeniosła się do salonu, na kanapę. Trzy dni wolnego, cóż, z jednej strony dobrze, z drugiej zaś niekoniecznie. Mąż Grace chyba miał wbudowany mechanizm doprowadzający poczucie agresji do mózgu, zawsze wtedy, gdy ją widział. Wiedząc o tym, tuż przed snem, zaplanowała sprawunki; zakupy, cmentarz, może nawet uda jej się odwiedzić kościół. Dawno tam nie była. Tak samo zresztą, jak na grobie matki. Przydałoby się kupić kwiaty, posprzątać mogiłę. To dobra wymówka, by nie wracać do domu. Zasnęła z gorzkim wyrazem twarzy i ustami wykręconymi w bólu.
 Sen przebiegł bez zakłóceń, co znaczyło, że mężczyzna zniknął w barze. Nie wiedziała jednak kiedy. Pewno musiał odreagować to, co się stało. Szkoda, że potrzebował do tego alkoholu. Otworzyła oczy o osiemnastej następnego dnia. Było już zbyt późno, by udać się do sklepu czy kościoła. Nie chciała ryzykować. Podniosła się więc na dłoniach i ześlizgnęła z przypalonej papierosami kanapy. Zaspane ślepia Grace obiegły wzrokiem pokój i wszystko to, czego dosięgły. Czym prędzej więc zabrała się do sprzątania i gotowania. Tak, by nie miał powodu do wszczynania awantur. Z pozostawionego na stoliku medykamentu ponownie wyjęła pastylki i, tak samo, jak wcześniej, przełknęła parę z nich. Wiedziała, że spożywanie ich na czczo może skończyć się wymiotami, ale nie potrafiła zrezygnować z ich kojącego działania. Będąc już w kuchni, przygotowała składniki na obiad. Obiado-kolację. Zwał jak zwał. Przyrządzenie treściwej potrawy zajęło jej godzinę, może dwie. Zawsze celebrowała te momenty spokoju; możliwości powolnego cięcia warzyw, obrabiania mięsa czy czekania, aż woda zacznie bulgotać. Starała się cieszyć nawet tymi małymi rzeczami, bo inaczej popadłaby w obłęd.
 Partner kobiety wrócił mniej więcej o drugiej w nocy. Dokładnie godzinę po tym, gdy skończyła zbierać puste butelki i porozrzucane po podłodze niedopałki. Nie był upojony jak poprzedniego dnia. Prawdę mówiąc, był krok od trzeźwości. Słysząc jego kroki, uniosła się tułów, wzrok kierując na drzwi od sypialni. Szatyn wszedł do pokoju, nie odzywając się ani słowem. Kiedy jednak wsunął się pod pierzynę, począł oblepiać ją dłońmi. Przez chwilę udawała, że nic nie czuje, ale gdy zaczął robić to mocniej, i mocniej, odwróciła się w jego stronę i starała wytłumaczyć bólem w kostce. Nie poskutkowało. Wręcz przeciwnie, jedynie go rozgniewało. Ponownie, w swoim zepsutym umyśle, połączył kropki w jedyny, słuszny ciąg przyczynowo skutkowy – pieprzyła się z tym gościem, więc nie ma ochoty na spełnianie obowiązku małżeńskiego. To takie proste. 2+2.
 Zaczęło się od wyzwisk, lekkich popchnięć, a skończyło na wyciągnięciu za włosy i uderzeniach w losowe miejsca. Wszędzie tam, gdzie ich ślady będzie skrywać odzież. Szczegółów nie warto odpisywać. Stało się to, co zawsze; zostawił siniaki i kolejne rany na sercu. Wyszedł wkrótce po skończeniu spektaklu. Nie wiedziała gdzie ani po co. Mogła się jedynie domyślać, dokąd znikał. Ta myśl, niezmiennie od roku, kręciła się po jej głowie, ale wydawała się nierealna, winą więc obarczała siebie, swoje ułomności, wady. Skuliła się na łóżku, do którego udało jej się przeczołgać. Łzy płynęły z jej oczu jakby strumieniem. Była sama, więc mogła sobie na to pozwolić. Na tę chwilę słabości.
 Nazajutrz, z samego rana, jak to zwykle bywało w wolne od pracy dni, udała się na zakupy. Wciąż ciągnęła nogą, a jej sińce pod jej oczami wydawały się mocniejsze, niż zwykle, ale nie mogła pozwolić sobie na zaniedbanie obowiązków domowych. Bolało ją całe ciało, a dusza wyła z rozpaczy. Była podobna duchowi, gdy przechadzała się między alejkami. W podręcznym wózku miała warzywa, owoce, chleb i parę innych artykułów. Znikając za jedną z półek, utkwiła w dziale z bukietami. Przyglądała im się dłuższą chwilę, każdemu z osobna, tocząc wewnętrzną walkę o to, który jest właściwy. Oglądała to z lewej, to z prawej, biorąc każdy z nich w poranione dłonie.
Wzdrygnęła się. Znała ten głos. Nie musiała się odwracać, by zweryfikować, do kogo należy. Był na tyle typowy, by mieć pewność co do tego, kto je wypowiada. Całkiem możliwe, że ta pozorna ignorancja była wywołana obawą, że mąż kręci się gdzieś w pobliżu. Naturalnie, nie posiadała takiej wiedzy. Mogła jedynie snuć domysły i przewidywać, że skłonności do wlewania w siebie hektolitrów alkoholu zaprowadzą go do sklepu. Czuła, że wtedy nie byłby równie łaskawy, jak uprzedniego dnia. O ile dotkliwe pobicie można nazwać „łaskawością”.
— W porządku, dziękuję — odparła beznamiętnie, nie przerywając oglądania kwiatów. Tak naprawdę, to bolało ją jak cholera. Tak noga, jak i brzuch czy plecy. Zapewne, gdyby odkryć koszulkę, dostrzegłoby się wybroczyny. Na razie, pozostawały jednak poza zasięgiem ciekawskiego wzroku mieszkańców. I dobrze. Tak przecież miało być. Nikogo nie obchodzą cudze krzywdy tak długo, jak sami nie stoją po kolana w krwi. Nie widziała więc potrzeby, by się skarżyć. Ani teraz, ani też wtedy, gdy była jeszcze dzieckiem. Nigdy nic z tego nie wynikało, więc uznała to za zbędne.
— Śledzi mnie pan? — dodała po chwili, głosem tak obojętnym, że już chyba bardziej się nie dało. Ani nie był to atak, ani też słowna pyskówka. Ot, krótkie pytanie, wypowiedziane na wpół serio w momencie, gdy chwyciła za bukiet wzbogacony o lilie. Popatrzyła na niego badawczo, upewniając się, że z bliska wygląda równie urokliwie i czysto. Przysunęła go również do nosa, zaciągając się cudowną wonią. Czasami ciężko było znaleźć kwiaty, które nie nosiłyby znamion krzywdy. Matka Grace, mimo swojego stanu przed śmiercią, zawsze dbała o to, by w domu były świeże wiązanki. Być może liczyła, że ich piękno pozwoli na zapomnienie o bezkresie samotności i brzydoty, która dominowała krajobraz w Riverdale.
 Odwróciła się dopiero wtedy, gdy bukiet znalazł się w koszyku. Ukradkiem zlustrowała Samuela. Wydawał się w dobrym stanie fizycznym. Ulżyło jej, nie chciała być powodem jego krzywdy. Jego ani nikogo innego. Jednak, w całej tej pogoni za uszczęśliwianiem ludzi wokół, zupełnie zapominała o sobie, o tym, że też jest ofiarą. Z całego szeregu myśli, które mieszkały w jej umyśle, ta nigdy nawet nie wpadła w odwiedziny. Brunetka nauczyła się żyć z myślą, że niezależnie od okoliczności, wciąż będzie winna wszelkiemu złu. Taka kolej rzeczy. Oczyma zarzuciła na to, co znalazło się w koszyku byłego pacjenta. Sudoku, nazwa rzuciła jej się w oczy. Nigdy nie rozumiała jego zasad. Może to dlatego, że jej matka nigdy nie pałała do niego miłością, a jej samej brakowało czasu na zgłębianie jego tajników.
— Dobrze działa na mózg — podsumowała, kierując się w stronę gazet i literatury, znajdujących się parę kroków od działu z dziełami florystycznymi. Z rozmarzeniem zapatrzyła się na książki. Lubiła czytać i uciekać w świat wykreowany przez ich autorów. Na ogół był ciekawszy i mniej brutalny, niż ten, który znała. Dłonią sięgnęła do jednej z nich, po chwili cofając ów gest. Brakowało jej czasu na śledzenie literek, a nawet gdyby go miała, to szybko spotkałaby się ze zruganiem przez męża za, jak to określał, „lenistwo i czynności zbędne”. Wybrała więc gazetę codzienną. Prasa była stworzona do czytania w biegu, gdzieś w przerwie między jednym a drugim łykiem kawy. Ona zaś zamierzała uczynić to na cmentarzu. Być może na głos, by leżąca metry pod ziemią matka mogła posiąść wiedzę o aktualnych wydarzeniach w mieście. Poza tym było tam spokojnie i pusto. A to też przeważyło na decyzji o tym, gdzie pochłonąć informacje w niej zawarte.
 Była ciekawa tego, w jakich okolicznościach mężczyzna znalazł się w Riverdale, tak samo zresztą, jak i powodu rany na jego tułowiu. Nie zadawała jednak pytań. To była tajemnica. Tak samo, jak to, jaki naprawdę jest jej mąż. Nie chciała psuć pięknego obrazu porządnego obywatela z dobrej rodziny. Zapewne odbiłoby się to od niego i rykoszetem trafiło w potylicę kobiety. Nie ryzykowała.
— Mam nadzieję, że rana dobrze się zagoi. Do widzenia — rzuciła na odchodne, kulejąc w stronę jednej z kas. Nie czuła potrzeby, by przeciągać rozmowę. Nie byli dla siebie nikim bliskim, a jedyne co ich łączyło, to znajomość sekretów. Choć to on znał ich więcej. Jorey była zbyt powściągliwa, by w ramach zabezpieczenia własnych interesów, dopytywać o szczegóły z jego życia.
Samuel Larson
Samuel Larson
The Liberty Individual Trouble Seeker
Re: Baby, don't think you're lonely
Nie Lut 07, 2021 12:31 am
 Gdyby miał zgadywać, stwierdziłby, że była tu, bo musiała. Jeśli osoba spod szpitala była jej narzeczonym, mężem czy innym partnerem, wtedy nie miała innego wyboru, musiała wyjść — nawet pomimo uszkodzonej nogi. Osoby takiego pokroju — takie, które bez żadnego wstydu publicznie unoszą rękę na ukochaną — nie przejmują się stanem zdrowotnym najbliższych. Co więcej, sami się do tego przyczyniają, zostawiając następnie na nich wszystkie domowe obowiązki. Tak samo sytuacja miała się u niego; gdy ojciec spał w najlepsze, matka zajmowała się ogródkiem, chodziła na zakupy, gotowała obiady i sprzątała. Zupełnie jakby wrócił do czasów z dzieciństwa.
 Nie chciał jednak wysnuwać zbyt pochopnych wniosków. Były to tylko rzeczy, które znalazły się w jego głowie zaraz po tym, gdy zorientował się o jej obecności; rzeczy podparte doświadczeniem, a prowadzące do przemyśleń tak subiektywnych, że trudno mówić tu o właściwym rozeznaniu się w sytuacji. Równie dobrze mógł być to jednorazowy wyskok. Rzecz w tym, że na to nie wyglądało.
 — Mam lepsze rzeczy do roboty — odparł na pytanie dotyczące śledzenia, dalej niezbyt zainteresowany przyglądając się bukietom. Szczerze, to nie miał do roboty nic, kompletnie. Nie oznaczało to jednak, że zamierzał z tego powodu za kimś chodzić i kogokolwiek doglądać. Nie to było tutaj jego priorytetem, nie miał też tego w zwyczaju.
 I tak samo, jak nie było to jego priorytetem, tak to wszystko nie było jego sprawą. Wiedział to — to, że nie powinien się tym interesować i dać życiu biec tak, jak biegnie. Na tym jednym incydencie miało się skończyć, miał zniknąć i już nigdy się w jej życiu nie pojawić. Ale coś mu nie pozwalało, coś w nim nie chciało wyminąć pielęgniarki bez żadnego słowa. Domyślał się co — nie był głupi. Nie zamierzał jednak o tym myśleć, chciał dać temu umrzeć w zarodku i nie pozwolić się rozwinąć, dopóki jeszcze miał na to szansę.
 “Dobrze działa na mózg”
 Zerknął na nią kątem oka. Tak, dobrze działało. Zajmuje też umysł, pozwalając mu skupić się na jednej rzeczy — i o to właśnie chodziło — o zajęcie się czymś w czasie tych powolnych i spokojnych wieczorów, podczas których nie miał w zwyczaju opuszczać hotelowego pokoju. Nie po tym, gdy został zaatakowany. Środek dnia był bezpieczniejszy.
 Kiedy ta odeszła w stronę makulatury, nie poszedł za nią. Chwycił za jeden z bukietów i przyjrzał mu się. Nie był dobry w rozróżnianiu kwiatów, mógł stwierdzić jedynie, jaki miały kolor; a te były różowe, wymieszane z żółcią i zielenią. Nie podobały mu się, nie miał też gustu co do takich rzeczy, a jednak włożył je do koszyka, sam nie wiedząc po co. Może po prostu chciał tym pokazać, że podejście tu nie było zmotywowane jej osobą.
 Postawi je na szafce nocnej i będzie patrzył, jak więdną — jako wyznacznik tego, jak długo jest tu uwięziony. Lepsze to niż niszczenie ścian w starym, dobrym więziennym stylu.
 Poczuł za plecami odchodzącą stąd kobietę; dziwne uczucie, jakby dreszcze, wtedy gdy ktoś niespodziewanie podejdzie zbyt blisko. Odwrócił twarz w jej stronę, zwracając wzrok na kulejąca nogę. Na pożegnanie nie odpowiedział nic konkretnego, jedynie mruknął pod nosem coś niezrozumiałego, co miało w swój koślawy sposób przypominać “do widzenia”.
 Odszedł sprzed półki i skierował się w stronę przekąsek, z których wybrał jakieś pszenne, bezcukrowe ciastka, i tak samo jak ona podszedł do kas. Ze względu na małą ilość klientów otwarta była tylko jedna. Stanął więc za nią i kiedy jej rzeczy były już kasowane, on zaczął wykładać swoje na taśmę. Wyjął z kieszeni portfel i płacąc, wkładał produkty do plecaka. Zapiął go i wyszedł na zewnątrz. Niewiele myśląc ponownie podszedł do kobiety, a po tym, nie czekając na jakąkolwiek zgodę lub reakcję, zabrał z jej rąk reklamówki. Nie zamierzał słuchać dezaprobaty, żadnej dyskusji — był na to głuchy.
 — Pomogę ci — znowu. Jeśli nie było nikogo, kto mógłby to zrobić, niech będzie to chociaż on.
 Nie powinien — a jednak kolejna, niewidzialna siła go do tego popchnęła. Nie mógł przestać porównywać jej do swojej matki; nie mógł zostawić tej kobiety tak, jak zostawił ją. Może chciał w ten sposób odpokutować, zapomnieć, by wreszcie uwolnić się od dręczącej go przeszłości. Trudno powiedzieć.


Sponsored content
Powrót do góry
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach