▲▼
*tutaj kiedyś będzie totalnie opis kancelarii, ale teraz nie ma, bo Alex jest leniwcem i nie ma dzisiaj ochoty opisywać pomieszczenia*
Tik. Tak. Tik. Tak.
Leniwie odwrócił głowę w stronę stojącego w kącie zegara i przez krótką chwilę śledził spojrzeniem mozolnie przemierzające swoją prywatną galaktykę wahadło. Trzydzieści sekund? Pół minuty spędzonego w ciszy, którą przecinało jedynie tykanie, szum klimatyzacji i oddech samego Sante. Spokojny, miarowy niemalże tak precyzyjnie jak uporczywe stukanie cholernego wahadła i wskazówek na tarczy.
Dębowe, stare pudło odmierzające czas nagle w oczach Alistaira zyskało miano śmiecia, chyba cudem ta dokładność i monotonia doprowadziła go w jednej chwili do szału - to było idiotyczne, ostatecznie lubował się w boskiej perfekcji, uwielbiał gładko wyprasowane koszule, równo poukładane książki na półkach czy lustra bez skazy. Te ostatnie zwłaszcza, dzięki nim mógł podziwiać najdoskonalszą rzecz bytującą na tym świecie.
Siebie.
Kompleks Boga, kotku?
Raczej czysta prawda.
Odetchnął i odchylił się na skórzanym fotelu, przymykając przy tym oczy. Wyrzucił z głowy irytujący go zegar, próbował skupić się na czymś innym. Czymkolwiek, choćby to miały być plany odnośnie kolacji. Nie znosił tych chwil, gdy miał dłuższe przerwy między klientami. Za dużo czasu, by po prostu wyjść na papierosa, ale zdecydowanie zbyt mało, by wybrać się na spacer, zjeść coś... ugh. Uciążliwe cholerstwo.
Sięgnął dłonią do kołnierzyka koszuli, by zdecydowanym i szybkim ruchem poluzować krawat i następnie rozpiąć dwa górne guziki. Lubił swoją pracę. Pewnie, że lubił, tylko ostatnio miał ochotę zajmować się czymś zgoła innym i absolutnie niezwiązanym z jego zawodem. Prywatna rozrywka. Jego nowobogacka fanaberia, kolejna już do kolekcji.
Ale. To nie na teraz. Przecież czekał na klientkę, prawda?
Sprawa rozwodowa, niby nic ważnego ani trudnego. Uznał, że nie ma większego sensu sprawdzać wszystko zawczasu, w końcu to nie była sprawa żadnego morderstwa, gwałtu, przekrętów finansowych - z czym zwykle jednak miewał do czynienia. Rozwód.
Doprawdy. Był prawie zainteresowany, kim może być kobieta, którą było stać na kogoś jego pokroju. Lecz prawie było w tym miejscu słowem-kluczem. Ostatecznie zainteresowanie Benjamina Alistaira Sante to nie w kaszę dmuchał, mało kto mógł pochwalić się podobnym osiągnięciem.
Leniwie odwrócił głowę w stronę stojącego w kącie zegara i przez krótką chwilę śledził spojrzeniem mozolnie przemierzające swoją prywatną galaktykę wahadło. Trzydzieści sekund? Pół minuty spędzonego w ciszy, którą przecinało jedynie tykanie, szum klimatyzacji i oddech samego Sante. Spokojny, miarowy niemalże tak precyzyjnie jak uporczywe stukanie cholernego wahadła i wskazówek na tarczy.
Dębowe, stare pudło odmierzające czas nagle w oczach Alistaira zyskało miano śmiecia, chyba cudem ta dokładność i monotonia doprowadziła go w jednej chwili do szału - to było idiotyczne, ostatecznie lubował się w boskiej perfekcji, uwielbiał gładko wyprasowane koszule, równo poukładane książki na półkach czy lustra bez skazy. Te ostatnie zwłaszcza, dzięki nim mógł podziwiać najdoskonalszą rzecz bytującą na tym świecie.
Siebie.
Kompleks Boga, kotku?
Raczej czysta prawda.
Odetchnął i odchylił się na skórzanym fotelu, przymykając przy tym oczy. Wyrzucił z głowy irytujący go zegar, próbował skupić się na czymś innym. Czymkolwiek, choćby to miały być plany odnośnie kolacji. Nie znosił tych chwil, gdy miał dłuższe przerwy między klientami. Za dużo czasu, by po prostu wyjść na papierosa, ale zdecydowanie zbyt mało, by wybrać się na spacer, zjeść coś... ugh. Uciążliwe cholerstwo.
Sięgnął dłonią do kołnierzyka koszuli, by zdecydowanym i szybkim ruchem poluzować krawat i następnie rozpiąć dwa górne guziki. Lubił swoją pracę. Pewnie, że lubił, tylko ostatnio miał ochotę zajmować się czymś zgoła innym i absolutnie niezwiązanym z jego zawodem. Prywatna rozrywka. Jego nowobogacka fanaberia, kolejna już do kolekcji.
Ale. To nie na teraz. Przecież czekał na klientkę, prawda?
Sprawa rozwodowa, niby nic ważnego ani trudnego. Uznał, że nie ma większego sensu sprawdzać wszystko zawczasu, w końcu to nie była sprawa żadnego morderstwa, gwałtu, przekrętów finansowych - z czym zwykle jednak miewał do czynienia. Rozwód.
Doprawdy. Był prawie zainteresowany, kim może być kobieta, którą było stać na kogoś jego pokroju. Lecz prawie było w tym miejscu słowem-kluczem. Ostatecznie zainteresowanie Benjamina Alistaira Sante to nie w kaszę dmuchał, mało kto mógł pochwalić się podobnym osiągnięciem.
- Wiesz, co masz robić?
- Oczywiście. Sprawdź to, o czym Ci wcześniej mówiłam. – po wypowiedzeniu tych kilku słów rozłączyła się, chowając telefon do torebki, którą następnie zapięła.
Kolejna zabawa, co?
To nie jest zabawa.
Dla Ciebie jest.
Fakt.
Kto by pomyślał, że ze zwykłego przypadku można się tak wkopać? Choć określenie „wkopać” jest tu jedynie wyolbrzymieniem. Jeszcze nie dała się całkowicie zdemaskować i raczej na to nie pozwoli.
Dlatego też zmierzała właśnie do kancelarii niejakiego Benjamina Sante. Musiała się dowiedzieć dlaczego ten mężczyzna jest tak bardzo zainteresowany jej osobą. Ludzie byli ciekawi, ale nie do tego stopnia by kogoś śledzić. No, chyba że to była ich praca. Może i w jakiś sposób wystawiała mu się na tacy, patrząc na to, że już kiedyś się poznali, ale zawsze pozostawała kwestia namieszania mu w głowie. Pozwolić połączyć pewne fakty, a potem wprowadzić informacje, które całkowicie by zaprzeczyły poprzednim słowom. Prawie jak hobby albo uzależnienie. Właściwie to wszystko, co miało związek z jej obecną pracą sprawiało jej ogrom przyjemności. Razem z tym całym niebezpieczeństwem i ryzykiem.
Musiała zachować na każdym kroku ostrożność, a co za tym szło – nie mogła iść tak po prostu i wystawić się na ostrzał – potrzebowała przykrywki. W jej przypadku było to przebranie z nową tożsamością i zupełnie inną historią, całkowicie wyssaną z palca, która jednak jest udokumentowana w odpowiednich papierach. Tak w razie, jakby ktoś wścibski miał jakieś wątpliwości.
Kobieta, która chce wziąć rozwód dla pieniędzy. Nic trudnego do odegrania i wyjaśnia też powód, dla którego miałaby się zwrócić akurat do tego prawnika. Podobno był najlepszy.
Zawieziona przez szofera znalazła się tuż pod samym budynkiem kancelarii. Opuściła samochód, mrużąc powieki od silnego podmuchu wiatru, zerkając zaraz potem na wskazówki zegarka, który zdobił jej lewą rękę. Dwie minuty spóźnienia. Wina korków.
Weszła do środka, poprawiając niedbałym ruchem potargane fale, spływające prosto na jej ramiona. W towarzystwie stukania obcasów odnalazła odpowiednie drzwi, prowadzące prosto do biura, w którym powinna zastać mężczyznę. Zapukała dwa razy i nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź nacisnęła na klamkę, wchodząc do środka, malując na twarzy nienaganny, ale subtelny uśmiech.
- Dzień dobry. – rzuciła od wejścia, przekraczając próg pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi i wchodząc następnie wgłąb. – Kathrina Freud-Moeller. Przyszłam w sprawie rozwodu. – przedstawiła się, utrzymując ton głosu dość pewny, stonowany przez oblicze kobiety sukcesu, w którą mogła się chwilowo pobawić. Przy okazji wyciągnęła dłoń w kierunku szatyna, oczekując drobnego uścisku.
Zabawne, jak bardzo potrafiła manewrować sobą, aby dostosować się do danej sytuacji. Jak łatwo przychodziła jej zmiana nastroju, byleby tylko upewnić kogoś w swojej fałszywej osobowości. Zadziwiające, bo żaden przypadkowo spotkany człowiek nie potrafiłby zatuszować swojego roztrzepania, żeby tylko przywdziać maskę wyidealizowanej własnymi przekonaniami osoby.
- Oczywiście. Sprawdź to, o czym Ci wcześniej mówiłam. – po wypowiedzeniu tych kilku słów rozłączyła się, chowając telefon do torebki, którą następnie zapięła.
Kolejna zabawa, co?
To nie jest zabawa.
Dla Ciebie jest.
Fakt.
Kto by pomyślał, że ze zwykłego przypadku można się tak wkopać? Choć określenie „wkopać” jest tu jedynie wyolbrzymieniem. Jeszcze nie dała się całkowicie zdemaskować i raczej na to nie pozwoli.
Dlatego też zmierzała właśnie do kancelarii niejakiego Benjamina Sante. Musiała się dowiedzieć dlaczego ten mężczyzna jest tak bardzo zainteresowany jej osobą. Ludzie byli ciekawi, ale nie do tego stopnia by kogoś śledzić. No, chyba że to była ich praca. Może i w jakiś sposób wystawiała mu się na tacy, patrząc na to, że już kiedyś się poznali, ale zawsze pozostawała kwestia namieszania mu w głowie. Pozwolić połączyć pewne fakty, a potem wprowadzić informacje, które całkowicie by zaprzeczyły poprzednim słowom. Prawie jak hobby albo uzależnienie. Właściwie to wszystko, co miało związek z jej obecną pracą sprawiało jej ogrom przyjemności. Razem z tym całym niebezpieczeństwem i ryzykiem.
Musiała zachować na każdym kroku ostrożność, a co za tym szło – nie mogła iść tak po prostu i wystawić się na ostrzał – potrzebowała przykrywki. W jej przypadku było to przebranie z nową tożsamością i zupełnie inną historią, całkowicie wyssaną z palca, która jednak jest udokumentowana w odpowiednich papierach. Tak w razie, jakby ktoś wścibski miał jakieś wątpliwości.
Kobieta, która chce wziąć rozwód dla pieniędzy. Nic trudnego do odegrania i wyjaśnia też powód, dla którego miałaby się zwrócić akurat do tego prawnika. Podobno był najlepszy.
Zawieziona przez szofera znalazła się tuż pod samym budynkiem kancelarii. Opuściła samochód, mrużąc powieki od silnego podmuchu wiatru, zerkając zaraz potem na wskazówki zegarka, który zdobił jej lewą rękę. Dwie minuty spóźnienia. Wina korków.
Weszła do środka, poprawiając niedbałym ruchem potargane fale, spływające prosto na jej ramiona. W towarzystwie stukania obcasów odnalazła odpowiednie drzwi, prowadzące prosto do biura, w którym powinna zastać mężczyznę. Zapukała dwa razy i nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź nacisnęła na klamkę, wchodząc do środka, malując na twarzy nienaganny, ale subtelny uśmiech.
- Dzień dobry. – rzuciła od wejścia, przekraczając próg pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi i wchodząc następnie wgłąb. – Kathrina Freud-Moeller. Przyszłam w sprawie rozwodu. – przedstawiła się, utrzymując ton głosu dość pewny, stonowany przez oblicze kobiety sukcesu, w którą mogła się chwilowo pobawić. Przy okazji wyciągnęła dłoń w kierunku szatyna, oczekując drobnego uścisku.
Zabawne, jak bardzo potrafiła manewrować sobą, aby dostosować się do danej sytuacji. Jak łatwo przychodziła jej zmiana nastroju, byleby tylko upewnić kogoś w swojej fałszywej osobowości. Zadziwiające, bo żaden przypadkowo spotkany człowiek nie potrafiłby zatuszować swojego roztrzepania, żeby tylko przywdziać maskę wyidealizowanej własnymi przekonaniami osoby.
Tik tak.
Upiorne tykanie nadal rozbijało mu się w czaszce i nawet planowanie przyszłego wieczoru nie potrafiło stłamsić tego dźwięku. Przymknął oczy, by po raz kolejny oddać się myślom odległym od kancelarii. Na próżno. Powieki uniosły się gwałtownie, a on sam posłał poirytowane spojrzenie stojącemu zegarowi. Ten - gdyby tylko był człowiekiem lub choćby zwierzęciem - niechybnie powinien struchleć pod wpływem tego zabójczo spokojnego wzroku. Niemniej pozostawał meblem i niewiele sobie z tego robił, wskazówki nadal ślicznie stukały, wahało nadal się posyłało.
A Benjamin mógłby posądzić go o to, że spogląda na niego z kpiną.
Wyprostował się na fotelu i wsparł łokciami o biurko, by zerknąć zaraz na zegarek na lewym nadgarstku. Godzina wybiła, kobiety nie było. Ugh. Wielka, cholerna, nowobogacka naciągaczka. Pani tego świata, za nic miała sobie czas innych i nie raczyła pojawić się o wskazanym i wybranym przez nią czasie. Sante bywał drażliwy, lecz niepunktualność figurowała całkiem wysoko w tej cudownej piramidzie pogardy, którą sobie stworzył.
Wstał ze swojego miejsca, by rozprostować kości. Chociaż na chwilkę, w końcu jak długo można trwać w pozycji siedzącej, choćby i na wygodnym siedzisku specjalnie dla niego skonstruowanym. By, rzecz jasna, cudownie układał się i dopasowywał do kształtu jego ciała.
Pukanie.
Wywołałeś wilka z lasu.
Albo jagnię ze stada.
Wyprostował się, założył na twarz nienagannie uprzejmą maskę i odwrócił się w stronę drzwi. Niemniej nawet jeden mięsień na jego twarzy nie drgnął, gdy zobaczył znajomą twarz. Nie dał poznać po sobie zaskoczenia, nic nie miało prawa zasygnalizować, że zdaje sobie sprawę, że coś jest nie tak.
Nie wspominałeś, że się nudzisz?
Zabawa w kotka i myszkę najwyraźniej miała trwać nadal. Ponownie. Nabierała nawet tempa. Do tej pory gładko krążyli wokół siebie, zataczali kręgi, lecz żadne nie ośmieliło się zaatakować tak bezpośrednio. Kłamczuch i kłamczucha. Oboje tak cudownie grali, za takie role winno dostawać się Oscara.
Posłał jej słodki, pewny siebie uśmiech, nim obszedł biurko, by stanąć przed nią.
- Witam - oznajmił na wstępie. - Benjamin Alistair Sante - przedstawił się, choć nie miał wątpliwości, że doskonale o tym wiedziała. Niemniej nie pokusił się o uściśnięcie jej dłoni, a ujął ją delikatnie - jakby była z czystego kryształu - i nachylił się, by ledwo musnąć wargami skórę na jej ręku.
Elisabeth White, Ash Stone, Kathrina Freud-Moeller. Kim naprawdę jesteś, skarbie?
Odsunął się zaraz, jedna cholera raczyła wiedzieć, jakie asy trzymała w rękawie.
Doceniał jej kunszt aktorski i, mimo całej swojej arogancji, zakwalifikował ją jako godnego siebie przeciwnika. Mógł poświęcić jej chwilę, mógł dla zabawy dowiadywać się o niej co rusz czegoś nowego, mógł ją bezkarnie szpiegować. Sam nadał sobie takie prawo - co było ironiczne, skoro teoretycznie stał poniekąd na straży praw ludzkich.
- Zechce pani usiąść? - spytał nadal równie uprzejmie, równie oficjalnie, tym razem przysuwając się płynnie do wyściełanego ciemnoczerwonym atłasem, by odsunąć je specjalnie dla niej. Perfekcyjna uprzejmość, prawdziwy gentleman. - Zanim przejdziemy do interesów pozwoli pani, że zaproponuję coś do picia, pani Stone? - Nagle potrząsnął głową, niby to z roztargnieniem. Uśmiechnął się przepraszająco i taki też ton przybrał. - Pani Freud-Moeller, proszę mi wybaczyć tę pomyłkę.
Przedstawienie czas zacząć, kotku.
Upiorne tykanie nadal rozbijało mu się w czaszce i nawet planowanie przyszłego wieczoru nie potrafiło stłamsić tego dźwięku. Przymknął oczy, by po raz kolejny oddać się myślom odległym od kancelarii. Na próżno. Powieki uniosły się gwałtownie, a on sam posłał poirytowane spojrzenie stojącemu zegarowi. Ten - gdyby tylko był człowiekiem lub choćby zwierzęciem - niechybnie powinien struchleć pod wpływem tego zabójczo spokojnego wzroku. Niemniej pozostawał meblem i niewiele sobie z tego robił, wskazówki nadal ślicznie stukały, wahało nadal się posyłało.
A Benjamin mógłby posądzić go o to, że spogląda na niego z kpiną.
Wyprostował się na fotelu i wsparł łokciami o biurko, by zerknąć zaraz na zegarek na lewym nadgarstku. Godzina wybiła, kobiety nie było. Ugh. Wielka, cholerna, nowobogacka naciągaczka. Pani tego świata, za nic miała sobie czas innych i nie raczyła pojawić się o wskazanym i wybranym przez nią czasie. Sante bywał drażliwy, lecz niepunktualność figurowała całkiem wysoko w tej cudownej piramidzie pogardy, którą sobie stworzył.
Wstał ze swojego miejsca, by rozprostować kości. Chociaż na chwilkę, w końcu jak długo można trwać w pozycji siedzącej, choćby i na wygodnym siedzisku specjalnie dla niego skonstruowanym. By, rzecz jasna, cudownie układał się i dopasowywał do kształtu jego ciała.
Pukanie.
Wywołałeś wilka z lasu.
Albo jagnię ze stada.
Wyprostował się, założył na twarz nienagannie uprzejmą maskę i odwrócił się w stronę drzwi. Niemniej nawet jeden mięsień na jego twarzy nie drgnął, gdy zobaczył znajomą twarz. Nie dał poznać po sobie zaskoczenia, nic nie miało prawa zasygnalizować, że zdaje sobie sprawę, że coś jest nie tak.
Nie wspominałeś, że się nudzisz?
Zabawa w kotka i myszkę najwyraźniej miała trwać nadal. Ponownie. Nabierała nawet tempa. Do tej pory gładko krążyli wokół siebie, zataczali kręgi, lecz żadne nie ośmieliło się zaatakować tak bezpośrednio. Kłamczuch i kłamczucha. Oboje tak cudownie grali, za takie role winno dostawać się Oscara.
Posłał jej słodki, pewny siebie uśmiech, nim obszedł biurko, by stanąć przed nią.
- Witam - oznajmił na wstępie. - Benjamin Alistair Sante - przedstawił się, choć nie miał wątpliwości, że doskonale o tym wiedziała. Niemniej nie pokusił się o uściśnięcie jej dłoni, a ujął ją delikatnie - jakby była z czystego kryształu - i nachylił się, by ledwo musnąć wargami skórę na jej ręku.
Elisabeth White, Ash Stone, Kathrina Freud-Moeller. Kim naprawdę jesteś, skarbie?
Odsunął się zaraz, jedna cholera raczyła wiedzieć, jakie asy trzymała w rękawie.
Doceniał jej kunszt aktorski i, mimo całej swojej arogancji, zakwalifikował ją jako godnego siebie przeciwnika. Mógł poświęcić jej chwilę, mógł dla zabawy dowiadywać się o niej co rusz czegoś nowego, mógł ją bezkarnie szpiegować. Sam nadał sobie takie prawo - co było ironiczne, skoro teoretycznie stał poniekąd na straży praw ludzkich.
- Zechce pani usiąść? - spytał nadal równie uprzejmie, równie oficjalnie, tym razem przysuwając się płynnie do wyściełanego ciemnoczerwonym atłasem, by odsunąć je specjalnie dla niej. Perfekcyjna uprzejmość, prawdziwy gentleman. - Zanim przejdziemy do interesów pozwoli pani, że zaproponuję coś do picia, pani Stone? - Nagle potrząsnął głową, niby to z roztargnieniem. Uśmiechnął się przepraszająco i taki też ton przybrał. - Pani Freud-Moeller, proszę mi wybaczyć tę pomyłkę.
Przedstawienie czas zacząć, kotku.
Wystarczyło samo złapanie kontaktu wzrokowego, żeby mogła poczuć ten jakże znajomy dreszczyk emocji, który jednak nijak nie ukazywał się na zewnątrz. Pozostawał tylko prywatną uciechą dla brunetki, który skrycie napędzał ją do dalszego działania. Powolnego zatapiania się w jeziorze ryzyka i intryg, których po części sama była sprawczynią. Najzabawniejsze chyba w tej sytuacji było to, iż oboje próbowali złapać się w swoje własne sidła, mając szczere przekonania o własnej - rzekomo lepszej - pozycji.
Musiała przyznać, że to w jaki sposób mężczyzna stwarzał pozory, było całkiem imponujące. Jednak dla niej oznaczało to nic innego, jak rozpoczęcie małej gierki, która zapewne przyniesie jej więcej rozrywki, niżeli przydatnych informacji, choć jest to bardzo zależne od tego, jak się cała ta gra potoczy.
Jak bardzo Ci teraz namieszałam, Sante?
Widok tak urokliwego uśmiechu zapewne zmiękczył serce niejednej kobiecie i pewnie w przypadku Cameleon byłoby podobnie, gdyby nie fakt, że tym razem nie mogła sobie pozwolić na takie słabości. Właściwie to w ogóle nie powinna sobie na nie pozwalać, ale była tylko człowiekiem i nie wszystko dało się zrealizować wedle oczekiwań. Szczególnie własnych, które momentami bywały zbyt wygórowane.
Mimo spodziewania się uściśnięcia dłoni, drobny gest jaki wykonał w zamian Benjamin był równie przewidywalny, dlatego też nie utrudniała mu w żaden sposób tej przyjemności, chociaż spojrzenie miała przez te kilka sekund zbyt dumne.
Jakby to było dla Ciebie coś nowego.
Hm, on o tym nie wie.
Nie przesadzaj, bo się dowie.
Wyczuwała przednią zabawę, której nie sposób odmówić dołączenia. Skoro zaproszenie wręcz krzyczało o to, trzeba było być tchórzem, żeby chociaż nie spróbować wygrać. Bo dlaczego nie? Przegrana nie wchodziła u niej w grę, ale chyba nie tylko ona miała takie nastawienie.
- Dziękuję. – rzuciła lekko z naturalną uprzejmością, którą równie dobrze mogła nabyć chwilę przed wejściem do tego pomieszczenia. Zajęła następnie miejsce na krześle, które odsunął jej mężczyzna, jakby odruchowo zakładając nogę na nogę, a na swoich udach układając torebkę. Już miała odpowiadać na złożoną propozycję, aż przyblokowała ją jedna, dość drobna kwestia. Jej kąciki ust uniosły się w wyrozumiałym uśmiechu, jakby jedna mina miała przebaczyć mu te drobne przejęzyczenie. – Ależ nic się nie stało. Chętnie napiję się wody. – odpowiedziała i widać było po jej postawie, że zupełnie nie przejęła się drobną pomyłką. Dokładnie tak, jakby pierwsze nazwisko w ogóle nie miało związku z jej osobą.
Pani Stone, hm? Interesujące.
Nawet jeśli miał chwilową przewagę i wiedział, że Ash i Kathrina są jedną osobą, to nie będzie trwało to zbyt długo. I tu nie chodzi o to, że kobieta nagle rozpłynie się w powietrzu i ślad po niej zaginie. Po prostu satysfakcjonowała ją wystarczająco świadomość, iż po opuszczeniu tego budynku będzie wiedziała o nim więcej, niż on o niej. No, chyba że stanie się coś, czego zupełnie się nie spodziewa, jednak lepiej trzymać się pozytywnych myśli.
Bawmy się zatem.
Musiała przyznać, że to w jaki sposób mężczyzna stwarzał pozory, było całkiem imponujące. Jednak dla niej oznaczało to nic innego, jak rozpoczęcie małej gierki, która zapewne przyniesie jej więcej rozrywki, niżeli przydatnych informacji, choć jest to bardzo zależne od tego, jak się cała ta gra potoczy.
Jak bardzo Ci teraz namieszałam, Sante?
Widok tak urokliwego uśmiechu zapewne zmiękczył serce niejednej kobiecie i pewnie w przypadku Cameleon byłoby podobnie, gdyby nie fakt, że tym razem nie mogła sobie pozwolić na takie słabości. Właściwie to w ogóle nie powinna sobie na nie pozwalać, ale była tylko człowiekiem i nie wszystko dało się zrealizować wedle oczekiwań. Szczególnie własnych, które momentami bywały zbyt wygórowane.
Mimo spodziewania się uściśnięcia dłoni, drobny gest jaki wykonał w zamian Benjamin był równie przewidywalny, dlatego też nie utrudniała mu w żaden sposób tej przyjemności, chociaż spojrzenie miała przez te kilka sekund zbyt dumne.
Jakby to było dla Ciebie coś nowego.
Hm, on o tym nie wie.
Nie przesadzaj, bo się dowie.
Wyczuwała przednią zabawę, której nie sposób odmówić dołączenia. Skoro zaproszenie wręcz krzyczało o to, trzeba było być tchórzem, żeby chociaż nie spróbować wygrać. Bo dlaczego nie? Przegrana nie wchodziła u niej w grę, ale chyba nie tylko ona miała takie nastawienie.
- Dziękuję. – rzuciła lekko z naturalną uprzejmością, którą równie dobrze mogła nabyć chwilę przed wejściem do tego pomieszczenia. Zajęła następnie miejsce na krześle, które odsunął jej mężczyzna, jakby odruchowo zakładając nogę na nogę, a na swoich udach układając torebkę. Już miała odpowiadać na złożoną propozycję, aż przyblokowała ją jedna, dość drobna kwestia. Jej kąciki ust uniosły się w wyrozumiałym uśmiechu, jakby jedna mina miała przebaczyć mu te drobne przejęzyczenie. – Ależ nic się nie stało. Chętnie napiję się wody. – odpowiedziała i widać było po jej postawie, że zupełnie nie przejęła się drobną pomyłką. Dokładnie tak, jakby pierwsze nazwisko w ogóle nie miało związku z jej osobą.
Pani Stone, hm? Interesujące.
Nawet jeśli miał chwilową przewagę i wiedział, że Ash i Kathrina są jedną osobą, to nie będzie trwało to zbyt długo. I tu nie chodzi o to, że kobieta nagle rozpłynie się w powietrzu i ślad po niej zaginie. Po prostu satysfakcjonowała ją wystarczająco świadomość, iż po opuszczeniu tego budynku będzie wiedziała o nim więcej, niż on o niej. No, chyba że stanie się coś, czego zupełnie się nie spodziewa, jednak lepiej trzymać się pozytywnych myśli.
Bawmy się zatem.
Zegar zszedł na o wiele dalszy plan w momencie, w którym właśnie ona pojawiła się w drzwiach. Irytująco miarowe stukanie nagle przestało mu przeszkadzać, wyciszył się na ten dźwięk absolutnie - za to niemalże słyszał ocierające się o jej wargi powietrze, szelest materiału, gdy podchodziła czy słodki szmer podkręconych, ciemnych kosmyków. Nawet mrugnięcia nabierały tonu podobnego do wystrzału armat.
Czas na kolejną batalię, kotku.
Może przez chwilę lub dwie był zaskoczony - nie samą zmianą tożsamości, właściwie była całkiem łatwa do przewidzenia, lecz samym jej pojawieniem się. To by znaczyło, że stopniowo powinni przygotowywać się do gry w otwarte karty. Nadal jeszcze nie afiszowali się z miękką, słodką niczym miód wrogością, póki co badali podłoże pod swoimi stopami, sprawdzali, na jak wiele mogli sobie pozwolić w tej rozgrywce. Wszystkie ruchy dozwolone, panno Stone?
Benjamin lubił wywierać wrażenie. Dobre. Najlepsze. Paraliżujące. Potrafił owijać sobie ludzi dookoła palców, tym uśmiechem i głębokim głosem zmuszać ich do rzeczy, do których zapewne nie posunęliby się przy normalnym stanie rzeczy. Ale jednocześnie wiedział, że to nie jest tego typu zabawa. W czasie tej niewielkiej potyczki nie mogły mu pomóc śliskie słowa, ta książęca uprzejmość, nie ratowała go też przed porażką ta przystojna twarz. Był zdany tylko i wyłącznie na sztuczki swojego własnego umysłu. Rozgryźć ją, pokonać.
Chociaż nie zaszkodziłoby spróbować, prawda?
Dlatego wpatrywał się w jej oczy z tak hipnotyzującą zawziętością. Była przecież tylko kobietą. Te miały słabość do książąt z bajek, a przecież takim właśnie był Alistair.
Znów ten kompleks Boga, kochanie?
Znów ta szczera prawda.
- To czysta przyjemność - odparł miękko, wplatając w te słowa ledwo wyczuwalną, uwodzicielską nutę. Jakby ta pozornie prosta czynność jemu samemu sprawiała nieopisaną wręcz rozkosz. Oczywiście. Lecz sam nie zajął miejsca na swoim fotelu, a najpierw skierował swoje kroki ku szafce tuż pod oknem, w której była sprytnie zamaskowana lodówka. Ot co. - Specjalne życzenia? Cytryna, mięta, lód? - spytał jeszcze. Z grzeczności. Oczywiście. I cóż z tego, że w jego ustach specjalne życzenia brzmiały przynajmniej niczym prośba o rękę?
Postawił najpierw wysoką szklankę na blacie, odwracając się przez ramię do kobiety. Jakkolwiek by się nie nazywała. To był ten moment, w którym wypadałoby popisać się wspaniale udawaną naiwnością. Nie był tak do końca pewien, czy już zdawała sobie sprawę z tego, iż doskonale wiedział o jej nieprawdziwej tożsamości. Zresztą, i tak planował rozegrać to w ten sposób.
- Pani mąż musi rwać sobie włosy z głowy ze zgryzoty - oznajmił spokojnie, prawie że pogodnie. - Stracić i majątek, i żonę niemal równocześnie - pozwolił sobie w tym miejscu na niemalże ubolewające westchnienie. - I to jeszcze taki skarb. - Co za ton. Czy ktokolwiek potrafiłby powtórzyć te słowa w sposób jednocześnie tak subtelny i bezwstydny jednocześnie? Nadać oczom tak wyraźnych, zawadiackich płomieni, które zgasły niemalże już w następnej sekundzie. I ten słodki, niewinny uśmieszek czający się w kacich ust.
Jest pani skarbem, pani Freud-Moeller.
Owszem. Dlatego wypadałoby zakopać ją głęboko.
Czas na kolejną batalię, kotku.
Może przez chwilę lub dwie był zaskoczony - nie samą zmianą tożsamości, właściwie była całkiem łatwa do przewidzenia, lecz samym jej pojawieniem się. To by znaczyło, że stopniowo powinni przygotowywać się do gry w otwarte karty. Nadal jeszcze nie afiszowali się z miękką, słodką niczym miód wrogością, póki co badali podłoże pod swoimi stopami, sprawdzali, na jak wiele mogli sobie pozwolić w tej rozgrywce. Wszystkie ruchy dozwolone, panno Stone?
Benjamin lubił wywierać wrażenie. Dobre. Najlepsze. Paraliżujące. Potrafił owijać sobie ludzi dookoła palców, tym uśmiechem i głębokim głosem zmuszać ich do rzeczy, do których zapewne nie posunęliby się przy normalnym stanie rzeczy. Ale jednocześnie wiedział, że to nie jest tego typu zabawa. W czasie tej niewielkiej potyczki nie mogły mu pomóc śliskie słowa, ta książęca uprzejmość, nie ratowała go też przed porażką ta przystojna twarz. Był zdany tylko i wyłącznie na sztuczki swojego własnego umysłu. Rozgryźć ją, pokonać.
Chociaż nie zaszkodziłoby spróbować, prawda?
Dlatego wpatrywał się w jej oczy z tak hipnotyzującą zawziętością. Była przecież tylko kobietą. Te miały słabość do książąt z bajek, a przecież takim właśnie był Alistair.
Znów ten kompleks Boga, kochanie?
Znów ta szczera prawda.
- To czysta przyjemność - odparł miękko, wplatając w te słowa ledwo wyczuwalną, uwodzicielską nutę. Jakby ta pozornie prosta czynność jemu samemu sprawiała nieopisaną wręcz rozkosz. Oczywiście. Lecz sam nie zajął miejsca na swoim fotelu, a najpierw skierował swoje kroki ku szafce tuż pod oknem, w której była sprytnie zamaskowana lodówka. Ot co. - Specjalne życzenia? Cytryna, mięta, lód? - spytał jeszcze. Z grzeczności. Oczywiście. I cóż z tego, że w jego ustach specjalne życzenia brzmiały przynajmniej niczym prośba o rękę?
Postawił najpierw wysoką szklankę na blacie, odwracając się przez ramię do kobiety. Jakkolwiek by się nie nazywała. To był ten moment, w którym wypadałoby popisać się wspaniale udawaną naiwnością. Nie był tak do końca pewien, czy już zdawała sobie sprawę z tego, iż doskonale wiedział o jej nieprawdziwej tożsamości. Zresztą, i tak planował rozegrać to w ten sposób.
- Pani mąż musi rwać sobie włosy z głowy ze zgryzoty - oznajmił spokojnie, prawie że pogodnie. - Stracić i majątek, i żonę niemal równocześnie - pozwolił sobie w tym miejscu na niemalże ubolewające westchnienie. - I to jeszcze taki skarb. - Co za ton. Czy ktokolwiek potrafiłby powtórzyć te słowa w sposób jednocześnie tak subtelny i bezwstydny jednocześnie? Nadać oczom tak wyraźnych, zawadiackich płomieni, które zgasły niemalże już w następnej sekundzie. I ten słodki, niewinny uśmieszek czający się w kacich ust.
Jest pani skarbem, pani Freud-Moeller.
Owszem. Dlatego wypadałoby zakopać ją głęboko.
Spotkanie twarzą w twarz było niebezpieczne, ryzykowne, ale jednocześnie sprawiało kobiecie ogromną przyjemność. Tyle że ona po prostu to lubiła. Wręcz uzależniona poczucia zagrożenia na każdym kroku, zniechęcona natomiast początkowym ukrywaniem się. Śledzenie i polowanie na swoją zdobycz ukradkiem nie wchodziło w grę. Może i na początku było nieuniknione, jednak koniec końców trzeba stawić czoła wyzwaniu.
A właśnie takim wyzwaniem w tym przypadku był Benjamin. Niepozorny prawnik, który należycie wykonuje swoją pracę, dbając o każdy szczegół. A jednak będąc przy tym zbyt skłonnym do wsadzania nosa w nie swoje sprawy, które nawet nie powinny go interesować. Postać Elisabeth w końcu już nie istniała i nie miała żadnego związku z obecną sprawą. Przedstawiła mu się przy pierwszym spotkaniu pod zupełnie innym nazwiskiem, teraz przychodzi jako ktoś zupełnie obcy. Jeszcze odkrycie panny Stone.
Że też mu się chciało.
Nie było tu miejsca na nawet najdrobniejsze potknięcie, o ile nie miało się go wcześniej w planach. Każdy krok czy wypowiedziane słowo miało swoje konsekwencje i wszystko mogło zależeć od tego w jaki sposób oboje chcą rozegrać ten dziwny rodzaj zabawy. Oczywiście pewnie jeszcze nie raz dadzą się zaskoczyć, co i tak skutecznie ukryją przed światem zewnętrznym.
Jak przystało na kobietę jej pokroju, śmiało utrzymywała kontakt wzrokowy ani trochę nie płosząc się pod wpływem tak intensywnego spojrzenia. Wręcz przeciwnie. Chętnie stawiała jemu czoła. Niestety, ale potrafiła panować nad sobą do tego stopnia, że uciążliwa słabość do przeciwnej płci stawała się jedną z jej marionetek. Mając tak ogromną władzę nad własnym ciałem i umysłem nie dawała się złamać. Nieważne jak bardzo przystojny i charyzmatyczny mężczyzna właśnie by z nią rozmawiał.
Podobno zadufanie w sobie w pewnym momencie przynosi zgubę.
Ale to wciąż tylko podobno.
Odprowadziła Alistaira wzrokiem do szafki, unosząc jeden z kącików ust w bardziej przyjemniejszym dla oka uśmiechu, choć skupiała się głównie na obserwacji jego dłoni. Jakby to miało jakieś znaczenie, gdzie aktualnie się wpatruje.
Bo miało.
- Dwie kostki lodu poproszę. - odpowiedziała, choć z ledwo słyszalną nutą niepewności. W końcu proszenie kogoś o cokolwiek było dość krępujące. A raczej krępujące dla Kathriny. Nawet jeśli chodziło o zwykły lód. Poza tym nie zdawała się pokazywać niczego więcej. Kwestia panny Stone odeszła na dalszy plan, o ile już nie w zapomnienie. Chciała go upewnić w braku powiązania między tymi dwoma osobami. Nawet jeśli miałby niezbite dowody tuż przed samym nosem, a o to akurat ciężko.
- Słucham? – uniosła jedną z brwi z lekkim zaskoczeniu stwierdzeniem szatyna, choć zaraz zaśmiała się cicho z kpiną. – Majątek był jedynym skarbem jaki posiadał. – przyznała z rozbawieniem, podnosząc wzrok znów na twarz prawnika. Posłała mu bliżej nieokreślony uśmiech. Chcący przekazać, że jest całkowicie onieśmielona jego osobą i traktowaniem na odpowiednim poziomie, a jednocześnie nie ukrywała w tym wszystkim własnej dumy, która również była tylko podstępną sztuczką. W końcu kobieta zaślepiona pieniędzmi rzadko kiedy zwracała uwagę na coś, co wykraczało poza korzyści materialne. No chyba, że był to akurat mężczyzna, które takowe przynosił.
- Powiedziałabym nawet, że ten rozwód to najlepsze co mogłoby go spotkać, jednak patrząc na to jak potoczą się sprawy.. Hm.. śmiem wątpić czy faktycznie tak będzie. - dodała po chwili, promieniując delikatnym, pełnym satysfakcji, ale też całkowicie niewinnym uśmiechem, poprawiając przy okazji małym palcem oprawkę okularów, co by mieć lepszy widok na swojego rozmówcę. Nawet jej spojrzenie skrywało w sobie jakąś tajemniczość oraz niebezpieczeństwo, na które można było się skusić albo zwyczajnie wycofać dla własnego dobra.
A właśnie takim wyzwaniem w tym przypadku był Benjamin. Niepozorny prawnik, który należycie wykonuje swoją pracę, dbając o każdy szczegół. A jednak będąc przy tym zbyt skłonnym do wsadzania nosa w nie swoje sprawy, które nawet nie powinny go interesować. Postać Elisabeth w końcu już nie istniała i nie miała żadnego związku z obecną sprawą. Przedstawiła mu się przy pierwszym spotkaniu pod zupełnie innym nazwiskiem, teraz przychodzi jako ktoś zupełnie obcy. Jeszcze odkrycie panny Stone.
Że też mu się chciało.
Nie było tu miejsca na nawet najdrobniejsze potknięcie, o ile nie miało się go wcześniej w planach. Każdy krok czy wypowiedziane słowo miało swoje konsekwencje i wszystko mogło zależeć od tego w jaki sposób oboje chcą rozegrać ten dziwny rodzaj zabawy. Oczywiście pewnie jeszcze nie raz dadzą się zaskoczyć, co i tak skutecznie ukryją przed światem zewnętrznym.
Jak przystało na kobietę jej pokroju, śmiało utrzymywała kontakt wzrokowy ani trochę nie płosząc się pod wpływem tak intensywnego spojrzenia. Wręcz przeciwnie. Chętnie stawiała jemu czoła. Niestety, ale potrafiła panować nad sobą do tego stopnia, że uciążliwa słabość do przeciwnej płci stawała się jedną z jej marionetek. Mając tak ogromną władzę nad własnym ciałem i umysłem nie dawała się złamać. Nieważne jak bardzo przystojny i charyzmatyczny mężczyzna właśnie by z nią rozmawiał.
Podobno zadufanie w sobie w pewnym momencie przynosi zgubę.
Ale to wciąż tylko podobno.
Odprowadziła Alistaira wzrokiem do szafki, unosząc jeden z kącików ust w bardziej przyjemniejszym dla oka uśmiechu, choć skupiała się głównie na obserwacji jego dłoni. Jakby to miało jakieś znaczenie, gdzie aktualnie się wpatruje.
Bo miało.
- Dwie kostki lodu poproszę. - odpowiedziała, choć z ledwo słyszalną nutą niepewności. W końcu proszenie kogoś o cokolwiek było dość krępujące. A raczej krępujące dla Kathriny. Nawet jeśli chodziło o zwykły lód. Poza tym nie zdawała się pokazywać niczego więcej. Kwestia panny Stone odeszła na dalszy plan, o ile już nie w zapomnienie. Chciała go upewnić w braku powiązania między tymi dwoma osobami. Nawet jeśli miałby niezbite dowody tuż przed samym nosem, a o to akurat ciężko.
- Słucham? – uniosła jedną z brwi z lekkim zaskoczeniu stwierdzeniem szatyna, choć zaraz zaśmiała się cicho z kpiną. – Majątek był jedynym skarbem jaki posiadał. – przyznała z rozbawieniem, podnosząc wzrok znów na twarz prawnika. Posłała mu bliżej nieokreślony uśmiech. Chcący przekazać, że jest całkowicie onieśmielona jego osobą i traktowaniem na odpowiednim poziomie, a jednocześnie nie ukrywała w tym wszystkim własnej dumy, która również była tylko podstępną sztuczką. W końcu kobieta zaślepiona pieniędzmi rzadko kiedy zwracała uwagę na coś, co wykraczało poza korzyści materialne. No chyba, że był to akurat mężczyzna, które takowe przynosił.
- Powiedziałabym nawet, że ten rozwód to najlepsze co mogłoby go spotkać, jednak patrząc na to jak potoczą się sprawy.. Hm.. śmiem wątpić czy faktycznie tak będzie. - dodała po chwili, promieniując delikatnym, pełnym satysfakcji, ale też całkowicie niewinnym uśmiechem, poprawiając przy okazji małym palcem oprawkę okularów, co by mieć lepszy widok na swojego rozmówcę. Nawet jej spojrzenie skrywało w sobie jakąś tajemniczość oraz niebezpieczeństwo, na które można było się skusić albo zwyczajnie wycofać dla własnego dobra.
Istnienie ryzyka warunkowało zabawę od... wieków. Podobno. Niemniej nie każdy przeżywał ekstazę w najczystszej postaci, gdy balansował na cienkiej nici zagrożenia - Sante odczuwał satysfakcję, mogąc bezpiecznie pograć w golfa, rzadko kiedy nachodziły go tak dziwaczne dlań ciągoty. Panna Stone, Kahtrine czy Elisabeth - to nie ma większego znaczenia - sprawiała jednak, że ten drobny dreszczyk emocji zaczynał wydawać mu się na swój niezrozumiały sposób pociągający.
Tym samym i ona sama jawiła się w jego myślach jako jednostka ponętna, warta tego słodkiego grzechu, by choć na chwilę zagrać razem z nią w tę grę. Mógłby to polubić. Gdyby tak bardzo nie uwodził go słodki i bezpieczny w swym przepychu spokój.
Każdy gest, krok, każde mrugnięcie - to wszystko musiało zostać rozplanowane wcześniej. Ash miała więcej czasu, by przygotować się do swojej roli, dobrze wiedziała, że pojawi się właśnie u jego wrót - on z kolei musiał po części improwizować, każde swoje posunięcie analizował w myślach pośpiesznie, starając się być przy tym dokładnym. Miał prawo do błędów, nie był gotów do pierwszego starcia twarzą w twarz.
Hej, Alistair, nie boisz się, że ta zabawa spodoba Ci się zbyt bardzo?
Wolę grać w tenisa. To tylko odskocznia.
- Oczywiście, m'lady - oznajmił słodko z tym swoim parszywym, brytyjskim akcentem. Odwrócił się do niej ponownie całkowicie tyłem i sięgnął bardzo spokojnym i opanowanym gestem do wnętrza lodówki, by wyjąć z niej butelkę wody. Postawił ją, by wziąć w dłoń śliczne, srebrne szczypce i zaszczycić wcześniej przygotowaną szklankę dwoma kostkami lodu, które tak pięknie mieniły się w pojemniku. Odkręcił korek, aby przelać część zawartości do szklanki.
Ująl kryształ w dłoń i z uśmiechem godnym samego Adonisa podszedł z powrotem do Kathrine.
- Głupiec. Nie doceniał najwspanialszego klejnotu, jakie mogły oglądać jego oczy - oznajmił, zniżając przy tym głos, jakby to była informacja szczerze poufna, niemal intymna. O wiele bardziej przypominało to zniewalający pomruk kochanka, niż słowa padające z ust prawnika. Cóż, podobno w czasie sprawy rozwodowej, prawda? Kto miałby mu zabronić?
Podał jej szklankę, bardzo celowo muskając jej palce swoją dłonią w czasie tego procederu, jednocześnie cały czas czarując tym swoim spojrzeniem spod długich, ciemnych rzęs.
Nie ulegnie Ci, przestań się łudzić. To wojna.
Na wojnie nie ma zasad.
A Konwencja Genewska?
Obszedł biurko, by zająć właściwie sobie miejsce. Ograniczało teraz swobodę ruchów, wszystko musiało ograniczyć się do słów i mimiki twarzy - mniejsze pole do popisu dla kogoś takiego jak on, kto grał ruchami i mową ciała równie uparcie, co samymi spojrzeniami i głosem.
- Nie musi się pani martwić o przebieg sprawy, ręczę swoją reputacją. A musiała pani o mnie słyszeć, skoro zgłosiła się właśnie do mnie. Jestem prawdziwym cudotwórcą. - Uśmiechnął się w tym miejscu promiennie, niemal radioaktywnie i nie sposób było stwierdzić, czy to ostatnie słowo faktycznie odnosiło się do jego pracy czy może jego samego. Teoretycznie kontekst wypowiedzi powinien mówić sam za siebie, lecz nie ta tonacja. Zdecydowanie. - Zakładam, że pański mąż przekładał pracę ponad małżeństwo, lekceważył pani potrzeby i uczucia, zranił panią i, być może, zdradzał - bez śladu większego zainteresowania przejechał wzrokiem po kartce, która leżała na stosie dokumentów. - Zdrada byłaby kluczowa. Jest pani absolutnie pewna, że nie miał romansu ze swoją sekretarką? - spytał jeszcze, sugerując jej odpowiedź automatycznie. Sfabrykowanie dowodów nie byłoby trudne - już pomijając to, że żaden pan Mortiz Moeller nigdy nie istniał. Wszystko to było jedną, wielką bajką. - A może udawał przed panią kogoś, kim tak naprawdę nie jest? Miewał kilka tożsamości, dzięki czemu prowadził interesy znacznie mniej legalne, co doprowadziło do upadku firmy?
Oczy aż mu rozbłysły. Kotek i myszka.
Tylko kto jest kotkiem?
Tym samym i ona sama jawiła się w jego myślach jako jednostka ponętna, warta tego słodkiego grzechu, by choć na chwilę zagrać razem z nią w tę grę. Mógłby to polubić. Gdyby tak bardzo nie uwodził go słodki i bezpieczny w swym przepychu spokój.
Każdy gest, krok, każde mrugnięcie - to wszystko musiało zostać rozplanowane wcześniej. Ash miała więcej czasu, by przygotować się do swojej roli, dobrze wiedziała, że pojawi się właśnie u jego wrót - on z kolei musiał po części improwizować, każde swoje posunięcie analizował w myślach pośpiesznie, starając się być przy tym dokładnym. Miał prawo do błędów, nie był gotów do pierwszego starcia twarzą w twarz.
Hej, Alistair, nie boisz się, że ta zabawa spodoba Ci się zbyt bardzo?
Wolę grać w tenisa. To tylko odskocznia.
- Oczywiście, m'lady - oznajmił słodko z tym swoim parszywym, brytyjskim akcentem. Odwrócił się do niej ponownie całkowicie tyłem i sięgnął bardzo spokojnym i opanowanym gestem do wnętrza lodówki, by wyjąć z niej butelkę wody. Postawił ją, by wziąć w dłoń śliczne, srebrne szczypce i zaszczycić wcześniej przygotowaną szklankę dwoma kostkami lodu, które tak pięknie mieniły się w pojemniku. Odkręcił korek, aby przelać część zawartości do szklanki.
Ująl kryształ w dłoń i z uśmiechem godnym samego Adonisa podszedł z powrotem do Kathrine.
- Głupiec. Nie doceniał najwspanialszego klejnotu, jakie mogły oglądać jego oczy - oznajmił, zniżając przy tym głos, jakby to była informacja szczerze poufna, niemal intymna. O wiele bardziej przypominało to zniewalający pomruk kochanka, niż słowa padające z ust prawnika. Cóż, podobno w czasie sprawy rozwodowej, prawda? Kto miałby mu zabronić?
Podał jej szklankę, bardzo celowo muskając jej palce swoją dłonią w czasie tego procederu, jednocześnie cały czas czarując tym swoim spojrzeniem spod długich, ciemnych rzęs.
Nie ulegnie Ci, przestań się łudzić. To wojna.
Na wojnie nie ma zasad.
A Konwencja Genewska?
Obszedł biurko, by zająć właściwie sobie miejsce. Ograniczało teraz swobodę ruchów, wszystko musiało ograniczyć się do słów i mimiki twarzy - mniejsze pole do popisu dla kogoś takiego jak on, kto grał ruchami i mową ciała równie uparcie, co samymi spojrzeniami i głosem.
- Nie musi się pani martwić o przebieg sprawy, ręczę swoją reputacją. A musiała pani o mnie słyszeć, skoro zgłosiła się właśnie do mnie. Jestem prawdziwym cudotwórcą. - Uśmiechnął się w tym miejscu promiennie, niemal radioaktywnie i nie sposób było stwierdzić, czy to ostatnie słowo faktycznie odnosiło się do jego pracy czy może jego samego. Teoretycznie kontekst wypowiedzi powinien mówić sam za siebie, lecz nie ta tonacja. Zdecydowanie. - Zakładam, że pański mąż przekładał pracę ponad małżeństwo, lekceważył pani potrzeby i uczucia, zranił panią i, być może, zdradzał - bez śladu większego zainteresowania przejechał wzrokiem po kartce, która leżała na stosie dokumentów. - Zdrada byłaby kluczowa. Jest pani absolutnie pewna, że nie miał romansu ze swoją sekretarką? - spytał jeszcze, sugerując jej odpowiedź automatycznie. Sfabrykowanie dowodów nie byłoby trudne - już pomijając to, że żaden pan Mortiz Moeller nigdy nie istniał. Wszystko to było jedną, wielką bajką. - A może udawał przed panią kogoś, kim tak naprawdę nie jest? Miewał kilka tożsamości, dzięki czemu prowadził interesy znacznie mniej legalne, co doprowadziło do upadku firmy?
Oczy aż mu rozbłysły. Kotek i myszka.
Tylko kto jest kotkiem?
Akurat w tym przypadku nie miało większego znaczenia jak dużo czasu poświęcili na przygotowanie się do tego starcia. Mogły być to tygodnie intensywnych przygotowań albo zderzenie na żywca, bez żadnego wcześniejszego uświadomienia sobie z kim będzie się miało do czynienia. Teraz liczył się każdy ruch, a przy nawet najmniejszej nieuwadze skazani byliby na porażkę. A przecież nie o to w tym wszystkim chodziło, żeby wracać do domu z kwitkiem i świadomością, że się poległo.
Nawet kiedy mężczyzna stał do niej plecami, ciężko było odwrocić od niego wzrok. Idealna sylwetka, postawa, każdy ruch jak najbardziej przemyślany i doskonały w swej prostocie. Już te kilka aspektów robiło ogromne wrażenie, a przecież były jeszcze kolejne, które prawdopodobnie bardziej wpływały na odbiór u drugiego człowieka. Wystarczyło chociażby się mu przysłuchać. Gdyby nie to, że Cameleon miała misję i musiała się do niej dostosować, łącznie ze swoją niewzruszoną miną, to zapewne sama dałaby się pokonać tak przyjemnym dla ucha i samych zmysłów tonem głosu, który wwiercał się w słabe umysły.
Chyba w drugim życiu.
W obecnym życiu jednak jej mimika pozostawała niewzruszona, ogarnięta przez spokój i zainteresowanie, które kryło się w oczach. A raczej próbowało znaleźć w nich swoją kryjówkę. Oczywiście - nieskutecznie, co było natomiast ruchem zamierzonym.
- Zawsze pan tak onieśmiela? - spytała lekko z subtelnym uśmiechem na ustach, podnosząc dość wyzywające spojrzenie na niego, łapiąc kontakt wzrokowy, który swoją drogą był dla niej uzależniający. Ale to chyba tylko dlatego, ponieważ agentka widziała w nim ciągłe niebezpieczeństwo, od którego nawet nie chciała uciec.
Miała wrażenie, że czas w tym pokoju jakby zwolnił. Wszystko ciągnęło się nieubłaganie i wydawało się, że trwało znacznie dłużej niż w rzeczywistości. Choćby zetknięcie się ich dłoni w trakcie przekazywania wody. Kontrast zimnego szkła oraz ciepłej skóry robił swoje. Wywołał na twarzy kobiety jeden z tych.. zadowolonych wyrazów, świadczących o tym, że kobieta praktycznie tylko na to czekała i właśnie tego pragnęła. Jednakże to wciąż była tylko maska, pod którą się ukrywała. Maska, która leżała na niej niczym drugie oblicze.
Interesujące zagranie, panie Sante.
Upiła następnie dwa dość małe łyki przyjemnie chłodzącej cieczy, odstawiając ją następnie na blat biurka. Na brzegu nie pozostawał nawet cień po jej bordowej szmince, niby nic wielkiego, a jednak dla Stone było to dość ważne. Kiedy było się profesjonalistą, każdy, najdrobniejszy szczegół robił różnicę. Zachowywała pełną czujność i nawet jeśli nie patrzyła Benjaminowi prosto w oczy, to miała na uwadze każdy jego ruch czy wypowiedziane słowo. Robiła to już raczej mimowolnie, bez względu na to czy sytuacja tego od niej wymagała, czy też nie.
- Mam taką nadzieję. Nie bez powodu właśnie pana wybrałam. - przyznała i, co najlepsze, nie łasząc się nawet o kłamstwo w tej sprawie. Oczywiście już kwestia samego powodu była inna, niż mogłoby się wydawać na samym początku. Dla niej cel tej wizyty jest oczywisty. I bynajmniej nie chodzi tu o wygranie sprawy rozwodowej z mężczyzną, który teoretycznie nie istnieje. Alistair może tak myśleć, ale zdziwi się ogromnie, gdy takowy osobnik pokaże mu się na żywe oczy. - To małżeństwo było wręcz tylko formalnością, która nas przy sobie dalej trzymała. Czułam się, jakbym żyła z zupełnie obcym człowiekiem, który bardzo często traktował mnie jak powietrze. - skrzywiła się odrobinę, jakby faktycznie mówienie na ten temat było dla niej ciężkie. - Mieliśmy wspólną sekretarkę. I tak jak przy mnie oboje nie dawali żadnych podejrzeń, tak coraz bardziej ich relacja wydawała mi się coraz bardziej dziwna. Nie dziwię się zresztą. Była młodsza, ładniejsza, no i przede wszystkim głupsza. Takiej by się nie dał oskubać z pieniędzy. - dodała, zaczesując niedbale kosmyk ciemnych włosów za ucho, choć ten sekundę później zwinnie dał radę się zza niego wysunąć. - Raczej miałam wrażenie, że mam do czynienia z człowiekiem, który myśli, że jest zbyt doskonały aby coś poszło mu źle. Uważał, że jego błędy nigdy nie wyjdą na światło dzienne. Nawet jeśli dopuszczał się jakichś nielegalnych interesów, to nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Doprowadzę jedynie do tego, aby w końcu poznał skutki takiego postępowania. - odpowiedziała, przymykając odrobinę powieki, będąc całkowicie spokojna. Dosłownie odgryzła się tym samym, serwując mu identyczny cios. Pytanie tylko czy będzie równie opanowany, ale także to dało się przewidzieć.
Myślisz, że tylko Ty coś o mnie wiesz?
Nawet kiedy mężczyzna stał do niej plecami, ciężko było odwrocić od niego wzrok. Idealna sylwetka, postawa, każdy ruch jak najbardziej przemyślany i doskonały w swej prostocie. Już te kilka aspektów robiło ogromne wrażenie, a przecież były jeszcze kolejne, które prawdopodobnie bardziej wpływały na odbiór u drugiego człowieka. Wystarczyło chociażby się mu przysłuchać. Gdyby nie to, że Cameleon miała misję i musiała się do niej dostosować, łącznie ze swoją niewzruszoną miną, to zapewne sama dałaby się pokonać tak przyjemnym dla ucha i samych zmysłów tonem głosu, który wwiercał się w słabe umysły.
Chyba w drugim życiu.
W obecnym życiu jednak jej mimika pozostawała niewzruszona, ogarnięta przez spokój i zainteresowanie, które kryło się w oczach. A raczej próbowało znaleźć w nich swoją kryjówkę. Oczywiście - nieskutecznie, co było natomiast ruchem zamierzonym.
- Zawsze pan tak onieśmiela? - spytała lekko z subtelnym uśmiechem na ustach, podnosząc dość wyzywające spojrzenie na niego, łapiąc kontakt wzrokowy, który swoją drogą był dla niej uzależniający. Ale to chyba tylko dlatego, ponieważ agentka widziała w nim ciągłe niebezpieczeństwo, od którego nawet nie chciała uciec.
Miała wrażenie, że czas w tym pokoju jakby zwolnił. Wszystko ciągnęło się nieubłaganie i wydawało się, że trwało znacznie dłużej niż w rzeczywistości. Choćby zetknięcie się ich dłoni w trakcie przekazywania wody. Kontrast zimnego szkła oraz ciepłej skóry robił swoje. Wywołał na twarzy kobiety jeden z tych.. zadowolonych wyrazów, świadczących o tym, że kobieta praktycznie tylko na to czekała i właśnie tego pragnęła. Jednakże to wciąż była tylko maska, pod którą się ukrywała. Maska, która leżała na niej niczym drugie oblicze.
Interesujące zagranie, panie Sante.
Upiła następnie dwa dość małe łyki przyjemnie chłodzącej cieczy, odstawiając ją następnie na blat biurka. Na brzegu nie pozostawał nawet cień po jej bordowej szmince, niby nic wielkiego, a jednak dla Stone było to dość ważne. Kiedy było się profesjonalistą, każdy, najdrobniejszy szczegół robił różnicę. Zachowywała pełną czujność i nawet jeśli nie patrzyła Benjaminowi prosto w oczy, to miała na uwadze każdy jego ruch czy wypowiedziane słowo. Robiła to już raczej mimowolnie, bez względu na to czy sytuacja tego od niej wymagała, czy też nie.
- Mam taką nadzieję. Nie bez powodu właśnie pana wybrałam. - przyznała i, co najlepsze, nie łasząc się nawet o kłamstwo w tej sprawie. Oczywiście już kwestia samego powodu była inna, niż mogłoby się wydawać na samym początku. Dla niej cel tej wizyty jest oczywisty. I bynajmniej nie chodzi tu o wygranie sprawy rozwodowej z mężczyzną, który teoretycznie nie istnieje. Alistair może tak myśleć, ale zdziwi się ogromnie, gdy takowy osobnik pokaże mu się na żywe oczy. - To małżeństwo było wręcz tylko formalnością, która nas przy sobie dalej trzymała. Czułam się, jakbym żyła z zupełnie obcym człowiekiem, który bardzo często traktował mnie jak powietrze. - skrzywiła się odrobinę, jakby faktycznie mówienie na ten temat było dla niej ciężkie. - Mieliśmy wspólną sekretarkę. I tak jak przy mnie oboje nie dawali żadnych podejrzeń, tak coraz bardziej ich relacja wydawała mi się coraz bardziej dziwna. Nie dziwię się zresztą. Była młodsza, ładniejsza, no i przede wszystkim głupsza. Takiej by się nie dał oskubać z pieniędzy. - dodała, zaczesując niedbale kosmyk ciemnych włosów za ucho, choć ten sekundę później zwinnie dał radę się zza niego wysunąć. - Raczej miałam wrażenie, że mam do czynienia z człowiekiem, który myśli, że jest zbyt doskonały aby coś poszło mu źle. Uważał, że jego błędy nigdy nie wyjdą na światło dzienne. Nawet jeśli dopuszczał się jakichś nielegalnych interesów, to nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Doprowadzę jedynie do tego, aby w końcu poznał skutki takiego postępowania. - odpowiedziała, przymykając odrobinę powieki, będąc całkowicie spokojna. Dosłownie odgryzła się tym samym, serwując mu identyczny cios. Pytanie tylko czy będzie równie opanowany, ale także to dało się przewidzieć.
Myślisz, że tylko Ty coś o mnie wiesz?
Żadne z nich nie chciało przegrać - to był zresztą bardzo naturalny odruch, cholernie wręcz ludzki. Ostatecznie nikt nie przepadał za godzeniem się z wygraną przeciwnika, nawet jeśli walka była wyrównana i należało oddać rywalowi należny mu szacunek za tak wspaniale prowadzoną rozgrywkę. Ha, nigdy. Konkurenta należało zniszczyć, choćby to miało mieć miejsce już poza głównym polem walki, w czasie teoretycznego pokoju i przerwy między bataliami. Nie sposób, a efekt.
Prawda, panie Sante?
To co działo się w tym gabinecie, było dopiero zwiastunem przyszłych wydarzeń. Fabuła nie zdążyła się jeszcze na dobre zacząć. Sami scenarzyści nie byli do końca pewni, jakież to smaczki ukryły się w skrypcie, cóż takiego miało się przytrafić głównym bohaterom, w jaki sposób wstęgi ich zakłamanych i przesyconych obłudą losów się rozwiną, jak często będą się ze sobą splatać i w jaki właściwie sposób? Ach, cudowna przyszłość.
Ach, jakże łatwo było mu otumanić swoją elegancką prostotą słabsze kobiety, te bardziej podatne. Wystarczył uśmiech, jedno przeciągłe spojrzenie, dwa zdania wypowiedziane tym pysznym dla ucha i serca tonem - tymi drobnostkami był w stanie zjednać sobie serce niejednej kobiety. Lecz nie w przypadku panny Stone. Spoglądała na niego tymi jasnymi oczami nadal tak niewzruszona i dumna, jakby jej słodka twarz została wykuta z czystego marmuru.
Była wspaniała w tej obłudnie żelaznej masce. Choć nadal kusiła, by posunąć się w tej zabawie na tyle daleko, aby obedrzeć ją z tego całego kłamstwa, sprowokować, zobaczyć prawdziwe emocje ukryte pod opanowaniem. To uczucie było tak nęcące, jak niewyobrażalna chęć, by podrapać swędzące miejsce. Czy był w ogóle w stanie się temu oprzeć?
- Bardzo się staram - odpowiedział tym razem, dla odmiany, zgodnie z prawdą. Ton tym razem był już pogodny, obdarty z tak wspaniale kreowanego fałszu. Również nie spuszczał wzroku z jej oczu, miał przez to wrażenie, że to spojrzenie prześwietla go na wylot. Jakby starała się wejść mu do głowy. Walka nieustanna między pochmurnym, porannym niebem i ziemią. - Lecz, pani Kathrino - drobna nuta ironii zabawiła w jego głosie, gdy wypowiadał to imię - coraz trudniej jest odróżnić ckliwy fałsz od prawdziwych komplementów. Ale. Jedynie te drugie potrafią onieśmielić.
I na tym skończyłaby się szczerość, którą ją uraczył. Ileż można? Dla tak wykwintnego kłamcy to było całkiem spore osiągnięcie.
Czas zwolnił, krew w żyłach minimalnie przyśpieszyła - obserwował reakcję na ten krótki, absolutnie nieprzypadkowy dotyk. Gdyby był to zwykły ślepy traf, nie przyglądałby jej się z taką mocą, nie próbowałby zarejestrować każdego drgnięcia na jej twarz. Nie dostrzegł upragnionego zaskoczenia, słodkiego wzdrygnięcia się pod wpływem pojedynczego stykającej się, naelektryzowanej emocjami skóry. Dostrzegł coś zgoła innego i, mimo że delikatny, subtelny uśmiech nie zniknął z jego twarzy, o tyle pogłębiła się drobna bruzda między jego brwiami, w oczach może na sekundę rozbłysł chłodny płomień - by zaraz oba te znaki jego rozczarowania mogły zniknąć, jak gdyby nigdy ich tak naprawdę nie było.
Wyprostował się na swoim fotelu na krótki moment, by zaraz oprzeć się trochę niedbale o biurko jednym łokciem i miękko podeprzeć podbródek o wierzch swojej dłoni. Obserwowali siebie niczym przyczajone i gotowe do skoku drapieżniki. Próbowali rozgryźć siebie nawzajem, lecz w sposób tak niewykrywalny i cichy, by przypadkiem nie zdradzić samych siebie w tej walce pozorów.
- Schlebia mi to - stwierdził tylko krótko. Oczywiście, że był dobrym prawnikiem. Aczkolwiek doskonale wiedział, że nie to zwabiło pannę Stone do jego kancelarii. Nie sprowadziły jej tutaj jego umiejętności, sprowadził ją tutaj on sam - tylko czemu? Co takiego dostrzegła w jego posunięciach? Czy może była zwyczajnie ciekawa, czemu on sam się nią interesuje? Frapująca kwestia. Wsłuchiwał się w jej głos, by po chwili poznać powód. Przez chwilę śledził jej dłoń, która tak nonszalanckim gestem odgarnęła za ucho jeden ze zbłąkanych kosmyków ciemnych włosów, by zaraz jednak uparcie powrócić spojrzeniem do jej oczu. Wyznawał zasadę, że to oczy są zwierciadłem duszy - lecz nie był pewien, czy i w tym wypadku byłoby to trafne określenie. Zmieniała maski i kontrolowała swoje emocje równie wprawnie, co i on sam.
Pogrywała z nim dokładnie tak, jak on zabawiał się z nią.
Wykorzystuje przeciw tobie twoją własną broń.
Jestem kontent. To tylko znaczy, że jest warta mojego czasu.
Zachował pełen spokój i opanowanie, uśmiechnął się z miękkim rozbawieniem, jak gdyby ta historia ubawiła go niesamowicie. Pochylił się nieco do przodu, unosząc głowę nieco wyżej i splatając palce na biurku. Ludzie często popadali w złudne wrażenie, że odsłonięte i puste dłonie są oznaką szczerych intencji. Ha, oczywiście.
- Oskubanie z pieniędzy nie brzmi zbyt dobrze w pani ustach. Nazwijmy to... odebraniem przysługującej pani należności - sprostował gładko. Czyli teraz pod przykrywką rozwodu będą się wzajemnie atakować? Ciekawe, jak długo. Któreś z nich w końcu straci niezachwianą cierpliwość, któremuś z nich powinie się wreszcie noga. - Będziemy jej potrzebować. Czy raczej, jej wyznania, że faktycznie sypiała z pani mężem, kobiety jest bardzo łatwo sprowokować do powiedzenia prawdy, o ile tylko zna się właściwe słowa. I sposoby. - Umilkł dosłownie na chwilę, by zwilżyć językiem dolną wargę. Najchętniej napiłby się dobrego whisky, lecz wychodził z założenia, że w chwili obecnej nie wypadało. Chyba że zaczęliby grać w otwarte karty, wówczas sytuacja prezentowałaby się całkowicie odmiennie. - Nie ma ludzi doskonałych, pani Kathrino. Każdy popełnia błędy, lecz sztuką jest je zamaskować, pani mężowi się to nie udało. Lecz... sądzę, że zdemaskowanie go wcale nie będzie tak łatwe, jak może się pani wydawać.
Nie ma ludzi doskonałych? A Ty?
Ja jestem odstępstwem od tej reguły.
Prawda, panie Sante?
To co działo się w tym gabinecie, było dopiero zwiastunem przyszłych wydarzeń. Fabuła nie zdążyła się jeszcze na dobre zacząć. Sami scenarzyści nie byli do końca pewni, jakież to smaczki ukryły się w skrypcie, cóż takiego miało się przytrafić głównym bohaterom, w jaki sposób wstęgi ich zakłamanych i przesyconych obłudą losów się rozwiną, jak często będą się ze sobą splatać i w jaki właściwie sposób? Ach, cudowna przyszłość.
Ach, jakże łatwo było mu otumanić swoją elegancką prostotą słabsze kobiety, te bardziej podatne. Wystarczył uśmiech, jedno przeciągłe spojrzenie, dwa zdania wypowiedziane tym pysznym dla ucha i serca tonem - tymi drobnostkami był w stanie zjednać sobie serce niejednej kobiety. Lecz nie w przypadku panny Stone. Spoglądała na niego tymi jasnymi oczami nadal tak niewzruszona i dumna, jakby jej słodka twarz została wykuta z czystego marmuru.
Była wspaniała w tej obłudnie żelaznej masce. Choć nadal kusiła, by posunąć się w tej zabawie na tyle daleko, aby obedrzeć ją z tego całego kłamstwa, sprowokować, zobaczyć prawdziwe emocje ukryte pod opanowaniem. To uczucie było tak nęcące, jak niewyobrażalna chęć, by podrapać swędzące miejsce. Czy był w ogóle w stanie się temu oprzeć?
- Bardzo się staram - odpowiedział tym razem, dla odmiany, zgodnie z prawdą. Ton tym razem był już pogodny, obdarty z tak wspaniale kreowanego fałszu. Również nie spuszczał wzroku z jej oczu, miał przez to wrażenie, że to spojrzenie prześwietla go na wylot. Jakby starała się wejść mu do głowy. Walka nieustanna między pochmurnym, porannym niebem i ziemią. - Lecz, pani Kathrino - drobna nuta ironii zabawiła w jego głosie, gdy wypowiadał to imię - coraz trudniej jest odróżnić ckliwy fałsz od prawdziwych komplementów. Ale. Jedynie te drugie potrafią onieśmielić.
I na tym skończyłaby się szczerość, którą ją uraczył. Ileż można? Dla tak wykwintnego kłamcy to było całkiem spore osiągnięcie.
Czas zwolnił, krew w żyłach minimalnie przyśpieszyła - obserwował reakcję na ten krótki, absolutnie nieprzypadkowy dotyk. Gdyby był to zwykły ślepy traf, nie przyglądałby jej się z taką mocą, nie próbowałby zarejestrować każdego drgnięcia na jej twarz. Nie dostrzegł upragnionego zaskoczenia, słodkiego wzdrygnięcia się pod wpływem pojedynczego stykającej się, naelektryzowanej emocjami skóry. Dostrzegł coś zgoła innego i, mimo że delikatny, subtelny uśmiech nie zniknął z jego twarzy, o tyle pogłębiła się drobna bruzda między jego brwiami, w oczach może na sekundę rozbłysł chłodny płomień - by zaraz oba te znaki jego rozczarowania mogły zniknąć, jak gdyby nigdy ich tak naprawdę nie było.
Wyprostował się na swoim fotelu na krótki moment, by zaraz oprzeć się trochę niedbale o biurko jednym łokciem i miękko podeprzeć podbródek o wierzch swojej dłoni. Obserwowali siebie niczym przyczajone i gotowe do skoku drapieżniki. Próbowali rozgryźć siebie nawzajem, lecz w sposób tak niewykrywalny i cichy, by przypadkiem nie zdradzić samych siebie w tej walce pozorów.
- Schlebia mi to - stwierdził tylko krótko. Oczywiście, że był dobrym prawnikiem. Aczkolwiek doskonale wiedział, że nie to zwabiło pannę Stone do jego kancelarii. Nie sprowadziły jej tutaj jego umiejętności, sprowadził ją tutaj on sam - tylko czemu? Co takiego dostrzegła w jego posunięciach? Czy może była zwyczajnie ciekawa, czemu on sam się nią interesuje? Frapująca kwestia. Wsłuchiwał się w jej głos, by po chwili poznać powód. Przez chwilę śledził jej dłoń, która tak nonszalanckim gestem odgarnęła za ucho jeden ze zbłąkanych kosmyków ciemnych włosów, by zaraz jednak uparcie powrócić spojrzeniem do jej oczu. Wyznawał zasadę, że to oczy są zwierciadłem duszy - lecz nie był pewien, czy i w tym wypadku byłoby to trafne określenie. Zmieniała maski i kontrolowała swoje emocje równie wprawnie, co i on sam.
Pogrywała z nim dokładnie tak, jak on zabawiał się z nią.
Wykorzystuje przeciw tobie twoją własną broń.
Jestem kontent. To tylko znaczy, że jest warta mojego czasu.
Zachował pełen spokój i opanowanie, uśmiechnął się z miękkim rozbawieniem, jak gdyby ta historia ubawiła go niesamowicie. Pochylił się nieco do przodu, unosząc głowę nieco wyżej i splatając palce na biurku. Ludzie często popadali w złudne wrażenie, że odsłonięte i puste dłonie są oznaką szczerych intencji. Ha, oczywiście.
- Oskubanie z pieniędzy nie brzmi zbyt dobrze w pani ustach. Nazwijmy to... odebraniem przysługującej pani należności - sprostował gładko. Czyli teraz pod przykrywką rozwodu będą się wzajemnie atakować? Ciekawe, jak długo. Któreś z nich w końcu straci niezachwianą cierpliwość, któremuś z nich powinie się wreszcie noga. - Będziemy jej potrzebować. Czy raczej, jej wyznania, że faktycznie sypiała z pani mężem, kobiety jest bardzo łatwo sprowokować do powiedzenia prawdy, o ile tylko zna się właściwe słowa. I sposoby. - Umilkł dosłownie na chwilę, by zwilżyć językiem dolną wargę. Najchętniej napiłby się dobrego whisky, lecz wychodził z założenia, że w chwili obecnej nie wypadało. Chyba że zaczęliby grać w otwarte karty, wówczas sytuacja prezentowałaby się całkowicie odmiennie. - Nie ma ludzi doskonałych, pani Kathrino. Każdy popełnia błędy, lecz sztuką jest je zamaskować, pani mężowi się to nie udało. Lecz... sądzę, że zdemaskowanie go wcale nie będzie tak łatwe, jak może się pani wydawać.
Nie ma ludzi doskonałych? A Ty?
Ja jestem odstępstwem od tej reguły.
Zachowywali się ciągle tak, jakby byli pod czyjąś obserwacją. Nie mówili wprost, a używali szyfru, którym była neutralna rozmowa o rozwodzie. Nic podejrzanego i teoretycznie sto procent skuteczności. Bo przecież żadne z nich nie chciało dać plamy, prawda? Pomyłka byłaby najgorsza, zwłaszcza, że obu zależało na idealnym rozegraniu tej partii. Ale czy to miało jakiś sens? Dlaczego nie atakowali się bezpośrednio, skoro wiedzieli o przykrywce? Może po prostu wciąż próbowali zgrywać głupich i nieświadomych? Takiego zachowania jednak nie można było ciągnąć w nieskończoność, więc w końcu będą musieli przestać udawać.
A raczej przejść na jego kolejny poziom.
“Bardzo się staram.”
Starasz?
Cień zamyślenia pojawił się w głowie agentki. Całe to granie przychodziło jej tak łatwo, że zdążyła stracić już rachubę czy faktycznie wkłada w to jakikolwiek wysiłek. Wszystko wychodziło tak swobodnie i naturalnie, że samo zakwestionowanie jakiejś czynności czy elementu zachowania było trudne do zrealizowania. Inaczej mówiąc, kłamstwo po prostu do niej przyrosło. I chyba nawet w tych czterech ścianach znajdowała się osoba, która mogła spokojnie podzielić to uczucie.
Czy ktoś się kiedyś spodziewał pojedynku kłamców?
Chłonęła jego słowa, jak gąbka krople wody, jednak te w żaden sposób jej nie ruszały, a wewnątrz nawet nie robiły na niej najmniejszego wrażenia. Nie obchodziły ją komplementy i ich zgodność z prawdą. Mężczyźni potrafili tak długo nawijać makaron na uszy płci pięknej, aż ta w końcu ulegała. Niestety Stone należała do osób, które same decydowały się na coś przystać, a nie pod wpływem onieśmielenia. Stąd też podsumowała słowa prawnika jedynie ciepłym uśmiechem, który był tylko pocieszającym akcentem całej twarzy, wyrażającej nic innego jak “Daruj sobie”.
Daruj sobie, zanim się całkiem ośmieszysz.
Nieważne jak mocno mężczyźni próbowali grać, wciąż byli dość prostymi istotami, które można było łatwo rozgryźć. Niektórzy mieli tylko większe zabezpieczenia wokół siebie, ale to też nie było przeszkodą nie do ominięcia. Przynajmniej dla takiej Kathriny, która uważała siebie na zdolną manipulantkę. Rozmyślała w chwili obecnej nad wieloma kwestiami i posunięciami, jednocześnie nie tracąc skupienia. To byłoby bardzo głupie, gdyby dała się rozproszyć w tak łatwy sposób. Analizowała w jaki sposób mogłaby go złamać, sprowokować do pomyłki albo wprowadzić w ślepy zaułek, z którego już nie będzie ucieczki. Nie oczekiwała jednak, że odniesie sukces w tej grze od razu. Konkurencja była zbyt dobra, aby przyszło to tak szybko. Miała wystarczająco dużo cierpliwości by pobawić się w to jeszcze przez najbliższy czas. Może nawet udałoby się wprowadzić prawnika w błąd myślowy i oczyścić się z jakichkolwiek zarzutów. Ah, przyszłość.
Wyprostowała nieznacznie swoje plecy, gdy dostrzegła równie niewielką zmianę w postawie Benjamina. Musiała chwilę przemyśleć jego słowa, dochodząc do bardzo ciekawych stwierdzeń. Mimowolnie na jej twarzy pojawił się uśmiech, przepełniony spokojem i pewnością swoich racji. Jakby nawet nie brała pod uwagę przegranej.
Bo nie brała.
- Doprawdy? A czy pan potrafiłby to zrobić? Jeśli tak, to mógłby pan nauczyć mnie paru takich sztuczek. Sama mam małą wiedzę na ten temat, a może się zdarzyć, że to naprawdę trudna sztuka. - A może tylko Ci się wydaje, panie Sante, że potrafisz złamać kobietę? W końcu nie wszystkie są takie same i nie wszystkie ulegają pańskim urokom. Co, jeżeli tym razem czarujący uśmiech nie zadziała i będziesz musiał pogodzić się z porażką? Bardzo bolesną porażką zresztą.
Nie atakowała go na razie zbyt mocno wprost, woląc się pobawić w zupełnie inny sposób. Otwarty ogień nie zawsze był idealnym pomysłem na rozwiązanie całej sytuacji, stąd też wolała poczekać i rozegrać to w bardziej dyplomatyczny sposób.
- Nie ma, fakt. Ale to nie znaczy, że człowiek nie może się taki nie czuć. Uporczywie wmawia sobie swój rzekomy brak skazy i nie przyjmuje w ogóle do świadomości, że może mieć jakieś wady. Czuje się bogiem. Jest tym tak zaślepiony, że nawet nie zauważa, kiedy jego najbrudniejsze poczynania wyszły na jaw. - urwała na moment swoją wypowiedź, aby móc znów upić kilka drobnych łyków zimnej wody. Dopiero po odstawieniu szklanki na miejsce postanowiła kontynuować. - Ja już go zdemaskowałam, panie Sante, tyle, że on nie ma o tym jeszcze pojęcia. I to było o wiele prostsze niż się panu wydaje. Wystarczyło poszukać w odpowiednich miejscach. - dokończyła, ściągając ku sobie brwi minimalnie, jakby jakiś duch walki gdzieś się w niej zagotował i obudził, pragnąc jedynie dopięcia swego.
A raczej przejść na jego kolejny poziom.
“Bardzo się staram.”
Starasz?
Cień zamyślenia pojawił się w głowie agentki. Całe to granie przychodziło jej tak łatwo, że zdążyła stracić już rachubę czy faktycznie wkłada w to jakikolwiek wysiłek. Wszystko wychodziło tak swobodnie i naturalnie, że samo zakwestionowanie jakiejś czynności czy elementu zachowania było trudne do zrealizowania. Inaczej mówiąc, kłamstwo po prostu do niej przyrosło. I chyba nawet w tych czterech ścianach znajdowała się osoba, która mogła spokojnie podzielić to uczucie.
Czy ktoś się kiedyś spodziewał pojedynku kłamców?
Chłonęła jego słowa, jak gąbka krople wody, jednak te w żaden sposób jej nie ruszały, a wewnątrz nawet nie robiły na niej najmniejszego wrażenia. Nie obchodziły ją komplementy i ich zgodność z prawdą. Mężczyźni potrafili tak długo nawijać makaron na uszy płci pięknej, aż ta w końcu ulegała. Niestety Stone należała do osób, które same decydowały się na coś przystać, a nie pod wpływem onieśmielenia. Stąd też podsumowała słowa prawnika jedynie ciepłym uśmiechem, który był tylko pocieszającym akcentem całej twarzy, wyrażającej nic innego jak “Daruj sobie”.
Daruj sobie, zanim się całkiem ośmieszysz.
Nieważne jak mocno mężczyźni próbowali grać, wciąż byli dość prostymi istotami, które można było łatwo rozgryźć. Niektórzy mieli tylko większe zabezpieczenia wokół siebie, ale to też nie było przeszkodą nie do ominięcia. Przynajmniej dla takiej Kathriny, która uważała siebie na zdolną manipulantkę. Rozmyślała w chwili obecnej nad wieloma kwestiami i posunięciami, jednocześnie nie tracąc skupienia. To byłoby bardzo głupie, gdyby dała się rozproszyć w tak łatwy sposób. Analizowała w jaki sposób mogłaby go złamać, sprowokować do pomyłki albo wprowadzić w ślepy zaułek, z którego już nie będzie ucieczki. Nie oczekiwała jednak, że odniesie sukces w tej grze od razu. Konkurencja była zbyt dobra, aby przyszło to tak szybko. Miała wystarczająco dużo cierpliwości by pobawić się w to jeszcze przez najbliższy czas. Może nawet udałoby się wprowadzić prawnika w błąd myślowy i oczyścić się z jakichkolwiek zarzutów. Ah, przyszłość.
Wyprostowała nieznacznie swoje plecy, gdy dostrzegła równie niewielką zmianę w postawie Benjamina. Musiała chwilę przemyśleć jego słowa, dochodząc do bardzo ciekawych stwierdzeń. Mimowolnie na jej twarzy pojawił się uśmiech, przepełniony spokojem i pewnością swoich racji. Jakby nawet nie brała pod uwagę przegranej.
Bo nie brała.
- Doprawdy? A czy pan potrafiłby to zrobić? Jeśli tak, to mógłby pan nauczyć mnie paru takich sztuczek. Sama mam małą wiedzę na ten temat, a może się zdarzyć, że to naprawdę trudna sztuka. - A może tylko Ci się wydaje, panie Sante, że potrafisz złamać kobietę? W końcu nie wszystkie są takie same i nie wszystkie ulegają pańskim urokom. Co, jeżeli tym razem czarujący uśmiech nie zadziała i będziesz musiał pogodzić się z porażką? Bardzo bolesną porażką zresztą.
Nie atakowała go na razie zbyt mocno wprost, woląc się pobawić w zupełnie inny sposób. Otwarty ogień nie zawsze był idealnym pomysłem na rozwiązanie całej sytuacji, stąd też wolała poczekać i rozegrać to w bardziej dyplomatyczny sposób.
- Nie ma, fakt. Ale to nie znaczy, że człowiek nie może się taki nie czuć. Uporczywie wmawia sobie swój rzekomy brak skazy i nie przyjmuje w ogóle do świadomości, że może mieć jakieś wady. Czuje się bogiem. Jest tym tak zaślepiony, że nawet nie zauważa, kiedy jego najbrudniejsze poczynania wyszły na jaw. - urwała na moment swoją wypowiedź, aby móc znów upić kilka drobnych łyków zimnej wody. Dopiero po odstawieniu szklanki na miejsce postanowiła kontynuować. - Ja już go zdemaskowałam, panie Sante, tyle, że on nie ma o tym jeszcze pojęcia. I to było o wiele prostsze niż się panu wydaje. Wystarczyło poszukać w odpowiednich miejscach. - dokończyła, ściągając ku sobie brwi minimalnie, jakby jakiś duch walki gdzieś się w niej zagotował i obudził, pragnąc jedynie dopięcia swego.
Kluczyli wokół siebie, zataczali miarowe kręgi - teoretycznie w każdej chwili gotowi, by rzucić się i rozszarpać gardło przeciwnika, zakończyć brutalnie tę grę. Tylko - po co? Rozgrywka nie mogła skończyć się zbyt szybko, oboje zapewne chcieli wyciągnąć z tych upojnych chwil jak najwięcej. Przecież tak rzadko człowiek mógł trafić na kogoś równego sobie, kogoś, kto potrafił dotrzymać mu kroku, tym samym nakręcając tę obłudną karuzelę, nie pozwalał jej zatrzymać się nawet na krótką chwilę.
W tym jednym pokoju wywołała już tornado.
Mężczyźni bywali prości - to był fakt - wielu z nich było bardzo łatwo przejrzeć, zrozumieć, a tym samym i nimi manipulować. Ale w przypadku Alistaira to nie było aż tak proste, swoją grę podniósł do rangi sztuki. Był wytrawnym graczem, mistrzem w tej sztuce. On z kolei był przekonany, że kobiety to nieskomplikowane istoty, mimo całej swej nadobności, zmienności i gwałtowności. Potrafił szarpać za struny w ich wnętrzu w taki sposób, by wygrywały dokładnie te melodie, które sobie zamarzył. Niemniej mimo całej swojej zuchwałości nie potrafiłby powiedzieć, że będzie w stanie jednoznacznie pokonać pannę Stone. Tutaj nie było miejsca na szach-mat, tutaj należało po prostu poprowadzić rozgrywkę w taki sposób, by nie przegrać, nie poddać się, nie pozwolić na zniewolenie samego siebie.
Ani myślał poddać tę rundę. Ani myślał, by przegrać tę bitwę.
Wojnę.
Z drugiej jednak strony nie sądził, by tutaj miał prawo istnieć zwycięzca - co najwyżej ktoś, kto więcej zyskał, niż stracił.
- Oczywiście - słodki, subtelny uśmiech. Wet za wet. - Mógłbym panią bardzo wiele nauczyć - dodał jeszcze tonem, który był obietnicą. Przysięgą. Pokażę Ci, kochanie, jak to się robi. Czy istniała kobieta, która była w stanie mu się oprzeć? Z całą pewnością. - Myślę, że nie docenia pani samej siebie, jestem przekonany, że potrafi pani niejedną jednostkę owinąć wokół palca. - Również się wyprostował.
Słońce, rozgryzłem Cię. Wiem, że grasz, wiem, że potrafisz i nie uda Ci się mnie nabrać.
Batalia kłamców. Gra niedomówień. Tajemny język, który była w stanie zrozumieć jedynie ich dwójka. Ta intymność w tej zabawie była niebywale pociągająca, sprawiała, że naprawdę nabierał ochoty, by zagłębić się w niej bez końca. A to nie było spotykane, ostatecznie - mimo wszystko - nie lubował się w tak niebezpiecznych rozgrywkach, wolał wszystko załatwiać subtelnie, zza kulis, zza sceny, gdzie nikt nie miał prawa go dojrzeć.
Aż pojawiła się ONA, zajrzała za kurtynę i teraz próbowała ją zderzyć, by ukazać go całemu światu.
Nigdy, słońce.
- Czasami ludzie tracą ostrożność, gdy są idealni - powiedział powoli, jakby z zamyśleniem potarł swój podbródek, cały czas patrząc na nią błyszczącymi oczami. Piała do niego? Oczywiście, że tak. - To ich gubi, nie inaczej będzie w przypadku pani męża. Zapewne nie jest już ostrożny, zatracił się w swoim wymyślonym obrazie idealnego siebie. Nie zauważa, że coś wycieka z jego życiorysu - ponownie się uśmiechnął. Naprawdę nie wiedziała, z kim zadarła, z kim chciała tańczyć. Mogła odkryć kilka malutkich brudów, może drobne korupcje, niewielkie przekręty finansowe. Coś, czego faktycznie nie pilnował, bo nie miało większego znaczenia, coś z czego tak by się wyłgał bez najmniejszego problemu. Chyba że trafiła jakimś cudem na trop czegoś większego... mogłaby? - Powinna pani najpierw sprawdzić, czy trop nie jest fałszywy czy przestarzały, nie można rzucać niczym niepokrytych oskarżeń.
Nie pozwolił, by to wyprowadziło go z równowagi. Natomiast zaczął mieć się na baczności minimalnie bardziej, słodka panna Stone nie zamierzała pozwolić mu złapać oddechu. Musiał też mieć czas, by samemu wszystko przeanalizować, posprawdzać wszystko, dopytać, zajrzeć w odpowiednie miejsca. Zatrzeć ślady i wszystkie tropy, które mogły prowadzić do niego.
W tym jednym pokoju wywołała już tornado.
Mężczyźni bywali prości - to był fakt - wielu z nich było bardzo łatwo przejrzeć, zrozumieć, a tym samym i nimi manipulować. Ale w przypadku Alistaira to nie było aż tak proste, swoją grę podniósł do rangi sztuki. Był wytrawnym graczem, mistrzem w tej sztuce. On z kolei był przekonany, że kobiety to nieskomplikowane istoty, mimo całej swej nadobności, zmienności i gwałtowności. Potrafił szarpać za struny w ich wnętrzu w taki sposób, by wygrywały dokładnie te melodie, które sobie zamarzył. Niemniej mimo całej swojej zuchwałości nie potrafiłby powiedzieć, że będzie w stanie jednoznacznie pokonać pannę Stone. Tutaj nie było miejsca na szach-mat, tutaj należało po prostu poprowadzić rozgrywkę w taki sposób, by nie przegrać, nie poddać się, nie pozwolić na zniewolenie samego siebie.
Ani myślał poddać tę rundę. Ani myślał, by przegrać tę bitwę.
Wojnę.
Z drugiej jednak strony nie sądził, by tutaj miał prawo istnieć zwycięzca - co najwyżej ktoś, kto więcej zyskał, niż stracił.
- Oczywiście - słodki, subtelny uśmiech. Wet za wet. - Mógłbym panią bardzo wiele nauczyć - dodał jeszcze tonem, który był obietnicą. Przysięgą. Pokażę Ci, kochanie, jak to się robi. Czy istniała kobieta, która była w stanie mu się oprzeć? Z całą pewnością. - Myślę, że nie docenia pani samej siebie, jestem przekonany, że potrafi pani niejedną jednostkę owinąć wokół palca. - Również się wyprostował.
Słońce, rozgryzłem Cię. Wiem, że grasz, wiem, że potrafisz i nie uda Ci się mnie nabrać.
Batalia kłamców. Gra niedomówień. Tajemny język, który była w stanie zrozumieć jedynie ich dwójka. Ta intymność w tej zabawie była niebywale pociągająca, sprawiała, że naprawdę nabierał ochoty, by zagłębić się w niej bez końca. A to nie było spotykane, ostatecznie - mimo wszystko - nie lubował się w tak niebezpiecznych rozgrywkach, wolał wszystko załatwiać subtelnie, zza kulis, zza sceny, gdzie nikt nie miał prawa go dojrzeć.
Aż pojawiła się ONA, zajrzała za kurtynę i teraz próbowała ją zderzyć, by ukazać go całemu światu.
Nigdy, słońce.
- Czasami ludzie tracą ostrożność, gdy są idealni - powiedział powoli, jakby z zamyśleniem potarł swój podbródek, cały czas patrząc na nią błyszczącymi oczami. Piała do niego? Oczywiście, że tak. - To ich gubi, nie inaczej będzie w przypadku pani męża. Zapewne nie jest już ostrożny, zatracił się w swoim wymyślonym obrazie idealnego siebie. Nie zauważa, że coś wycieka z jego życiorysu - ponownie się uśmiechnął. Naprawdę nie wiedziała, z kim zadarła, z kim chciała tańczyć. Mogła odkryć kilka malutkich brudów, może drobne korupcje, niewielkie przekręty finansowe. Coś, czego faktycznie nie pilnował, bo nie miało większego znaczenia, coś z czego tak by się wyłgał bez najmniejszego problemu. Chyba że trafiła jakimś cudem na trop czegoś większego... mogłaby? - Powinna pani najpierw sprawdzić, czy trop nie jest fałszywy czy przestarzały, nie można rzucać niczym niepokrytych oskarżeń.
Nie pozwolił, by to wyprowadziło go z równowagi. Natomiast zaczął mieć się na baczności minimalnie bardziej, słodka panna Stone nie zamierzała pozwolić mu złapać oddechu. Musiał też mieć czas, by samemu wszystko przeanalizować, posprawdzać wszystko, dopytać, zajrzeć w odpowiednie miejsca. Zatrzeć ślady i wszystkie tropy, które mogły prowadzić do niego.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach