▲▼
Strona 2 z 2 • 1, 2
First topic message reminder :
PRACOWNICY
Zgłoś się do pracy!
Norton Lockwood (NPC)
Właściciel Restauracji
Jaylyn Leanora (NPC)
Szef Kuchni
Riley 'Woolfe' Thatcher-Winchester
Kelner
Ryan Jay Grimshaw
Kelner
Jasper Marge (NPC)
Kelner
Twarde spojrzenie nawet na moment nie przesuwało się w jakikolwiek inny punkt. Zupełnie jakby moment, w którym spuści wzrok z Ryana miał sprawić, że ten odpuści sobie jakiekolwiek rozmyślanie. A właśnie tego w tym momencie od niego chciał. By przemyślał to wszystko i udzielił mu jasnej odpowiedzi. Nawet jeśli z pomocą swojego żelaznego spojrzenia - które w rzeczywistości nie działało na niego nawet w połowie tak, jakby tego chciał (a właściwie nie działało wcale, choć wmawiał sobie zupełnie co innego) - miał uwięzić go w niewidzialnej klatce, nie pozwalającej na ruch w ani jedną stronę.
"Mówisz?"
Nie odpowiedział. Wyraził się wystarczająco jasno, by nie musiał dodawać już niczego więcej. Druga wypowiedź Jaya chyba nie do końca przypadła mu do gustu, co dało się dostrzec w nieznacznie ściągniętych brwiach. Grimshaw był osobą, która zdawała się nigdy nie żartować w żaden sposób, by rozbawić towarzystwo. Lecz w tym momencie właśnie tak to dla niego zabrzmiało.
Jak próba rozładowania atmosfery, w której napięcie i tak rosło z każdą sekundą na tyle, by już dawno zapomniał o takich rzeczach jak równomierny oddech czy uspokojenie rytmu serca. Jego kciuk pozostawiał po sobie uczucie ciepła, które dostrzegalnie kłóciło się z zimnym, jesiennym powietrzem. Wargi Winchestera nie były aż tak szorstkie jak mogło by się wydawać, choć jednocześnie daleko im było do dziewczęcej miękkości i delikatności.
"I rozumiem, że ty chcesz, żebym robił to każdej nocy?"
Zamknął oczy.
Był to jedyny sposób, by ukryć nagły przypływ strachu który nim zawładnął. Nie wiedział czy da sobie z tym w pełni radę. Pomijając fakt, że pomimo wielu lat spędzonych w towarzystwie Jaya i uczuć, które musiał ukrywać, cały czas zachowywali się jak przyjaciele. Podobnej granicy nie dało się zatrzeć w przeciągu jednego dnia. A już na pewno nie kilku minut.
Właśnie takim gnojem jesteś, Woolfe. Zapędziłeś go w kozi róg, wymagałeś odpowiedzi, a nie jesteś nawet pewien czy będziesz w stanie jakkolwiek na niego zareagować.
Lecz chciał.
Jeśli choć w najmniejszym stopniu będzie w stanie pokonać swoje defekty, stawić im czoła i sprawić, że jego ciało pójdzie w parze z jego sercem...
Otworzył powoli powieki, ponownie krzyżując z nim spojrzenie, choć Grimshaw nie dał mu na to wszystko zbyt wiele czasu.
Nieznacznie rozchylone usta nie wypowiedziały żadnego słowa, gdy uwięzły mu one w gardle. Zamknął je więc i kiwnął głową potwierdzająco tuż przed tym, gdy jego usta zostały nakryte przez te należące do srebrnookiego. Z początku kompletnie nie zareagował, gdy jego mózg dosłownie się wyłączył. Co jeśli i tym razem to wszystko mu się śniło? Bo tak właśnie się czuł. Jakby nie stał w zaułku, nie dotykał Ryana, lecz dryfował gdzieś we śnie. Jak długo mógł jednak uciekać od rzeczywistości, bojąc się że okaże się ona nieprawdą?
Jego usta poruszyły się nieznacznie, w końcu reagując, gdy sam uniósł dłonie w górę. Nie był w stanie całkowicie powstrzymać ich drżenia, mimo że przecież znajdował się w podobnych sytuacjach już setki razy. Wsunął jedną z nich pod jego kurtkę, zaczepiając palcami o jasnoszary podkoszulek. Druga przesunęła się wyżej, by chwycić go za materiał na poziomie obojczyków i pociągnął w swoją stronę.
Jeden krok w tył.
Drugi.
Trzeci.
Tak długo jak Ryan nie chciał przerywać ich pocałunku, tak długo musiał w tym momencie iść w jego ślady i pozwolić mu kierować. Tylko po to by w końcu plecy Winchestera uderzyły o ścianę jednego z budynków. Nie wzdrygnął się jednak, ani nie wystraszył, co tylko potwierdziło że od początku właśnie taki był jego plan. Dłoń trzymająca go za materiał, wypuściła go i przesunęła się wyżej, wplatając palce w jego ciemne kosmyki.
W końcu przesunął językiem go jego dolnej wardze, by ostatecznie je rozchylić i pogłębić pocałunek, wbijając jednocześnie paznokcie w jego bok. Wyglądało na to, że póki co nie zamierzał przestać. Choć jednocześnie nie chciał przekraczać jakiejś niepisanej granicy, gdy jego dłoń nawet na sekundę nie zaczepiła się o jego spodnie, z niesamowitą sumiennością omijając tamte rejony. Zupełnie jakby uznał, że Jay może wziąć podobny ruch za prowokację.
A był pewien, że nie raz robił publicznie to, na co Riley nie był w najmniejszym stopniu gotowy. Ciekawe czy miał rację?
"Mówisz?"
Nie odpowiedział. Wyraził się wystarczająco jasno, by nie musiał dodawać już niczego więcej. Druga wypowiedź Jaya chyba nie do końca przypadła mu do gustu, co dało się dostrzec w nieznacznie ściągniętych brwiach. Grimshaw był osobą, która zdawała się nigdy nie żartować w żaden sposób, by rozbawić towarzystwo. Lecz w tym momencie właśnie tak to dla niego zabrzmiało.
Jak próba rozładowania atmosfery, w której napięcie i tak rosło z każdą sekundą na tyle, by już dawno zapomniał o takich rzeczach jak równomierny oddech czy uspokojenie rytmu serca. Jego kciuk pozostawiał po sobie uczucie ciepła, które dostrzegalnie kłóciło się z zimnym, jesiennym powietrzem. Wargi Winchestera nie były aż tak szorstkie jak mogło by się wydawać, choć jednocześnie daleko im było do dziewczęcej miękkości i delikatności.
"I rozumiem, że ty chcesz, żebym robił to każdej nocy?"
Zamknął oczy.
Był to jedyny sposób, by ukryć nagły przypływ strachu który nim zawładnął. Nie wiedział czy da sobie z tym w pełni radę. Pomijając fakt, że pomimo wielu lat spędzonych w towarzystwie Jaya i uczuć, które musiał ukrywać, cały czas zachowywali się jak przyjaciele. Podobnej granicy nie dało się zatrzeć w przeciągu jednego dnia. A już na pewno nie kilku minut.
Właśnie takim gnojem jesteś, Woolfe. Zapędziłeś go w kozi róg, wymagałeś odpowiedzi, a nie jesteś nawet pewien czy będziesz w stanie jakkolwiek na niego zareagować.
Lecz chciał.
Jeśli choć w najmniejszym stopniu będzie w stanie pokonać swoje defekty, stawić im czoła i sprawić, że jego ciało pójdzie w parze z jego sercem...
Otworzył powoli powieki, ponownie krzyżując z nim spojrzenie, choć Grimshaw nie dał mu na to wszystko zbyt wiele czasu.
Nieznacznie rozchylone usta nie wypowiedziały żadnego słowa, gdy uwięzły mu one w gardle. Zamknął je więc i kiwnął głową potwierdzająco tuż przed tym, gdy jego usta zostały nakryte przez te należące do srebrnookiego. Z początku kompletnie nie zareagował, gdy jego mózg dosłownie się wyłączył. Co jeśli i tym razem to wszystko mu się śniło? Bo tak właśnie się czuł. Jakby nie stał w zaułku, nie dotykał Ryana, lecz dryfował gdzieś we śnie. Jak długo mógł jednak uciekać od rzeczywistości, bojąc się że okaże się ona nieprawdą?
Jego usta poruszyły się nieznacznie, w końcu reagując, gdy sam uniósł dłonie w górę. Nie był w stanie całkowicie powstrzymać ich drżenia, mimo że przecież znajdował się w podobnych sytuacjach już setki razy. Wsunął jedną z nich pod jego kurtkę, zaczepiając palcami o jasnoszary podkoszulek. Druga przesunęła się wyżej, by chwycić go za materiał na poziomie obojczyków i pociągnął w swoją stronę.
Jeden krok w tył.
Drugi.
Trzeci.
Tak długo jak Ryan nie chciał przerywać ich pocałunku, tak długo musiał w tym momencie iść w jego ślady i pozwolić mu kierować. Tylko po to by w końcu plecy Winchestera uderzyły o ścianę jednego z budynków. Nie wzdrygnął się jednak, ani nie wystraszył, co tylko potwierdziło że od początku właśnie taki był jego plan. Dłoń trzymająca go za materiał, wypuściła go i przesunęła się wyżej, wplatając palce w jego ciemne kosmyki.
W końcu przesunął językiem go jego dolnej wardze, by ostatecznie je rozchylić i pogłębić pocałunek, wbijając jednocześnie paznokcie w jego bok. Wyglądało na to, że póki co nie zamierzał przestać. Choć jednocześnie nie chciał przekraczać jakiejś niepisanej granicy, gdy jego dłoń nawet na sekundę nie zaczepiła się o jego spodnie, z niesamowitą sumiennością omijając tamte rejony. Zupełnie jakby uznał, że Jay może wziąć podobny ruch za prowokację.
A był pewien, że nie raz robił publicznie to, na co Riley nie był w najmniejszym stopniu gotowy. Ciekawe czy miał rację?
Gdyby cofnął się o jakieś dwie sekundy za wcześniej, prawdopodobnie byłby przeświadczony o tym, że Winchester już sam nie wiedział, czego chciał, a już na pewno, że nie chciałby tego pocałunku. Był wręcz gotów odsunąć się, gdy nie otrzymał żadnej reakcji ze strony złotookiego i podejrzewał, że każdy na jego miejscu zrobiłby dokładnie to samo. Wystarczył jednak ten drobny ruch ust, który wywołał u niego mrowiący niedosyt, za sprawą którego niegroźne zahaczył zębami o dolną wargę chłopaka, przy okazji gładząc kciukiem bok jego szyi w dość uspokajającym geście. Zupełnie jakby nadal wyczuwał niepewność Thatchera, o której był już w pełni przekonany, gdy jego drżący dotyk dosięgnął jego boku.
W obecnej chwili złotooki mógł zarówno odepchnąć go od siebie – co było mało powiedziane, bo równie dobrze mógł wtrącić go pod koła pierwszego lepszego samochodu, gdyby jakiś akurat postanowił przejeżdżać obok – albo przyciągnąć go do siebie jeszcze bliżej, choć wydawało się, że bliżej już być nie mogli. I choć z początku uważał pierwszą opcję za bardziej prawdopodobną, Starr zupełnie zmiażdżył jego wszystkie przekonania, a Grimshaw nawet nie zaprotestował, gdy pociągnął go w swoją stronę, wymuszając na nim kroki, które wręcz synchronicznie dopasowały się do kroków chłopaka, dopóki nie natrafili na mur.
Zdrowa ręka ciemnowłosego wsparła się o mur tuż obok głowy Riley'a, zaś ta opatrzona spoczęła na jego boku, nieco ponad biodrem. W każdej chwili mogła zsunąć się niżej, jednak tak się nie stało, mimo że pogłębienie pocałunku sprawiło, że wcześniejszy nienachalny gest stał się zachłanny, a szarooki nie próbował powstrzymywać się od lekkich przygryzień, po których ślad został zacierany przez niegroźne muśnięcia. Wszystko to zaczynało trwać zbyt długo, by można było twierdzić, że odległość między nimi nadal była bezpieczna, jednak własna konsekwentność powstrzymywała go od posunięcia się dalej.
Nie pytał dziwek o zdanie.
Woolfe nie był dziwką, więc z jakiegoś powodu to w zupełności mu wystarczało. Tak samo, jak świadomość, że jego wyobrażenia nie były dalekie od prawdy. Sam fakt, że wreszcie przekonał się o tym na własnej skórze, uspokoił jego myśli, nawet jeśli to, że przyparł do mocniej do ściany nie wskazywał na opanowanie. Normalnie przestałby już dawno temu. Normalnie posunąłby się o krok dalej. Normalnie nie pozwoliłby, żeby powieki przysłoniły mu oczy, jakby nie liczyło się nic poza odczuwanym dotykiem.
Dotykiem zupełnie innym od każdego innego.
Końcówka języka przesunęła się pomiędzy wargami, jakby ostatni raz kosztowała jego smaku. Choć gdy odsunął się o te kilka milimietrów, nadal miał wrażenie, że wszystko to trwało za krótko i było mu zbyt mało.
Wystarczy, Jay.
Ignorując głos w głowie, jeszcze raz dosięgnął jego warg, jednak tym razem składając na nich znacznie krótszy pocałunek. Odsunął się, choć nadal nie opuszczał rąk, które zdawały się więzić Winchestera przy ścianie budynku, pod którym stali. Szare tęczówki znów przypatrywały się pokrytej piegami twarzy w nieodgadniony sposób, gdy Ryan po prostu milczał, jakby potrzebował tej chwili, żeby wszystkie porozrzucane elementy w jego głowie ułożyły się w jedną całość. Z zewnątrz jednak nie dał – i najpewniej nie miał dać – tego po sobie poznać.
Szybko ci się nie znudzi.
― Nadal nie zamierzasz wracać? ― rzucił, wreszcie cofając się o krok. Wyszło mu to całkiem płynnie jak na kogoś, kto nie chciał się odsuwać. Nie mogli jednak stać tu przez resztę dnia. Grimshaw z kolei nie mógł być pewien, czy Winchester wciąż miał w planach pójście w swoją stronę.
W obecnej chwili złotooki mógł zarówno odepchnąć go od siebie – co było mało powiedziane, bo równie dobrze mógł wtrącić go pod koła pierwszego lepszego samochodu, gdyby jakiś akurat postanowił przejeżdżać obok – albo przyciągnąć go do siebie jeszcze bliżej, choć wydawało się, że bliżej już być nie mogli. I choć z początku uważał pierwszą opcję za bardziej prawdopodobną, Starr zupełnie zmiażdżył jego wszystkie przekonania, a Grimshaw nawet nie zaprotestował, gdy pociągnął go w swoją stronę, wymuszając na nim kroki, które wręcz synchronicznie dopasowały się do kroków chłopaka, dopóki nie natrafili na mur.
Zdrowa ręka ciemnowłosego wsparła się o mur tuż obok głowy Riley'a, zaś ta opatrzona spoczęła na jego boku, nieco ponad biodrem. W każdej chwili mogła zsunąć się niżej, jednak tak się nie stało, mimo że pogłębienie pocałunku sprawiło, że wcześniejszy nienachalny gest stał się zachłanny, a szarooki nie próbował powstrzymywać się od lekkich przygryzień, po których ślad został zacierany przez niegroźne muśnięcia. Wszystko to zaczynało trwać zbyt długo, by można było twierdzić, że odległość między nimi nadal była bezpieczna, jednak własna konsekwentność powstrzymywała go od posunięcia się dalej.
Nie pytał dziwek o zdanie.
Woolfe nie był dziwką, więc z jakiegoś powodu to w zupełności mu wystarczało. Tak samo, jak świadomość, że jego wyobrażenia nie były dalekie od prawdy. Sam fakt, że wreszcie przekonał się o tym na własnej skórze, uspokoił jego myśli, nawet jeśli to, że przyparł do mocniej do ściany nie wskazywał na opanowanie. Normalnie przestałby już dawno temu. Normalnie posunąłby się o krok dalej. Normalnie nie pozwoliłby, żeby powieki przysłoniły mu oczy, jakby nie liczyło się nic poza odczuwanym dotykiem.
Dotykiem zupełnie innym od każdego innego.
Końcówka języka przesunęła się pomiędzy wargami, jakby ostatni raz kosztowała jego smaku. Choć gdy odsunął się o te kilka milimietrów, nadal miał wrażenie, że wszystko to trwało za krótko i było mu zbyt mało.
Wystarczy, Jay.
Ignorując głos w głowie, jeszcze raz dosięgnął jego warg, jednak tym razem składając na nich znacznie krótszy pocałunek. Odsunął się, choć nadal nie opuszczał rąk, które zdawały się więzić Winchestera przy ścianie budynku, pod którym stali. Szare tęczówki znów przypatrywały się pokrytej piegami twarzy w nieodgadniony sposób, gdy Ryan po prostu milczał, jakby potrzebował tej chwili, żeby wszystkie porozrzucane elementy w jego głowie ułożyły się w jedną całość. Z zewnątrz jednak nie dał – i najpewniej nie miał dać – tego po sobie poznać.
Szybko ci się nie znudzi.
― Nadal nie zamierzasz wracać? ― rzucił, wreszcie cofając się o krok. Wyszło mu to całkiem płynnie jak na kogoś, kto nie chciał się odsuwać. Nie mogli jednak stać tu przez resztę dnia. Grimshaw z kolei nie mógł być pewien, czy Winchester wciąż miał w planach pójście w swoją stronę.
Ręka Jaya, która wylądowała tuż obok jego głowy, choć wielu osobom mogła kojarzyć się nie tylko ze swego rodzaju ograniczeniem, ale i symbolem dominacji - jemu kompletnie nie przeszkadzała. Ciężko było zagłębiać się w ten temat, by zrozumieć pokrętną logikę Rileya. Chłopak bowiem od kiedy pamiętał, miał w swojej głowie jedną jedyną zasadę. Nigdy nie pozwoli, by ktokolwiek rządził jego życiem. Zawsze był ponad innymi i nie dawał sprowadzić się do parteru, choćby miał wstawać z ziemi po tysiąckroć, do momentu w którym upartość przegrywała walkę ze słabością organizmu i towarzyszącą mu utratą przytomności. Lecz podobne sytuacje był w stanie zliczyć na palcach jednej ręki.
Jednocześnie, gdy kiedykolwiek myślał o podobnych wydarzeniach z udziałem Ryana, zawsze był tym który znajdował się pod nim. Nie odbierał tego jako nic hańbiącego. Zdecydowanie nie czuł się kobietą w porównaniu z nim, ani nie zamierzał przyjmować jej roli. Nie chodziło też o strach, który odczuwała większość osób w konfrontacji z srebrnookim. W jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób wydawało mu się to po prostu całkowicie naturalną koleją rzeczy, w którą nie zamierzał ingerować.
Już od dawna nie miał aż tak bliskiego kontaktu z drugą osobą. Po poprzednich wakacjach stracił całkowicie ochotę na jakiekolwiek przygody. Przynajmniej tak mu się wydawało.
Właśnie w tym momencie Jay z łatwością uświadomił mu jak bardzo się mylił.
Od początku nie chodziło o utratę jakichkolwiek chęci, lecz o fakt, że nieustannie natrafiał na nie tę osobę, której naprawdę chciał. Przygryzienia pozostawiały po sobie nieznaczne mrowienie. Nie było ono jednak ani nieprzyjemne, ani bolesne, choć wbrew pozorom Winchester był w stanie znieść o wiele więcej bólu niż wydawało się innym. Jego palce poruszyły się nieznacznie, z początku przeczesując jego włosy, tylko po to by ostatecznie podrapać go kilkakrotnie po karku. Nie zdawał sobie sprawy, że kaptur zsunął się z jego głowy już jakiś czas temu i prawdopodobnie wyłącznie ludzka ślepota uratowała ich od nieprzychylnych komentarzy ze strony przechodniów. Choć kto wie jak wielu z nich faktycznie obracało się w ich stronę, by po dojrzeniu szczegółów przyspieszyć kroku i czym prędzej opuścić okolicę, udając że niczego nie widzieli.
Przesunął kilka razy językiem po jego, czując jak gorące wydychane przez nich powietrze zdaje się jeszcze dodatkowo zwiększać swoją temperaturę pod wpływem tego prostego gestu. Czuł nieznaczny, gorzki posmak papierosów, gdzieś w środku zastanawiając się jak smakowałby bez niego. Wyczuł koniec. Nie zamierzał przedłużać całej chwili, choć chciał. I on zdawał sobie jednak sprawę z tego, że nie mogą stać tu w nieskończoność. Nawet gdy Jay odsunął się od niego, nie otwierał oczu jeszcze przez dłuższą chwilę, nie zdając sobie sprawy, że jego policzki już od dłuższego czasu są wilgotne. Gdy w końcu odsłonił złote tęczówki, prawdopodobnie po raz pierwszy Grimshaw miał okazję dostrzec przyozdobione pojedynczymi łzami rzęsy z tak bliskiej odległości. Zamrugał kilkakrotnie, by się ich pozbyć, zaraz ocierając je rękawem bluzy.
Biały Wilku. Mam nadzieję, że dziś płaczemy po raz ostatni.
Jego myśl odbiła się echem w jego głowie, nie otrzymała jednak żadnej odpowiedzi.
"Nadal nie zamierzasz wracać?"
Zawahał się.
Nie był pewien. Może nadal powinien utrzymać swoją decyzję. Choć w tym momencie nie chciał niczego bardziej niż powrotu do domu, rozsądek podpowiadał mu że nie był to najlepszy pomysł. Powinien przespać się w jakimś hotelu, pojawić tam z samego rana i...
Właśnie.
I.
Co dalej?
Czy fakt, że będzie spał w innym miejscu miał cokolwiek zmienić? Kupić mu więcej czasu? Więcej czasu na co? Jak właściwie rysowała się obecnie ich relacja? Niczego nie ustalili, nie udzielili sobie żadnych konkretnych odpowiedzi, które sprawiłyby że zyskałby jakikolwiek spokój ducha. Nadal zresztą nie do końca wierzył w to co się stało. Ale nie zamierzał też tego negować.
— Wrócę. Póki co. Potem się zastanowię czy będę tam spać — podjął ostatecznie decyzję, która dawała mu dość szerokie pole manewru. Złapał go za lewą dłoń i przyjrzał jej się kontrolnie, zupełnie jakby doszukiwał się na niej jakichkolwiek plam krwi, zaraz ją wypuszczając. Bardzo możliwe, że właśnie z tego względu postanowił wrócić.
Przesunął powoli językiem po dolnej wardze i zawrócił w tym samym kierunku, z którego przyszli. W końcu mieli wracać autobusem.
Jednocześnie, gdy kiedykolwiek myślał o podobnych wydarzeniach z udziałem Ryana, zawsze był tym który znajdował się pod nim. Nie odbierał tego jako nic hańbiącego. Zdecydowanie nie czuł się kobietą w porównaniu z nim, ani nie zamierzał przyjmować jej roli. Nie chodziło też o strach, który odczuwała większość osób w konfrontacji z srebrnookim. W jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób wydawało mu się to po prostu całkowicie naturalną koleją rzeczy, w którą nie zamierzał ingerować.
Już od dawna nie miał aż tak bliskiego kontaktu z drugą osobą. Po poprzednich wakacjach stracił całkowicie ochotę na jakiekolwiek przygody. Przynajmniej tak mu się wydawało.
Właśnie w tym momencie Jay z łatwością uświadomił mu jak bardzo się mylił.
Od początku nie chodziło o utratę jakichkolwiek chęci, lecz o fakt, że nieustannie natrafiał na nie tę osobę, której naprawdę chciał. Przygryzienia pozostawiały po sobie nieznaczne mrowienie. Nie było ono jednak ani nieprzyjemne, ani bolesne, choć wbrew pozorom Winchester był w stanie znieść o wiele więcej bólu niż wydawało się innym. Jego palce poruszyły się nieznacznie, z początku przeczesując jego włosy, tylko po to by ostatecznie podrapać go kilkakrotnie po karku. Nie zdawał sobie sprawy, że kaptur zsunął się z jego głowy już jakiś czas temu i prawdopodobnie wyłącznie ludzka ślepota uratowała ich od nieprzychylnych komentarzy ze strony przechodniów. Choć kto wie jak wielu z nich faktycznie obracało się w ich stronę, by po dojrzeniu szczegółów przyspieszyć kroku i czym prędzej opuścić okolicę, udając że niczego nie widzieli.
Przesunął kilka razy językiem po jego, czując jak gorące wydychane przez nich powietrze zdaje się jeszcze dodatkowo zwiększać swoją temperaturę pod wpływem tego prostego gestu. Czuł nieznaczny, gorzki posmak papierosów, gdzieś w środku zastanawiając się jak smakowałby bez niego. Wyczuł koniec. Nie zamierzał przedłużać całej chwili, choć chciał. I on zdawał sobie jednak sprawę z tego, że nie mogą stać tu w nieskończoność. Nawet gdy Jay odsunął się od niego, nie otwierał oczu jeszcze przez dłuższą chwilę, nie zdając sobie sprawy, że jego policzki już od dłuższego czasu są wilgotne. Gdy w końcu odsłonił złote tęczówki, prawdopodobnie po raz pierwszy Grimshaw miał okazję dostrzec przyozdobione pojedynczymi łzami rzęsy z tak bliskiej odległości. Zamrugał kilkakrotnie, by się ich pozbyć, zaraz ocierając je rękawem bluzy.
Biały Wilku. Mam nadzieję, że dziś płaczemy po raz ostatni.
Jego myśl odbiła się echem w jego głowie, nie otrzymała jednak żadnej odpowiedzi.
"Nadal nie zamierzasz wracać?"
Zawahał się.
Nie był pewien. Może nadal powinien utrzymać swoją decyzję. Choć w tym momencie nie chciał niczego bardziej niż powrotu do domu, rozsądek podpowiadał mu że nie był to najlepszy pomysł. Powinien przespać się w jakimś hotelu, pojawić tam z samego rana i...
Właśnie.
I.
Co dalej?
Czy fakt, że będzie spał w innym miejscu miał cokolwiek zmienić? Kupić mu więcej czasu? Więcej czasu na co? Jak właściwie rysowała się obecnie ich relacja? Niczego nie ustalili, nie udzielili sobie żadnych konkretnych odpowiedzi, które sprawiłyby że zyskałby jakikolwiek spokój ducha. Nadal zresztą nie do końca wierzył w to co się stało. Ale nie zamierzał też tego negować.
— Wrócę. Póki co. Potem się zastanowię czy będę tam spać — podjął ostatecznie decyzję, która dawała mu dość szerokie pole manewru. Złapał go za lewą dłoń i przyjrzał jej się kontrolnie, zupełnie jakby doszukiwał się na niej jakichkolwiek plam krwi, zaraz ją wypuszczając. Bardzo możliwe, że właśnie z tego względu postanowił wrócić.
Przesunął powoli językiem po dolnej wardze i zawrócił w tym samym kierunku, z którego przyszli. W końcu mieli wracać autobusem.
Widzisz? Było beznadziejnie.
Szczerze w to wątpił, ale fakt faktem, że łzy nie były widokiem, który na co dzień zastawał po pocałunkach. W zasadzie jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się, żeby ktoś w takiej sytuacji zaniósł się płaczem, nawet jeśli nie chodziło o szloch. Grimshaw nie powiedział jednak ani słowa, jakby był na tyle zaabsorbowany tym widokiem, że zapomniał spytać o powód – ale gdzieś tam część jego podświadomości wątpiła, że Winchester udzieliłby mu odpowiedzi. Mimo że już zdobył się na tak odważny ruch, przed którym wyraźnie wzbraniał się przez te wszystkie lata – Tego się bał? – wiele kart nadal świeciło przed nim rewersem, a Jay uznał, że nie chce poznawać ich wszystkich naraz.
To byłoby za proste.
Dlatego nie pytał o nic więcej, uważnie obserwując, jak prefekt pozbywa się wilgotnych śladów ze swojej twarzy, jakby nigdy ich tam nie było. Możliwe, że za moment Starr miał zakomunikować mu, by więcej tego nie robił, ale – co dziwne – nic takiego się nie wydarzyło, jakby ten bezgłośny płacz nie był efektem ani smutku, ani bólu, ani niczego, co byłoby złe.
Dziwne.
„Potem się zastanowię czy będę tam spać.”
Ciemnowłosy uniósł brew, nie do końca rozumiejąc, nad czym zamierzał się zastanawiać. Jednak to nie o tu był tym, kogo policzki zostały naznaczone wilgotnymi śladami. Nawet jeśli ten pocałunek był inny niż cała reszta, potrafił zachowywać się tak, jak zachowywał się zawsze – nic dziwnego, że nie widział powodu, dla którego przebywanie w jednym mieszkaniu miało stanowić problem, a mimo tego kiwnął głową, jakby mimo wszelkich wątpliwości, przyjął do siebie tę odpowiedź. Wydarzyło się już wystarczająco dużo, by Mimowolnie opuścił wzrok na zabandażowaną rękę i choć odczuwał w niej lekki ucisk, z którego dopiero teraz zdał sobie sprawę i który najpewniej był wynikiem wcześniejszego przytrzymywania złotookiego w pozbawionym jakiejkolwiek delikatności uścisku, Winchester bez wątpienia nie miał otrzymać żadnego sygnału, że było coś nie tak.
― Nic się nie dzieje ― rzucił, jakby miało to rozwiać wszelkie jego obawy, choć znając tryb życia Grimshawa, równie dobrze mógłby nazwać „niczym” połamane kości albo stan bliski wykrwawieniu się. Tym razem był jednak odległy od wykrwawienia się czy utraty przytomności. Za to krok dzielił go od...
Szaleństwo, Jay.
Zerknął z ukosa na Thatchera, wsuwając obie ręce do kieszeni. W końcu sam ruszył się z miejsca, zrównując z nim swój krok i kierując spojrzenie przed siebie. Milczenie, które zapadło, ani trochę mu nie przeszkadzało. Właściwie było teraz całkiem potrzebne – zapewne nie tylko jemu.
Co zamierzasz z tym zrobić?
Jeszcze nie wiedział. I niezależnie od tego, jak bardzo nie lubił nie mieć rozwiązań, przez co zwykle znajdował je dość szybko, tak teraz żadne nie przychodziło mu do głowy. Wiedział, że prędzej czy później miał je znaleźć – może za parę godzin, dni albo miesięcy. Na pewno jeszcze nie teraz, gdy powoli przyswajał do siebie to, czego wcześniej nie zauważał. Czas nie był jednak nieograniczony.
Dzieciak musi mieć nie po kolei w głowie. Nie żebyś był lepszy.
___✕ z/t [+ Riley].
Szczerze w to wątpił, ale fakt faktem, że łzy nie były widokiem, który na co dzień zastawał po pocałunkach. W zasadzie jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się, żeby ktoś w takiej sytuacji zaniósł się płaczem, nawet jeśli nie chodziło o szloch. Grimshaw nie powiedział jednak ani słowa, jakby był na tyle zaabsorbowany tym widokiem, że zapomniał spytać o powód – ale gdzieś tam część jego podświadomości wątpiła, że Winchester udzieliłby mu odpowiedzi. Mimo że już zdobył się na tak odważny ruch, przed którym wyraźnie wzbraniał się przez te wszystkie lata – Tego się bał? – wiele kart nadal świeciło przed nim rewersem, a Jay uznał, że nie chce poznawać ich wszystkich naraz.
To byłoby za proste.
Dlatego nie pytał o nic więcej, uważnie obserwując, jak prefekt pozbywa się wilgotnych śladów ze swojej twarzy, jakby nigdy ich tam nie było. Możliwe, że za moment Starr miał zakomunikować mu, by więcej tego nie robił, ale – co dziwne – nic takiego się nie wydarzyło, jakby ten bezgłośny płacz nie był efektem ani smutku, ani bólu, ani niczego, co byłoby złe.
Dziwne.
„Potem się zastanowię czy będę tam spać.”
Ciemnowłosy uniósł brew, nie do końca rozumiejąc, nad czym zamierzał się zastanawiać. Jednak to nie o tu był tym, kogo policzki zostały naznaczone wilgotnymi śladami. Nawet jeśli ten pocałunek był inny niż cała reszta, potrafił zachowywać się tak, jak zachowywał się zawsze – nic dziwnego, że nie widział powodu, dla którego przebywanie w jednym mieszkaniu miało stanowić problem, a mimo tego kiwnął głową, jakby mimo wszelkich wątpliwości, przyjął do siebie tę odpowiedź. Wydarzyło się już wystarczająco dużo, by Mimowolnie opuścił wzrok na zabandażowaną rękę i choć odczuwał w niej lekki ucisk, z którego dopiero teraz zdał sobie sprawę i który najpewniej był wynikiem wcześniejszego przytrzymywania złotookiego w pozbawionym jakiejkolwiek delikatności uścisku, Winchester bez wątpienia nie miał otrzymać żadnego sygnału, że było coś nie tak.
― Nic się nie dzieje ― rzucił, jakby miało to rozwiać wszelkie jego obawy, choć znając tryb życia Grimshawa, równie dobrze mógłby nazwać „niczym” połamane kości albo stan bliski wykrwawieniu się. Tym razem był jednak odległy od wykrwawienia się czy utraty przytomności. Za to krok dzielił go od...
Szaleństwo, Jay.
Zerknął z ukosa na Thatchera, wsuwając obie ręce do kieszeni. W końcu sam ruszył się z miejsca, zrównując z nim swój krok i kierując spojrzenie przed siebie. Milczenie, które zapadło, ani trochę mu nie przeszkadzało. Właściwie było teraz całkiem potrzebne – zapewne nie tylko jemu.
Co zamierzasz z tym zrobić?
Jeszcze nie wiedział. I niezależnie od tego, jak bardzo nie lubił nie mieć rozwiązań, przez co zwykle znajdował je dość szybko, tak teraz żadne nie przychodziło mu do głowy. Wiedział, że prędzej czy później miał je znaleźć – może za parę godzin, dni albo miesięcy. Na pewno jeszcze nie teraz, gdy powoli przyswajał do siebie to, czego wcześniej nie zauważał. Czas nie był jednak nieograniczony.
Dzieciak musi mieć nie po kolei w głowie. Nie żebyś był lepszy.
___✕ z/t [+ Riley].
Mason nigdy nie był fanem napompowanych miejsc, w których wszystko musiało krzyczeć o swoim bogactwie, a restauracja Chambar właśnie z tym mu się kojarzyła. Nie było to miejsce brzydkie czy pozbawione uroku, ale chłopak nie był tutaj z własnej woli, więc wszystko wydawało mu się być mniej przyjemne. W końcu mógł obecnie robić wiele innych rzeczy, a zamiast tego dał wkręcić się matce w randkę w ciemno. Czym sobie na to zasłużył? Pewnie swoją ugodowością – w końcu mógł powiedzieć nie. Mógł... A jednak i tym razem tego nie zrobił. Trudno było mu się zresztą dziwić. Jeśli chciał mieć święty spokój, od czas do czasu musiał spełniać jej zachcianki, a randka nie była czymś aż tak strasznym. W końcu nie oznaczała od razu małżeństwa i dzieci.
Chłopak nie czuł się komfortowo. Przyszedł przed czasem – tak jak wymagały dobre maniery – a na stoliku obok niego leżała czerwona róża, która była koniecznością i wynagrodzeniem jednocześnie. Mason nie sądził, by to spotkanie było udane, a tak piękny kwiat mógł choć w niewielkim stopniu wynagrodzić dziewczynie to, że musiała się tutaj zjawić.
I może od razu skreślanie całego wieczora nie było właściwe, ale bardzo w jego stylu, więc nie było co się dziwić.
— Podać coś? — zapytał kelner, który niespodziewanie znalazł się przy chłopaku, ale jemu nie w głowie było przejmowanie się jego obecnością. Był on dla niego w tym momencie niczym irytująca mucha.
— Czekam na kogoś — mruknął tylko. Nie było to oczywiście oschłe i nie miało być niemiłe. Mason po prostu myślami był w innym miejscu.
O dziewczynie, z którą miał się spotkać tak naprawdę wiedział niewiele. Musiał wysłuchać pogadanki o jej urodzie, dobrym wychowaniu i zamożności, ale nie dawało mu to żadnego obrazu jej osoby. Doskonale wiedział, że matka lubiła koloryzować i przesadzać. W dodatku naprawdę nie był zainteresowany wyglądem ani zamożnością Elisabeth (im dłużej o tym myślał, tym mniej był pewien, czy zapamiętał jej imię). Jeśli już miał tutaj spędzić ten wieczór, to liczył chociaż na trochę rozrywki, choć przecież jednocześnie był niemalże pewien, że jej nie dostanie.
Ugh.
Był zdenerwowany.
Nie dało się tego łatwo ukryć.
Nie pocił się, nie bawił nerwowo włosami, ale cicho wystukiwanej melodii palcami nie dało się oszukać. Bał się tego, co miało nadejść. Nie chciał się ośmieszyć. Nieważne ile razy powtarzał sobie, że nie jest zainteresowany opinią innych na swój temat – wciąż się tym przejmował.
Minuty mijały, a wraz z nimi zmniejszał się czas do umówionego spotkania. Dlatego chłopak poprawił się na krześle, odgarnął dłonią włosy do tyłu i położył rękę na róży, by być gotowym na nadejście dziewczyny.
Byle nie wyjść na ofiarę losu już na początku, a później pójdzie z górki.
Chłopak nie czuł się komfortowo. Przyszedł przed czasem – tak jak wymagały dobre maniery – a na stoliku obok niego leżała czerwona róża, która była koniecznością i wynagrodzeniem jednocześnie. Mason nie sądził, by to spotkanie było udane, a tak piękny kwiat mógł choć w niewielkim stopniu wynagrodzić dziewczynie to, że musiała się tutaj zjawić.
I może od razu skreślanie całego wieczora nie było właściwe, ale bardzo w jego stylu, więc nie było co się dziwić.
— Podać coś? — zapytał kelner, który niespodziewanie znalazł się przy chłopaku, ale jemu nie w głowie było przejmowanie się jego obecnością. Był on dla niego w tym momencie niczym irytująca mucha.
— Czekam na kogoś — mruknął tylko. Nie było to oczywiście oschłe i nie miało być niemiłe. Mason po prostu myślami był w innym miejscu.
O dziewczynie, z którą miał się spotkać tak naprawdę wiedział niewiele. Musiał wysłuchać pogadanki o jej urodzie, dobrym wychowaniu i zamożności, ale nie dawało mu to żadnego obrazu jej osoby. Doskonale wiedział, że matka lubiła koloryzować i przesadzać. W dodatku naprawdę nie był zainteresowany wyglądem ani zamożnością Elisabeth (im dłużej o tym myślał, tym mniej był pewien, czy zapamiętał jej imię). Jeśli już miał tutaj spędzić ten wieczór, to liczył chociaż na trochę rozrywki, choć przecież jednocześnie był niemalże pewien, że jej nie dostanie.
Ugh.
Był zdenerwowany.
Nie dało się tego łatwo ukryć.
Nie pocił się, nie bawił nerwowo włosami, ale cicho wystukiwanej melodii palcami nie dało się oszukać. Bał się tego, co miało nadejść. Nie chciał się ośmieszyć. Nieważne ile razy powtarzał sobie, że nie jest zainteresowany opinią innych na swój temat – wciąż się tym przejmował.
Minuty mijały, a wraz z nimi zmniejszał się czas do umówionego spotkania. Dlatego chłopak poprawił się na krześle, odgarnął dłonią włosy do tyłu i położył rękę na róży, by być gotowym na nadejście dziewczyny.
Byle nie wyjść na ofiarę losu już na początku, a później pójdzie z górki.
Kiedy usłyszała o tym poronionym pomyśle matki, myślała, że spakuje swoje torby i wyprowadzi się na Antarktydę i założy tam hodowlę pingwinów. Nikt w końcu nie szukałby w takim miejscu Cartierówny. Dobitnie oznajmiła, że nie zamierza się z nikim spotkać, a skoro matka zaaranżowała spotkanie, to mogła iść na nie sama. Albo mogła zaprosić panią Scarecrow, tak aby nie przepadła rezerwacja w restauracji. Nie miała zielonego pojęcia, kim był syn pani Scarecrow, wiedziała tylko, że chodził do Riverdale do jednej z niższych klas. Nic więc dziwnego, że nazwisko kojarzyła tylko na zasadzie "znajoma rodziców". Miała problem ze spamiętaniem twarzy i nazwisk w swojej własnej klasie, a co dopiero w młodszych rocznikach.
Kiedy nadszedł dzień spotkania, dostała wiadomość przypominającą od matki z informacją, iż jednak ma nadzieję, że tam pójdzie i chociaż spróbuje mile spędzić czas.
Miała wielką ochotę zignorować to. Zamknąć telefon i udawać, że nigdy nie widziała podobnej treści. A jednak miała wrażenie, że tych kilka słów wypala w jej głowie wielką dziurę. Z głośnym westchnięciem zrezygnowania, odłożyła telefon na biurko. Podeszła do szafy, wybierając kremową sukienkę przed kolano z długimi rękawami. Miała niewielki dekolt odsłaniający obojczyki, ale całość pozostawała w granicach dobrego smaku. Założyła ją na siebie, wygładzając materiał na brzuchu, poprawiając ciemniejszy pasek, odcinający jej talię. Włosy upięła w koka, a żeby nadać fryzurze mniej oficjalnego charakteru, wyjęła kilka kosmyków wokół twarzy i delikatnie potargała całość. Z domu mogła wyjść bez makijażu, ale nie bez biżuterii. Wpięła w uszy maleńkie kolczyki perełki z diamentami. Do kompletu założyła łańcuszek z taką samą zawieszką, co kolczyki. Były delikatne, ale eleganckie, co w mniemaniu dziewczyny zawsze było dobrym wyborem. Na nadgarstek założyła zegarek z dużą tarczą i szeroką bransoletkę, która ciasno przylegała do nadgarstka. Założyła jeszcze do tego buty na niewielkim obcasie, stawiając w tym wypadku na wygodę. Buty i torebka były jedyny akcentami kolorystycznymi w jej stroju, a odznaczały się miętowym kolorem zamszu.
Schowała kilka najpotrzebniejszych rzeczy, takich jak portfel, telefon i inhalator na wszelki wypadek. Zeszła na piętro, gdzie przy pomocy kamerdynera założyła długi do kolan płaszcz. Pod rezydencją czekał już samochód. Wiedziała, że to sprawa matki, która od samego początku domyślała się, że jej córka zdezerteruje.
Zawieziono ją do restauracji w centrum miasta. Stojąc przed drzwiami, miała ochotę zawrócić. W końcu jeszcze mogłaby to zrobić, nawet pomimo faktu, że kierowca zdążył odjechać. Nie była jednak tchórzem, więc weszła do środka. Zabrano jej płaszcz, a kiedy powiedziała nazwisko osoby, na którą była rezerwacja wskazano jej stolik. Spojrzała na zegarek, upewniając się, że jest wcześniej o pięć minut. Nie lubiła się spóźniać. Stukając lekko obcasami, podeszła do wskazanego miejsca.
- Witam - odezwała się sztywno, zatrzymując przed stolikiem. Roztaczała wokół siebie chłodną aurę, szczególnie gdy wzrokiem lustrowała znajdującego się przed nią Masona. Za całe zamieszanie mogła winić ich matki, ale biorąc pod uwagę, że ich tutaj nie było, a chłopak już tak, to różnie to spotkanie skończyć się mogło.
Kiedy nadszedł dzień spotkania, dostała wiadomość przypominającą od matki z informacją, iż jednak ma nadzieję, że tam pójdzie i chociaż spróbuje mile spędzić czas.
Miała wielką ochotę zignorować to. Zamknąć telefon i udawać, że nigdy nie widziała podobnej treści. A jednak miała wrażenie, że tych kilka słów wypala w jej głowie wielką dziurę. Z głośnym westchnięciem zrezygnowania, odłożyła telefon na biurko. Podeszła do szafy, wybierając kremową sukienkę przed kolano z długimi rękawami. Miała niewielki dekolt odsłaniający obojczyki, ale całość pozostawała w granicach dobrego smaku. Założyła ją na siebie, wygładzając materiał na brzuchu, poprawiając ciemniejszy pasek, odcinający jej talię. Włosy upięła w koka, a żeby nadać fryzurze mniej oficjalnego charakteru, wyjęła kilka kosmyków wokół twarzy i delikatnie potargała całość. Z domu mogła wyjść bez makijażu, ale nie bez biżuterii. Wpięła w uszy maleńkie kolczyki perełki z diamentami. Do kompletu założyła łańcuszek z taką samą zawieszką, co kolczyki. Były delikatne, ale eleganckie, co w mniemaniu dziewczyny zawsze było dobrym wyborem. Na nadgarstek założyła zegarek z dużą tarczą i szeroką bransoletkę, która ciasno przylegała do nadgarstka. Założyła jeszcze do tego buty na niewielkim obcasie, stawiając w tym wypadku na wygodę. Buty i torebka były jedyny akcentami kolorystycznymi w jej stroju, a odznaczały się miętowym kolorem zamszu.
Schowała kilka najpotrzebniejszych rzeczy, takich jak portfel, telefon i inhalator na wszelki wypadek. Zeszła na piętro, gdzie przy pomocy kamerdynera założyła długi do kolan płaszcz. Pod rezydencją czekał już samochód. Wiedziała, że to sprawa matki, która od samego początku domyślała się, że jej córka zdezerteruje.
Zawieziono ją do restauracji w centrum miasta. Stojąc przed drzwiami, miała ochotę zawrócić. W końcu jeszcze mogłaby to zrobić, nawet pomimo faktu, że kierowca zdążył odjechać. Nie była jednak tchórzem, więc weszła do środka. Zabrano jej płaszcz, a kiedy powiedziała nazwisko osoby, na którą była rezerwacja wskazano jej stolik. Spojrzała na zegarek, upewniając się, że jest wcześniej o pięć minut. Nie lubiła się spóźniać. Stukając lekko obcasami, podeszła do wskazanego miejsca.
- Witam - odezwała się sztywno, zatrzymując przed stolikiem. Roztaczała wokół siebie chłodną aurę, szczególnie gdy wzrokiem lustrowała znajdującego się przed nią Masona. Za całe zamieszanie mogła winić ich matki, ale biorąc pod uwagę, że ich tutaj nie było, a chłopak już tak, to różnie to spotkanie skończyć się mogło.
Jak każdego popołudnia, ulice obfitowały w ludzi. Wszyscy mijali się bez słowa, a wszystko wydawało się być takie jak zawsze, gdy Grimshaw niespiesznie zmierzał do pracy. Miał wystarczająco dużo czasu, by zjawić się tam przynajmniej piętnaście minut wcześniej przed swoją zmianą. W zasadzie nie zwracał uwagi na nic i na nikogo, z pozbawioną wyrazu twarzą wpatrując się przed siebie. Poruszał się jak cień, choć w gruncie rzeczy nie sposób było zignorować kogoś o jego aparycji, dlatego ludzie, którzy wychodzili mu naprzeciw, mimowolnie odsuwali się na bok przekonani, że jeśli sami tego nie zrobią, Jay tym bardziej nie zboczy ze swojej trasy.
Dzisiaj okazało się jednak, że nie wszyscy byli na tyle zapobiegawczy.
Niższy od niego, jasnowłosy chłopak zatrzymał się tuż przed nim, jakby był to jedyny sposób, by zaskarbić sobie uwagę kogoś, kto widocznie nie chciał mieć wiele wspólnego z ludźmi. Jeśli nie był w stanie doczekać się jej po dobroci – a już od jakiegoś czasu musiał przyglądać się Ryanowi – postanowił zrobić to na siłę. Na ustach nieznajomego mimowolnie wykwitł uśmiech, gdy okazało się, że misja zakończyła się sukcesem. Wystarczyło, że szarooki zatrzymał się i opuścił na niego wzrok, choć nie dało się ukryć, że już chwilę po tym planował wyminąć go bez słowa.
― Hej, to dla ciebie! ― oznajmił, wyciągając zza pleców pojedynczą różę, którą z uporem wcisnął w ręce szatyna. Złapał kwiat zupełnie odruchowo, choć był to raczej efekt tego, że przygotował się na ewentualny atak. Rzadko zdarzało się, by przypadkowi ludzie na ulicy jakkolwiek próbowali go zaczepić.
Nie odezwał się ani słowem. Zresztą nawet nie musiał, biorąc pod uwagę, że jasnowłosy natychmiast zniknął mu z pola widzenia, pozostawiając go samego z tym niespodziewanym i kompletnie bezużytecznym prezentem. Trudno było wziąć go za jednego z dorabiających sobie na ulicy nastolatków, skoro nie chciał nic w zamian, a jednocześnie nie było żadnego powodu, dla którego miałby wręczać różę komuś, kto był prawdopodobnie ostatnią osobą, u której taki prezent wywołałby uśmiech na twarzy.
Może był to głupi żart.
A może zwyczajna pomyłka.
Cokolwiek by to nie było, Jay nie zawracał sobie głowy próbami rozszyfrowania motywów obcego chłopaka, którego zapewne widział pierwszy i ostatni raz w swoim życiu. Ruszył dalej, a kiedy po drodze napotkał na pierwszy kosz na śmieci, bez żalu pozbył się zbędnego balastu.
Wszystko wróciło do normy.
Dzisiaj okazało się jednak, że nie wszyscy byli na tyle zapobiegawczy.
Niższy od niego, jasnowłosy chłopak zatrzymał się tuż przed nim, jakby był to jedyny sposób, by zaskarbić sobie uwagę kogoś, kto widocznie nie chciał mieć wiele wspólnego z ludźmi. Jeśli nie był w stanie doczekać się jej po dobroci – a już od jakiegoś czasu musiał przyglądać się Ryanowi – postanowił zrobić to na siłę. Na ustach nieznajomego mimowolnie wykwitł uśmiech, gdy okazało się, że misja zakończyła się sukcesem. Wystarczyło, że szarooki zatrzymał się i opuścił na niego wzrok, choć nie dało się ukryć, że już chwilę po tym planował wyminąć go bez słowa.
― Hej, to dla ciebie! ― oznajmił, wyciągając zza pleców pojedynczą różę, którą z uporem wcisnął w ręce szatyna. Złapał kwiat zupełnie odruchowo, choć był to raczej efekt tego, że przygotował się na ewentualny atak. Rzadko zdarzało się, by przypadkowi ludzie na ulicy jakkolwiek próbowali go zaczepić.
Nie odezwał się ani słowem. Zresztą nawet nie musiał, biorąc pod uwagę, że jasnowłosy natychmiast zniknął mu z pola widzenia, pozostawiając go samego z tym niespodziewanym i kompletnie bezużytecznym prezentem. Trudno było wziąć go za jednego z dorabiających sobie na ulicy nastolatków, skoro nie chciał nic w zamian, a jednocześnie nie było żadnego powodu, dla którego miałby wręczać różę komuś, kto był prawdopodobnie ostatnią osobą, u której taki prezent wywołałby uśmiech na twarzy.
Może był to głupi żart.
A może zwyczajna pomyłka.
Cokolwiek by to nie było, Jay nie zawracał sobie głowy próbami rozszyfrowania motywów obcego chłopaka, którego zapewne widział pierwszy i ostatni raz w swoim życiu. Ruszył dalej, a kiedy po drodze napotkał na pierwszy kosz na śmieci, bez żalu pozbył się zbędnego balastu.
Wszystko wróciło do normy.
Zjazdy rodzinne nie były czymś, do czego Willy przywykł. Znaczna część krewnych jego matki zamieszkiwała Kanadę, kilka przedstawicieli żyło nawet w samym Riverdale, ale większe spotkania były czymś dla niego nowym. Najlepszy kontakt z całej rodziny miał w wujkiem, który jako jedyny oprócz jego rodziców zamieszkiwał wciąż Cannes, gdzie miał swój bar jazzowy i żył całkowicie odseparowany od dalszej części krewnych – podobno nie był on ich fanem, ale nigdy nie zdradzono mu, co było tego powodem. Nic więc dziwnego, że chłopak nie wiedział nawet czego się spodziewać. Czy był tym zmartwiony? Ani trochę! Wziął wolne w pracy, dał wybrać mamie ubrania (och, ile radości jej to sprawiało!) i uzbrojony w uśmiech pojechał z nią taksówką pod restaurację, która tego wieczoru była otwarta wyłącznie dla nich. Słyszał, że to czyjeś urodziny i że ten ktoś był jego wujkiem, ale nic mu jego imię ani nawet nazwisko nie mówiło. Zupełnie nie pamiętał tych ludzi, choć przecież w dzieciństwie musiał ich spotykać.
Początkowo było naprawdę miło. Ciocie gruchały nad nim zachwycone, jak to wyrósł i przedstawiały swoje dzieci (Chyba pamiętasz Nataniela? Jesteście w tym samym wieku. A to Ami! Przywitaj się kochanie!). Willy czuł się wśród tych wszystkich ludzi niczym ryba w wodzie. Rozmowy, śmiechy i przeróżne osobowości były czymś, co doskonale znał. Nawet nie martwił go alkohol, który krewniacy powoli w siebie wlewali, dopóki nie odkrył, że obcy podpici ludzie a upojona rodzinka to zupełnie inny poziom potrzebnej mu tolerancji. Z każdym kolejnym wypitym drinkiem coraz więcej uwag słyszał na temat swojego ojca. Ludzie mieli w sobie na tyle przyzwoitości, by przy Genevieve nie wspominać go nawet z nazwiska, ale Willy'ego nie zamierzali oszczędzić. Prawdopodobnie nie mieli nic złego na myśli swoim Masz jakiś kontakt z ojcem? czy Jak ma się mama?, ale powoli zaczynał podejrzewać, że chcieli jedynie wyciągnąć z niego jak najwięcej szczegółów. Nie chciał o nich myśleć źle, nie chciał podejrzewać ich o nic nieprzyjemnego, ale nie zamierzał stać się ich małą książeczką pełen ploteczek, które mogą umilić wieczór. Chodził więc od ludzi do ludzi, nie chcąc z nikim pozostawać zbyt długo. Czas mijał zbyt wolno, a on robił się coraz bardziej zmęczony. Momentami miał wrażenie, że niektóre zdania czy spojrzenia kryły w sobie znacznie więcej niż słowa mówione wprost, ale nie miał pojęcia, co chodziło po głowie jego rozmówców. Nie był dobry w odszukiwaniu ukrytych znaczeń. Wewnętrzny głosik prosił o ostrożność, ale nawet nie wiedział, dlaczego. Przecież to była jego rodzina, a jego mama wyglądała na taką szczęśliwą! Dlaczego on więc bawił się coraz gorzej?
Oparł się o filar stojący w pobliżu stołu pełnego przeróżnych pyszności i wkładał do swoich ust małe puchate ciasteczka, podczas których jedzenia człowiek miał wrażenie, jakby jadł prawdziwe chmurki! Wciąż stał stopami na stabilnej ziemi, a jednak w myślach leciał z otwartymi ustami i kosztował tych pyszności prostu z nieba! Ktokolwiek stworzył ten deser, musiał być geniuszem.
— Niezły trzeba mieć tupet, by tyle lat wszystkich ignorować, po czym zjawiać się jak gdyby nigdy nic i mieć za nie wiadomo kogo. — Do jego uszu dotarły słowa kobiet, które zatrzymały się po drugiej stronie kolumny i najwyraźniej nie zwróciły na niego uwagi.
Willy natychmiast skrzywił się na te słowa. Kryły w sobie olbrzymie pokłady zawiści, a zawiść była jednym z najgorszych uczuć, z jakimi do tej pory miał nieszczęście się zetknąć. Możliwe, że chciał powstrzymać je od dalszego plucia jadem jakimś naiwnym Drogie panie, przecież to nieładnie. Może słodką chmurkę zamiast tego?, ale nie było mu dane nawet spróbować, bo druga z nich go ubiegła.
— Dziwi cię to? Skoro zostawia cię twój ukochany mężulek, to jakoś musisz sobie udowodnić, że jednak nie jesteś tak beznadziejna. Tonący każdej deski się chwyta.
Chwila... To chyba nie było o jego matce? Nie, nie mogło. Przecież... Przecież jego mama nikogo nie ignorowała! A już na pewno nie miała się za nie wiadomo kogo! Jak ktokolwiek, kto jej nie znał, mógł tak mówić? Nie. Jak ktokolwiek mógł mówić tak o kimkolwiek?
Chciał wyjść zza filara i zaszczycić je równie kąśliwą wagą, z jaką jego znajomy z pracy ucinał wszystkie wyjątkowo nieprzyjemne metody flirtu z nim, ale... To nie było w stylu Willy'ego. Nie potrafił zrobić czegoś takiego, a złość się w nim nieprzyjemnie zbierała i nie znajdując ujścia, próbowała wymusić łzy. Łzy frustracji i bezradności.
Początkowo było naprawdę miło. Ciocie gruchały nad nim zachwycone, jak to wyrósł i przedstawiały swoje dzieci (Chyba pamiętasz Nataniela? Jesteście w tym samym wieku. A to Ami! Przywitaj się kochanie!). Willy czuł się wśród tych wszystkich ludzi niczym ryba w wodzie. Rozmowy, śmiechy i przeróżne osobowości były czymś, co doskonale znał. Nawet nie martwił go alkohol, który krewniacy powoli w siebie wlewali, dopóki nie odkrył, że obcy podpici ludzie a upojona rodzinka to zupełnie inny poziom potrzebnej mu tolerancji. Z każdym kolejnym wypitym drinkiem coraz więcej uwag słyszał na temat swojego ojca. Ludzie mieli w sobie na tyle przyzwoitości, by przy Genevieve nie wspominać go nawet z nazwiska, ale Willy'ego nie zamierzali oszczędzić. Prawdopodobnie nie mieli nic złego na myśli swoim Masz jakiś kontakt z ojcem? czy Jak ma się mama?, ale powoli zaczynał podejrzewać, że chcieli jedynie wyciągnąć z niego jak najwięcej szczegółów. Nie chciał o nich myśleć źle, nie chciał podejrzewać ich o nic nieprzyjemnego, ale nie zamierzał stać się ich małą książeczką pełen ploteczek, które mogą umilić wieczór. Chodził więc od ludzi do ludzi, nie chcąc z nikim pozostawać zbyt długo. Czas mijał zbyt wolno, a on robił się coraz bardziej zmęczony. Momentami miał wrażenie, że niektóre zdania czy spojrzenia kryły w sobie znacznie więcej niż słowa mówione wprost, ale nie miał pojęcia, co chodziło po głowie jego rozmówców. Nie był dobry w odszukiwaniu ukrytych znaczeń. Wewnętrzny głosik prosił o ostrożność, ale nawet nie wiedział, dlaczego. Przecież to była jego rodzina, a jego mama wyglądała na taką szczęśliwą! Dlaczego on więc bawił się coraz gorzej?
Oparł się o filar stojący w pobliżu stołu pełnego przeróżnych pyszności i wkładał do swoich ust małe puchate ciasteczka, podczas których jedzenia człowiek miał wrażenie, jakby jadł prawdziwe chmurki! Wciąż stał stopami na stabilnej ziemi, a jednak w myślach leciał z otwartymi ustami i kosztował tych pyszności prostu z nieba! Ktokolwiek stworzył ten deser, musiał być geniuszem.
— Niezły trzeba mieć tupet, by tyle lat wszystkich ignorować, po czym zjawiać się jak gdyby nigdy nic i mieć za nie wiadomo kogo. — Do jego uszu dotarły słowa kobiet, które zatrzymały się po drugiej stronie kolumny i najwyraźniej nie zwróciły na niego uwagi.
Willy natychmiast skrzywił się na te słowa. Kryły w sobie olbrzymie pokłady zawiści, a zawiść była jednym z najgorszych uczuć, z jakimi do tej pory miał nieszczęście się zetknąć. Możliwe, że chciał powstrzymać je od dalszego plucia jadem jakimś naiwnym Drogie panie, przecież to nieładnie. Może słodką chmurkę zamiast tego?, ale nie było mu dane nawet spróbować, bo druga z nich go ubiegła.
— Dziwi cię to? Skoro zostawia cię twój ukochany mężulek, to jakoś musisz sobie udowodnić, że jednak nie jesteś tak beznadziejna. Tonący każdej deski się chwyta.
Chwila... To chyba nie było o jego matce? Nie, nie mogło. Przecież... Przecież jego mama nikogo nie ignorowała! A już na pewno nie miała się za nie wiadomo kogo! Jak ktokolwiek, kto jej nie znał, mógł tak mówić? Nie. Jak ktokolwiek mógł mówić tak o kimkolwiek?
Chciał wyjść zza filara i zaszczycić je równie kąśliwą wagą, z jaką jego znajomy z pracy ucinał wszystkie wyjątkowo nieprzyjemne metody flirtu z nim, ale... To nie było w stylu Willy'ego. Nie potrafił zrobić czegoś takiego, a złość się w nim nieprzyjemnie zbierała i nie znajdując ujścia, próbowała wymusić łzy. Łzy frustracji i bezradności.
Eliza, przypomniał sobie. Elizka-chcę-być-modelką-zrobisz-ze-mnie-modelkę?, psia jej mać. Jeszcze raz ochlapał twarz zimną wodą i przejrzał się w łazienkowym lustrze. Skrzywił się. Krawat był kompletnie zrujnowany. A miał go na sobie może drugi raz. Koszuli też już nie odratuje, ale czerwone wino przynajmniej nie rzuca się aż tak w oczy na czarnym materiale.
Rzucając w myślach solidną wiązanką, poluzował krawat. Każdy jego dzień składał się z jakichś takich gówien, no każdy.
I skąd niby miał wiedzieć, że Eliza, panienka na jedną noc, jest akurat kelnerką w jakieś restauracji na kiju, w której jego olbrzymia rodzina postanowiła urządzić jakiś okolicznościowy spęd? Przecież jakby wiedział, to by nie przyprowadzał tu ze sobą Angeliki.
Albo kogokolwiek, szczerze mówiąc.
Pierwszy raz widział, żeby dobrze wychowana, powściągliwa Angie dała upust swoim emocjom w tak burzliwy sposób. Ale, z drugiej strony - kieliszek wina wylanego wprost na liamową koszulę to i tak jeszcze nic w porównaniu z liściem, jakiego mu sprzedała Elizka. Na samo wspomnienie znowu się skrzywił. Ile już tu siedział? Z pięć minut? To chyba wystarczająco dużo czasu, żeby dwie wściekłe harpie uniosły się godnością i sobie po prostu, kurwa mać, poszły.
Uchylił drzwi łazienki i rozejrzał się, a kiedy uznał, że droga jest w miarę bezpieczna, przemknął w stronę filarów, po drodze dyskretnie pozbywając się krawatu. Zatrzymał się przed szwedzkim bufetem (skoro już tu był i skoro już doszło do nieszczęścia, to przecież miał prawo uszczknąć z tej całej sytuacji coś dla siebie!) i przeleciał wzrokiem po przystawkach. Skrzywił się ponownie na widok czerwonego wina i z premedytacją sięgnął po kieliszek białego. Zaraz jednak kącik ust powędrował mu w górę, gdy gdzieś zza pleców usłyszał znajomy głos. Ciotka Henrietta.
Ciotka Henrietta znała wszystkie możliwe plotki. Nie znosił jej, ale hej, posłuchać jej paplaniny raz na jakiś czas, zwłaszcza z ukrycia - czemu nie?
Bez pośpiechu zdążył wypić dwa kieliszki i dowiedzieć się mnóstwa rzeczy. Kilku całkiem przydatnych (jak to, żeby jednak nie próbować jedzenia w tej nowej tajskiej restauracji na rogu) i kilku totalnych bzdur (jak to, że niby zaraził Angelikę jakąś s t r a s z n ą chorobą, stąd to całe zamieszanie parę minut temu). Ale w pewnym momencie miarka się przebrała.
- Brzytwy, ciociu - powiedział słodko, odwracając się do plotkar i uśmiechając przymilnie. Uśmiech jednak nigdy nie sięgnął oczu. - Nie deski, a brzytwy. - Uśmiechnął się szerzej i podszedł, by się przywitać. Całusy w powietrzu i woal ciężkich perfum, Liam szczerze tego nie znosił. Gdyby mógł, w ogóle by się na tych rodzinnych zjazdach nie pojawiał. - Jak się masz, ciociu? Jak tam zdrowie? I jak się ma wujek? Zeszła mu już ta dziwna wysypka? - zapytał z zatroskaniem, udając, że nie dostrzega, jak kobieta nagle blednie i rzuca spłoszone spojrzenie w stronę swojej towarzyszki. Pochylił się. - Wiesz, ciociu - dodał konspiracyjnym szeptem, który ani trochę nie był tak dyskretny, jak powinien być. - Słyszałem, że to może być objaw jakiejś... choroby wenerycznej! Może też powinnaś się przebadać - dorzucił jeszcze dobrą radę, kiwając przy tym głową z ubolewaniem nad jej ciężkim losem. - No, ale nic, nie zatrzymuję - rzucił radośnie i odsunął się. - Pozdrów wujka, ciociu, kiedyś tam do was wpadnę!
Odwrócił się na pięcie, zadowolony z siebie jak diabli i uśmiechnięty jak kot, który opił się śmietanki. Rozpowiadanie wszystkim bzdur, że Liam ma rzeżączkę czy inną malarię, to jeszcze tam chuj. Ale szkalowanie cioci Genevieve, dzięki której otworzyła się przed nim kariera fotograficzna? No fucking way. Na to nie mógł pozwolić. To jakby pozwolić komukolwiek poza Liamem na mówienie, że jego najlepszy przyjaciel jest debilem. Co prawda, Ellie nie był najjaśniejszą żarówką w pudełku, ale to jeszcze nie znaczyło, że ktoś miał prawo to zauważyć. Liam był na swój sposób lojalny wobec swoich ludzi. I bardzo mściwy wobec nie-swoich ludzi. Uniósł kieliszek do ust.
I całe to białe wino dołączyło do czerwonego, które już malowniczo wsiąknęło w jego koszulę, kiedy wpadł na kogoś.
- Sacrebleu! - wyrwało mu się. Automatycznym gestem dłoni spróbował pozbyć się plamy, ale oczywiście nic to nie dało, i dopiero wtedy spojrzał, na kogo wpadł. Mrużył oczy, przypatrując się ślicznej buźce przed sobą, ale miał kłopot z połączeniem twarzy z odpowiednim imieniem. Bo miał silne wrażenie, że akurat wpadł na kogoś, kogo znał.
Rzucając w myślach solidną wiązanką, poluzował krawat. Każdy jego dzień składał się z jakichś takich gówien, no każdy.
I skąd niby miał wiedzieć, że Eliza, panienka na jedną noc, jest akurat kelnerką w jakieś restauracji na kiju, w której jego olbrzymia rodzina postanowiła urządzić jakiś okolicznościowy spęd? Przecież jakby wiedział, to by nie przyprowadzał tu ze sobą Angeliki.
Albo kogokolwiek, szczerze mówiąc.
Pierwszy raz widział, żeby dobrze wychowana, powściągliwa Angie dała upust swoim emocjom w tak burzliwy sposób. Ale, z drugiej strony - kieliszek wina wylanego wprost na liamową koszulę to i tak jeszcze nic w porównaniu z liściem, jakiego mu sprzedała Elizka. Na samo wspomnienie znowu się skrzywił. Ile już tu siedział? Z pięć minut? To chyba wystarczająco dużo czasu, żeby dwie wściekłe harpie uniosły się godnością i sobie po prostu, kurwa mać, poszły.
Uchylił drzwi łazienki i rozejrzał się, a kiedy uznał, że droga jest w miarę bezpieczna, przemknął w stronę filarów, po drodze dyskretnie pozbywając się krawatu. Zatrzymał się przed szwedzkim bufetem (skoro już tu był i skoro już doszło do nieszczęścia, to przecież miał prawo uszczknąć z tej całej sytuacji coś dla siebie!) i przeleciał wzrokiem po przystawkach. Skrzywił się ponownie na widok czerwonego wina i z premedytacją sięgnął po kieliszek białego. Zaraz jednak kącik ust powędrował mu w górę, gdy gdzieś zza pleców usłyszał znajomy głos. Ciotka Henrietta.
Ciotka Henrietta znała wszystkie możliwe plotki. Nie znosił jej, ale hej, posłuchać jej paplaniny raz na jakiś czas, zwłaszcza z ukrycia - czemu nie?
Bez pośpiechu zdążył wypić dwa kieliszki i dowiedzieć się mnóstwa rzeczy. Kilku całkiem przydatnych (jak to, żeby jednak nie próbować jedzenia w tej nowej tajskiej restauracji na rogu) i kilku totalnych bzdur (jak to, że niby zaraził Angelikę jakąś s t r a s z n ą chorobą, stąd to całe zamieszanie parę minut temu). Ale w pewnym momencie miarka się przebrała.
- Brzytwy, ciociu - powiedział słodko, odwracając się do plotkar i uśmiechając przymilnie. Uśmiech jednak nigdy nie sięgnął oczu. - Nie deski, a brzytwy. - Uśmiechnął się szerzej i podszedł, by się przywitać. Całusy w powietrzu i woal ciężkich perfum, Liam szczerze tego nie znosił. Gdyby mógł, w ogóle by się na tych rodzinnych zjazdach nie pojawiał. - Jak się masz, ciociu? Jak tam zdrowie? I jak się ma wujek? Zeszła mu już ta dziwna wysypka? - zapytał z zatroskaniem, udając, że nie dostrzega, jak kobieta nagle blednie i rzuca spłoszone spojrzenie w stronę swojej towarzyszki. Pochylił się. - Wiesz, ciociu - dodał konspiracyjnym szeptem, który ani trochę nie był tak dyskretny, jak powinien być. - Słyszałem, że to może być objaw jakiejś... choroby wenerycznej! Może też powinnaś się przebadać - dorzucił jeszcze dobrą radę, kiwając przy tym głową z ubolewaniem nad jej ciężkim losem. - No, ale nic, nie zatrzymuję - rzucił radośnie i odsunął się. - Pozdrów wujka, ciociu, kiedyś tam do was wpadnę!
Odwrócił się na pięcie, zadowolony z siebie jak diabli i uśmiechnięty jak kot, który opił się śmietanki. Rozpowiadanie wszystkim bzdur, że Liam ma rzeżączkę czy inną malarię, to jeszcze tam chuj. Ale szkalowanie cioci Genevieve, dzięki której otworzyła się przed nim kariera fotograficzna? No fucking way. Na to nie mógł pozwolić. To jakby pozwolić komukolwiek poza Liamem na mówienie, że jego najlepszy przyjaciel jest debilem. Co prawda, Ellie nie był najjaśniejszą żarówką w pudełku, ale to jeszcze nie znaczyło, że ktoś miał prawo to zauważyć. Liam był na swój sposób lojalny wobec swoich ludzi. I bardzo mściwy wobec nie-swoich ludzi. Uniósł kieliszek do ust.
I całe to białe wino dołączyło do czerwonego, które już malowniczo wsiąknęło w jego koszulę, kiedy wpadł na kogoś.
- Sacrebleu! - wyrwało mu się. Automatycznym gestem dłoni spróbował pozbyć się plamy, ale oczywiście nic to nie dało, i dopiero wtedy spojrzał, na kogo wpadł. Mrużył oczy, przypatrując się ślicznej buźce przed sobą, ale miał kłopot z połączeniem twarzy z odpowiednim imieniem. Bo miał silne wrażenie, że akurat wpadł na kogoś, kogo znał.
Był zawiedziony sobą. Zamiast pokazać się kobietom, by te ucięły temat, wybrał tkwienie w miejscu. Zbyt zszokowany kąśliwymi uwagami i zbyt zły na zupełnie nieznane osoby. To nie była postawa godna pochwały. Przez ten rok zakosztował więcej życia – jego różnorodności kolorów – niż kiedykolwiek wcześniej, ale i tak w pierwszym odruchu oczy zachodziły mu łzami. Jakby był małym chłopcem, który potrzebuje, by ktoś poprowadził go za rękę. Nie był jednak już dzieckiem. Nikt nie nazwałby go mężczyzną, nawet on sam, ale z całą pewnością nie był już dzieckiem. Dlatego zamrugał szybko oczami, by pozbyć się nadmiaru wilgoci i wyszedł zza kolumny z determinacją, by podejść do tych okropnie niemiłych plotkar.
Jak szybko wyszedł, tak szybko jednak wrócił na wcześniejsze miejsce. Dlaczego?
Willy podejrzewał, że może spotkać tego wieczoru swojego kuzyna. W głowie przeprowadził nawet kilka symulacji, by być na taką ewentualność przygotowany. Skinienie głową z przeciwległych końców sali, w ostateczności krótkie powitanie i natychmiastowa ewakuacja do zupełnie innego miejsca, może nawet na inną planetę... Tak, wszystko miał w głowie poukładane. Zwyciężała w nim jednak nadzieja, że mężczyzna będzie na tyle zajęty ważnymi-sprawami-ważnych-dorosłych, że nie zawita na przyjęcie urodzinowe jakiegoś wujka. W końcu na pewno miał wiele milszych rzeczy na głowie, niż pyszne jedzenie, darmowy alkohol czy danie całej rodzinie znać, że żyje i ma się dobrze. Mógłby chociażby... Yyy, pomysłów brak. Po prostu mógł coś robić i mógł to robić w zupełnie innym miejscu.
Blondyn musiał jednak mieć wyjątkowego pecha. Nie dość, że Liam postanowił zawitać do restauracji, to akurat znalazł się w TAM! Przy tych okropnych paniach! W momencie gdy Willy chciał wkroczyć do akcji, zrobił to za niego Mason, a ich dwóch w jednym miejscu stanowiło odrobinę zbyt wiele wrażeń. Chłopakowi wystarczyło, że kilka lat temu często widywał go na szkolnych korytarzach czy że nawet we Francji, w klubie jazzowym wujka, nie mógł pozostać od niego wolny. Od osoby, która przywoływała niechciane wspomnienia. Kto chciałby na widok czyjejś twarzy, przypominać sobie, jak ta osoba wygląda, gdy się masturbuje? Na pewno nie Willy. On mógł na to reagować jedynie ekstremalnym zawstydzeniem i chęcią ucieczki. Starannie pielęgnował swoją traumę i widok mężczyzny zawsze wywoływał w nim równie silne uczucia.
„Brzytwy, ciociu” dotarło do uszu chłopaka w momencie, gdy próbował niemalże wcisnąć swoje ciało w filar. To był dobry moment, by ewakuować się z tego miejsca. Odejść jak najdalej. Ale słowa mężczyzny przytrzymały go w miejscu i zaciekawiły na tyle, że zaprzestał prób scalenia się w jedno z chłodnym kamieniem. Były niemiłe, ale nie na tyle, by można było wprost mu cokolwiek zarzucić. Przynajmniej Willy na pewno by tego nie zrobił. Nic dziwnego skoro na skutek słów mężczyzny z przerażonego zwierzątka stał się na powrót sobą. Może nawet zaczęła go bawić cała ta sytuacja, ale gdyby ktoś zapytał – zaprzeczyłby!
Czyli tak też można załatwiać tego typu sprawy. Muszę zapamiętać!
Dolan ani przez moment nie wątpił w to, że kuzyn zrobił to wszystko w odwecie za słowa wypowiadane pod adresem Genevieve. Doskonale pamiętał o sympatii, którą ten ją darzył. Sympatii, która przez te lata niekoniecznie mu się podobała – w końcu bywało to pretekstem do wspólnych rozmów – ale w tym momencie była mu całkowicie na rękę. Był wdzięczny Liamowi. Tego jednak również by się wyparł, gdyby ktoś zapytał! Chyba że zostałby zapytany w obecności kuzyna... Lęk zdecydowanie wygrywał z chęcią zachowania twarzy.
„Pozdrów wujka, ciociu, kiedyś tam do was wpadnę!” było dla chłopaka wystarczającym sygnałem do przywrócenia do życia planu ewakuacja. Zdawać by się mogło, że między słowami Liama a reakcją Willy'ego minęła zaledwie sekunda, którą młodszy poświęcił jedynie na krótki pisk (oczywiście w wyobraźni). Pół sekundy szoku, pół sekundy paniki. Tak mówiły jego obliczenia. Jednak gdy postąpił przed siebie, ciała się zderzyły, a białe wino rozlało na stroje obu. Kto na kogo wpadł? W jakim stanie była jego bordowa marynarka? Dla blondyna nie miało to szczególnego znaczenia.
Policzki zaczęły okropnie go palić.
— Oh mon Dieu — zawołał. Nawet nie wyłapał, że odruchowo również przestawił się na język francuski. — Pardon!
W tym momencie miał dwa wyjścia. Mógł pozostać w miejscu i udać martwego lub mógł rzucić się do stolika z jedzeniem, by chwycić serwetki, którymi miał nadzieję naprawić szkody. Wcześniej nie zdążył przyjrzeć się mężczyźnie na tyle, by wiedzieć, że stan białej koszuli nie był całkowicie jego winą. Czuł się więc w pełni odpowiedzialny za to, jak Mason wyglądał – a skoro Willy myślał, że prezentuje się źle, to sprawa była poważna – i pewnie tylko dlatego zaczął go wycierać. Zamiast podać mu serwetki, sam przystąpił do działania, nawet nie patrząc na twarz kuzyna.
— Jeeejku.
Było to najżałośniejsze „jejku” dzisiejszego dnia.
— Bez wody chyba nie zejdzie — zawyrokował. Nie zdawał sobie sprawy, że nawet jej wsparcie na nic się zda.
Jak szybko wyszedł, tak szybko jednak wrócił na wcześniejsze miejsce. Dlaczego?
Willy podejrzewał, że może spotkać tego wieczoru swojego kuzyna. W głowie przeprowadził nawet kilka symulacji, by być na taką ewentualność przygotowany. Skinienie głową z przeciwległych końców sali, w ostateczności krótkie powitanie i natychmiastowa ewakuacja do zupełnie innego miejsca, może nawet na inną planetę... Tak, wszystko miał w głowie poukładane. Zwyciężała w nim jednak nadzieja, że mężczyzna będzie na tyle zajęty ważnymi-sprawami-ważnych-dorosłych, że nie zawita na przyjęcie urodzinowe jakiegoś wujka. W końcu na pewno miał wiele milszych rzeczy na głowie, niż pyszne jedzenie, darmowy alkohol czy danie całej rodzinie znać, że żyje i ma się dobrze. Mógłby chociażby... Yyy, pomysłów brak. Po prostu mógł coś robić i mógł to robić w zupełnie innym miejscu.
Blondyn musiał jednak mieć wyjątkowego pecha. Nie dość, że Liam postanowił zawitać do restauracji, to akurat znalazł się w TAM! Przy tych okropnych paniach! W momencie gdy Willy chciał wkroczyć do akcji, zrobił to za niego Mason, a ich dwóch w jednym miejscu stanowiło odrobinę zbyt wiele wrażeń. Chłopakowi wystarczyło, że kilka lat temu często widywał go na szkolnych korytarzach czy że nawet we Francji, w klubie jazzowym wujka, nie mógł pozostać od niego wolny. Od osoby, która przywoływała niechciane wspomnienia. Kto chciałby na widok czyjejś twarzy, przypominać sobie, jak ta osoba wygląda, gdy się masturbuje? Na pewno nie Willy. On mógł na to reagować jedynie ekstremalnym zawstydzeniem i chęcią ucieczki. Starannie pielęgnował swoją traumę i widok mężczyzny zawsze wywoływał w nim równie silne uczucia.
„Brzytwy, ciociu” dotarło do uszu chłopaka w momencie, gdy próbował niemalże wcisnąć swoje ciało w filar. To był dobry moment, by ewakuować się z tego miejsca. Odejść jak najdalej. Ale słowa mężczyzny przytrzymały go w miejscu i zaciekawiły na tyle, że zaprzestał prób scalenia się w jedno z chłodnym kamieniem. Były niemiłe, ale nie na tyle, by można było wprost mu cokolwiek zarzucić. Przynajmniej Willy na pewno by tego nie zrobił. Nic dziwnego skoro na skutek słów mężczyzny z przerażonego zwierzątka stał się na powrót sobą. Może nawet zaczęła go bawić cała ta sytuacja, ale gdyby ktoś zapytał – zaprzeczyłby!
Czyli tak też można załatwiać tego typu sprawy. Muszę zapamiętać!
Dolan ani przez moment nie wątpił w to, że kuzyn zrobił to wszystko w odwecie za słowa wypowiadane pod adresem Genevieve. Doskonale pamiętał o sympatii, którą ten ją darzył. Sympatii, która przez te lata niekoniecznie mu się podobała – w końcu bywało to pretekstem do wspólnych rozmów – ale w tym momencie była mu całkowicie na rękę. Był wdzięczny Liamowi. Tego jednak również by się wyparł, gdyby ktoś zapytał! Chyba że zostałby zapytany w obecności kuzyna... Lęk zdecydowanie wygrywał z chęcią zachowania twarzy.
„Pozdrów wujka, ciociu, kiedyś tam do was wpadnę!” było dla chłopaka wystarczającym sygnałem do przywrócenia do życia planu ewakuacja. Zdawać by się mogło, że między słowami Liama a reakcją Willy'ego minęła zaledwie sekunda, którą młodszy poświęcił jedynie na krótki pisk (oczywiście w wyobraźni). Pół sekundy szoku, pół sekundy paniki. Tak mówiły jego obliczenia. Jednak gdy postąpił przed siebie, ciała się zderzyły, a białe wino rozlało na stroje obu. Kto na kogo wpadł? W jakim stanie była jego bordowa marynarka? Dla blondyna nie miało to szczególnego znaczenia.
Policzki zaczęły okropnie go palić.
— Oh mon Dieu — zawołał. Nawet nie wyłapał, że odruchowo również przestawił się na język francuski. — Pardon!
W tym momencie miał dwa wyjścia. Mógł pozostać w miejscu i udać martwego lub mógł rzucić się do stolika z jedzeniem, by chwycić serwetki, którymi miał nadzieję naprawić szkody. Wcześniej nie zdążył przyjrzeć się mężczyźnie na tyle, by wiedzieć, że stan białej koszuli nie był całkowicie jego winą. Czuł się więc w pełni odpowiedzialny za to, jak Mason wyglądał – a skoro Willy myślał, że prezentuje się źle, to sprawa była poważna – i pewnie tylko dlatego zaczął go wycierać. Zamiast podać mu serwetki, sam przystąpił do działania, nawet nie patrząc na twarz kuzyna.
— Jeeejku.
Było to najżałośniejsze „jejku” dzisiejszego dnia.
— Bez wody chyba nie zejdzie — zawyrokował. Nie zdawał sobie sprawy, że nawet jej wsparcie na nic się zda.
Ciocia Gen była bardzo ważną osobą w życiu Liama.
Młody Mason był nastolatkiem bardzo kłopotliwym i nawet wyszkoleni w dyplomacji rodzice nie potrafili sobie z nim poradzić. Przez jakiś czas wszystko było pod kontrolą, kiedy wkręcił się w granie na skrzypcach, ale wystarczył jeden Mały Incydent (jak zwykle państwo Masonowie nazywali sytuację, w której ich czternastoletni, wkurwiony do granic możliwości synalek rozwalił swojemu nauczycielowi parę naprawdę drogich skrzypiec na głowie), by sprawy znów się spieprzyły. Bójki w szkole, pyskowanie i upijanie się (o pierwszych próbach kosztowania czegoś mocniejszego niż alkohol rodzice Liama, na jego szczęście, nie wiedzieli) to był tylko wierzchołek istnej góry lodowej. Do momentu, kiedy nastolatek nie zobaczył zdjęć cioci Gen.
Były doskonałe.
Nie minęło wiele czasu, a Liam stał się częstym gościem w domu Dolanów. No, w każdym razie na tyle częstym, na ile to pozwalało przy trybie życia obu rodzin. Rozmawiał z ciocią o modzie, fotografii, podróżach, fashion weekach. Nagle otworzył się przed nim ogromny świat. Świat, w którym mógł się spełniać artystycznie na tak wiele sposobów, na ile tylko chciał. Z pomocą cioci Gen zaznajomił się z tajnikami portretów i pracy w studyjnych warunkach. Ofiarowała mu swój cenny czas i nie oczekiwała niczego w zamian.
I kiedy tak Liam stał, obserwując z rosnącym rozbawieniem akcję serwetka, przypomniał sobie, że jego kochana ciocia miała syna.
Syna, który zawsze zdawał się go unikać - zarówno w odległej przeszłości, jak i później, kiedy Liam jeszcze próbował przez chwilę być nauczycielem. Syna, który na jego widok zawsze miał jakąś taką spłoszoną, spanikowaną minę.
Zupełnie jak teraz.
- Cześć, Willy. - Przywitał się z sympatycznym uśmiechem, łapiąc za nadgarstek chłopaka. - Kopę lat. I nie przejmuj się, nawet z wodą nie zejdzie. Obie nasze koszule są... - Spojrzał wymownie na plamę na piersi chłopaka. - ...zrujnowane.
Młody Mason był nastolatkiem bardzo kłopotliwym i nawet wyszkoleni w dyplomacji rodzice nie potrafili sobie z nim poradzić. Przez jakiś czas wszystko było pod kontrolą, kiedy wkręcił się w granie na skrzypcach, ale wystarczył jeden Mały Incydent (jak zwykle państwo Masonowie nazywali sytuację, w której ich czternastoletni, wkurwiony do granic możliwości synalek rozwalił swojemu nauczycielowi parę naprawdę drogich skrzypiec na głowie), by sprawy znów się spieprzyły. Bójki w szkole, pyskowanie i upijanie się (o pierwszych próbach kosztowania czegoś mocniejszego niż alkohol rodzice Liama, na jego szczęście, nie wiedzieli) to był tylko wierzchołek istnej góry lodowej. Do momentu, kiedy nastolatek nie zobaczył zdjęć cioci Gen.
Były doskonałe.
Nie minęło wiele czasu, a Liam stał się częstym gościem w domu Dolanów. No, w każdym razie na tyle częstym, na ile to pozwalało przy trybie życia obu rodzin. Rozmawiał z ciocią o modzie, fotografii, podróżach, fashion weekach. Nagle otworzył się przed nim ogromny świat. Świat, w którym mógł się spełniać artystycznie na tak wiele sposobów, na ile tylko chciał. Z pomocą cioci Gen zaznajomił się z tajnikami portretów i pracy w studyjnych warunkach. Ofiarowała mu swój cenny czas i nie oczekiwała niczego w zamian.
I kiedy tak Liam stał, obserwując z rosnącym rozbawieniem akcję serwetka, przypomniał sobie, że jego kochana ciocia miała syna.
Syna, który zawsze zdawał się go unikać - zarówno w odległej przeszłości, jak i później, kiedy Liam jeszcze próbował przez chwilę być nauczycielem. Syna, który na jego widok zawsze miał jakąś taką spłoszoną, spanikowaną minę.
Zupełnie jak teraz.
- Cześć, Willy. - Przywitał się z sympatycznym uśmiechem, łapiąc za nadgarstek chłopaka. - Kopę lat. I nie przejmuj się, nawet z wodą nie zejdzie. Obie nasze koszule są... - Spojrzał wymownie na plamę na piersi chłopaka. - ...zrujnowane.
Dopiero, gdy kuzyn powiedział również o jego koszuli, spojrzał na stan swoich ubrań i... Och. Właściwie to podwójne „och”, bo również dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że znajduje się zbyt blisko mężczyzny i że wciąż przyciska serwetki do jego koszuli, a właściwie do mokrego, przezroczystego czegoś, co z niej zostało. I że teraz jeszcze Liam trzyma jego nadgarstek. BOŻE.
Natychmiast od niego odskoczył. Jeśli wcześniej myślał, że jest zawstydzony, to co działo się z nim teraz?
— Hm, co robi się w takich sytuacjach? — palnął, bo hej! Naprawdę nie wiedział! Nie to żeby plama na własnych ubraniach mu przeszkadzała, ale skoro zrujnował czyjś wygląd, to musiał wziąć za to odpowiedzialność. Normalnie dodałby do całej sytuacji więcej humoru, ale tutaj chodziło o LIAMA. TEGO LIAMA. TEEGOO. Mężczyzna nigdy nie zrobił mu krzywdy, ale jeden dziecięcy błąd i jeden dobrze skrywany sekret wystarczył, by całkowicie skreślić ich relację. Willy nic nie mógł poradzić na okropne zawstydzenie, które zawsze go dopadało w jego obecności. Nic więc dziwnego, że zwykle unikał go jak mógł!
Zanim jednak kuzyn miałby szansę odpowiedzieć, zaraz dodał:
— Może powinienem zapłacić ci za pralnię? Jejkuu, czy z tym nie trzeba natychmiast czegoś zrobić?
Całkiem ładnie sobie radził!
Może tylko nadużywał "jejku", które w jego słowniku pełniło funkcję brzydkiego słowa na K.
A w głowie już opracował plan ucieczki! Nie mógł co prawda tak po prostu odejść, bo to byłaby ucieczka od odpowiedzialności, ale! Mógł powiedzieć, że musi iść siku! Albo że jest mu niedobrze i musi do łazienki! Albo że musi gdzieś, gdziekolwiek, byleby to okropne zawstydzenie sobie poszło. Boże, musiał TAMTEGO dnia BEZ PUKANIA zaglądać do CUDZEGO pokoju? Jakim był okropnym dzieckiem!
— Liam! — Niespodziewanie jego rozważania o metodzie ewakuacji ukróciła jego własna matka. Kobieta, którą tak mocno kochał. Ta, która nauczyła go wiązać buty i liczyć w dwóch językach. Osoba, która powinna być po jego stronie zawsze! Nawet jak nie wie, że akurat powinna! Ta jednak nie dość, że powstrzymała swojego syna przed ucieczką, to jeszcze rzuciła się Masonowi wprost w ramiona. — Wieki cię nie widziałam! — Tak właściwie to zaledwie kilka miesięcy, pomyślał Willy, ale nie odezwał się ani słowem. Patrzył, a w myślach uderzał głową o ścianę. — Bardzo ładna koszula. Widzę, że z Willym promujecie nowe trendy.
Zupełnie nie bała się, że również się ubrudzi. Co prawda jej elegancki kombinezon był na tyle ciemny, że plamy nie powinny być na nim bardzo widoczne, ale nikt nie przepadał za wizją przesiąknięcia zapachem alkoholu.
W końcu kobieta odsunęła się na wyciągnięcie ręki od mężczyzny i pokazała mu jeden ze swoich najszczęśliwszych uśmiechów. Tak, w takich chwilach nikt nie mógł odmówić Genevieve i Willyemu podobieństwa. Ich promienne uśmiechy i wesołe oczy były dokładnie takie same! (Z tą różnicą, że teraz uśmiech Dolana gdzieś sobie poszedł, bo pewnie miał dość tego pieczenia twarzy.) Zresztą nie tylko to świadczyło o ich pokrewieństwie. Rysy twarzy Willy zdecydowanie odziedziczył w głównej mierze po matce, a ich osobowości były równie wesołe i ciepłe. Z tą różnicą, że Genevieve miała w sobie chociażby więcej elegancji i wewnętrznej siły, których chłopakowi brakowało.
— Coś ciekawego mnie ominęło? Staram się oczywiście na bieżąco sprawdzać wszystkie twoje projekty, ale w życie osobiste nie mam jak zajrzeć. — Puściła mu żartobliwe oczko. Nie oczekiwała oczywiście zwierzeń w takich warunkach, ale nie byłaby sobą, gdyby nie zahaczyła chociaż o ten temat. I wcale nie kryło się za tym pytanie o podboje miłosne, choć zdecydowanie tak to brzmiało! Genevieve była ciekawa jego życia prywatnego w znaczeniu ogólnym i ucieszyłaby ją jakakolwiek miła rzecz z życia Masona, którego tak uwielbiała.
W sumie... To było całkiem wygodne! Mama rozmawiała z Liamem, a Willy mógł udawać, że go wcale tam nie ma! Prawda? A właśnie, że nie. Jej.
Zaraz bowiem kobieta przyciągnęła do siebie również syna i chwyciła go za twarz, zgniatając w dłoniach jego policzki, przez co chłopak zrobił minę typowej rybki.
— Możesz powiedzieć temu uparciuchowi, że z taką twarzą powinien pozwolić mi zaciągnąć się chociaż do kilku sesji? Moich słów nie bierze na poważnie, bo jestem jego matką. Może chociaż doświadczonego fotografa posłucha.
— Mozawtzaszmie.
Co miało oznaczać „Mamo, zawstydzasz mnie”, ale wyszedł z niego jedynie bełkot, więc matka w końcu puściła jego twarz i posłała mu swój przepiękny uśmiech. Tak jakby chciała mu wynagrodzić chwilowy brak możliwości słownej obrony.
W tym wszystkim chodziło pewnie jednak o coś większego. W końcu Genevieve w ciągłym zawstydzeniu Willy'ego w obecności Liama widziała raczej objaw uroczego podziwu, może nawet kraszowania starszego kuzyna. Zawsze starała się – gdy tylko akurat cudownym sposobem zdarzyło się, że przebywali w trójkę w jednym pomieszczeniu – wywołać jakieś interakcje między nimi. Po co? Kto wie, co chodziło jej po głowie. Może tylko chciała, by się zaprzyjaźnili lub żeby Liam zjadł go żywcem. Możliwości było wiele!
Natychmiast od niego odskoczył. Jeśli wcześniej myślał, że jest zawstydzony, to co działo się z nim teraz?
— Hm, co robi się w takich sytuacjach? — palnął, bo hej! Naprawdę nie wiedział! Nie to żeby plama na własnych ubraniach mu przeszkadzała, ale skoro zrujnował czyjś wygląd, to musiał wziąć za to odpowiedzialność. Normalnie dodałby do całej sytuacji więcej humoru, ale tutaj chodziło o LIAMA. TEGO LIAMA. TEEGOO. Mężczyzna nigdy nie zrobił mu krzywdy, ale jeden dziecięcy błąd i jeden dobrze skrywany sekret wystarczył, by całkowicie skreślić ich relację. Willy nic nie mógł poradzić na okropne zawstydzenie, które zawsze go dopadało w jego obecności. Nic więc dziwnego, że zwykle unikał go jak mógł!
Zanim jednak kuzyn miałby szansę odpowiedzieć, zaraz dodał:
— Może powinienem zapłacić ci za pralnię? Jejkuu, czy z tym nie trzeba natychmiast czegoś zrobić?
Całkiem ładnie sobie radził!
Może tylko nadużywał "jejku", które w jego słowniku pełniło funkcję brzydkiego słowa na K.
A w głowie już opracował plan ucieczki! Nie mógł co prawda tak po prostu odejść, bo to byłaby ucieczka od odpowiedzialności, ale! Mógł powiedzieć, że musi iść siku! Albo że jest mu niedobrze i musi do łazienki! Albo że musi gdzieś, gdziekolwiek, byleby to okropne zawstydzenie sobie poszło. Boże, musiał TAMTEGO dnia BEZ PUKANIA zaglądać do CUDZEGO pokoju? Jakim był okropnym dzieckiem!
— Liam! — Niespodziewanie jego rozważania o metodzie ewakuacji ukróciła jego własna matka. Kobieta, którą tak mocno kochał. Ta, która nauczyła go wiązać buty i liczyć w dwóch językach. Osoba, która powinna być po jego stronie zawsze! Nawet jak nie wie, że akurat powinna! Ta jednak nie dość, że powstrzymała swojego syna przed ucieczką, to jeszcze rzuciła się Masonowi wprost w ramiona. — Wieki cię nie widziałam! — Tak właściwie to zaledwie kilka miesięcy, pomyślał Willy, ale nie odezwał się ani słowem. Patrzył, a w myślach uderzał głową o ścianę. — Bardzo ładna koszula. Widzę, że z Willym promujecie nowe trendy.
Zupełnie nie bała się, że również się ubrudzi. Co prawda jej elegancki kombinezon był na tyle ciemny, że plamy nie powinny być na nim bardzo widoczne, ale nikt nie przepadał za wizją przesiąknięcia zapachem alkoholu.
W końcu kobieta odsunęła się na wyciągnięcie ręki od mężczyzny i pokazała mu jeden ze swoich najszczęśliwszych uśmiechów. Tak, w takich chwilach nikt nie mógł odmówić Genevieve i Willyemu podobieństwa. Ich promienne uśmiechy i wesołe oczy były dokładnie takie same! (Z tą różnicą, że teraz uśmiech Dolana gdzieś sobie poszedł, bo pewnie miał dość tego pieczenia twarzy.) Zresztą nie tylko to świadczyło o ich pokrewieństwie. Rysy twarzy Willy zdecydowanie odziedziczył w głównej mierze po matce, a ich osobowości były równie wesołe i ciepłe. Z tą różnicą, że Genevieve miała w sobie chociażby więcej elegancji i wewnętrznej siły, których chłopakowi brakowało.
— Coś ciekawego mnie ominęło? Staram się oczywiście na bieżąco sprawdzać wszystkie twoje projekty, ale w życie osobiste nie mam jak zajrzeć. — Puściła mu żartobliwe oczko. Nie oczekiwała oczywiście zwierzeń w takich warunkach, ale nie byłaby sobą, gdyby nie zahaczyła chociaż o ten temat. I wcale nie kryło się za tym pytanie o podboje miłosne, choć zdecydowanie tak to brzmiało! Genevieve była ciekawa jego życia prywatnego w znaczeniu ogólnym i ucieszyłaby ją jakakolwiek miła rzecz z życia Masona, którego tak uwielbiała.
W sumie... To było całkiem wygodne! Mama rozmawiała z Liamem, a Willy mógł udawać, że go wcale tam nie ma! Prawda? A właśnie, że nie. Jej.
Zaraz bowiem kobieta przyciągnęła do siebie również syna i chwyciła go za twarz, zgniatając w dłoniach jego policzki, przez co chłopak zrobił minę typowej rybki.
— Możesz powiedzieć temu uparciuchowi, że z taką twarzą powinien pozwolić mi zaciągnąć się chociaż do kilku sesji? Moich słów nie bierze na poważnie, bo jestem jego matką. Może chociaż doświadczonego fotografa posłucha.
— Mozawtzaszmie.
Co miało oznaczać „Mamo, zawstydzasz mnie”, ale wyszedł z niego jedynie bełkot, więc matka w końcu puściła jego twarz i posłała mu swój przepiękny uśmiech. Tak jakby chciała mu wynagrodzić chwilowy brak możliwości słownej obrony.
W tym wszystkim chodziło pewnie jednak o coś większego. W końcu Genevieve w ciągłym zawstydzeniu Willy'ego w obecności Liama widziała raczej objaw uroczego podziwu, może nawet kraszowania starszego kuzyna. Zawsze starała się – gdy tylko akurat cudownym sposobem zdarzyło się, że przebywali w trójkę w jednym pomieszczeniu – wywołać jakieś interakcje między nimi. Po co? Kto wie, co chodziło jej po głowie. Może tylko chciała, by się zaprzyjaźnili lub żeby Liam zjadł go żywcem. Możliwości było wiele!
Strona 2 z 2 • 1, 2
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach