▲▼
Godziny popołudniowe, lokalizacja - okolice zachodniego skrzydła na czwartym piętrze. Doktor Morgan skocznym krokiem wracał ze swojej przerwy obiadowej skrzypiąc nieznośnie pomarańczowymi trampkami. Identyfikator kołyszący mu się u szyi informował, że Charles podobnie jak większość lekarzy był obeznany i za pan brat z hieroglifami. Jedyne co było w miarę widoczne, to roześmiane zdjęcie w lewym górnym rogu i nadrukowany tytuł neurochirurga.
Spacerując żwawo przez korytarz zapinał kitel, by tuż przed schodami nieomal staranować pielęgniarkę. Przeprosił, wyminął slalomem las kroplówek przy magazynie i jak na złamanie karku pognał na szóste piętro, jakby go sami diabli gonili. Zawsze w pośpiechu.
— Morgan! — Ot, i tyle to było z jego popołudniowej przerwy. Nie, żeby miał to komu za złe, ale ilekroć słyszał głos Selwyna dostawał białej gorączki. Od tygodnia facet migał się od obowiązków, zasłaniając się kotem z przewlekłą biegunką, cioteczką z Alzheimerem, awarią kanalizacji, a wszyscy i tak wiedzieli, że godziny jego wczesnych wyjść z pracy pokrywały się z końcem zmiany pielęgniarek z porodówki. Od paru dni kombinowali wspólnie z zespołem na dyżurce - która to, i co właściwie widzi w Selwynie - ale na ten moment nadal snuli wyłącznie domysły.
Usłyszał ciężkie sapanie tuż za plecami, więc chcąc nie chcąc, przykleił na twarz szeroki uśmiech. Tak szeroki i niemożliwie sztuczny, że na upartego można by zrobić mu profilaktykę górnych dróg oddechowych bez większego wysiłku. Blondyn okręcił się jak fryga i spojrzał wyczekująco na kolegę, który rzęził wesoło przed samym jego nosem.
— Selwyn! Wspaniale. To co, dzisiaj bierzesz moją zmianę? — To był żart, naturalnie. Charlie miał pojęcie, że po raz kolejny zmięknie mu serce i machnie ręką, spędzi kolejną nockę na oddziale i do rana będzie rozwiązywał krzyżówki w swoim gabinecie. Mężczyzna nazwany Selwynem uśmiechnął się krzywo, co wyglądało z kolei jak nerwowy tik.
— Masz niedobory magnezu? Za dużo kawy.
Siwiejący przedwcześnie kolega zamrugał nieprzytomnie oczami, po czym żachnął się i pokręcił głową.
O rany, po prostu to powiedz. "Hej, Charlie, jesteś spoko, fajnie, że wziąłeś moje dwie zmiany pod rząd, normalnie wiszę ci obiad! Totalnie, Selwyn, nie ma za co, schowaj te ordery i dzieci w strojach ludowych, jakoś się dogadamy."
Żadnych orderów. Dzieci w strojach ludowych tańczących skocznie polkę, ani nawet propozycji obiadu.
Jesteś kochany, Charlie. Dziękuję, Charlie.
Nie ma za co, leniwy tłuku.
Dochodziła dziewiętnasta, od dłuższego czasu przyjmował pacjentów i gdy w systemie wyświetliło się już ostatnie nazwisko, odetchnął z ulgą. Bez mylnych wniosków, proszę. Naprawdę uwielbiał swoją pracę, był - jak to się mawiało - lekarzem z powołaniem. Ale trzy dni spędzone poza domem, na lurowatej kawie i odtłuszczonych dietetycznych knedlach nie służyła nawet komuś tak zaprawionemu w boju jak on. Ktoś zapukał anemicznie do drzwi, więc zaprosił do środka.
— Dzień dobry... wieczór, właśnie. Doktor Morgan, ale chyba wygodniej po imieniu, prawda? — zapytał retorycznie, powzrokując znad monitora na młodego chłopaczka o dość niekonwencjonalnym kolorze włosów.
— Charlie — przedstawił się krótko i przekręcił monitor tak, by nie zasłaniał mu pacjenta. Zanim jednak przeszedł do formalności, przeprosił i wiedziony rytualnym przyzwyczajeniem, sięgnął do kieszeni fartucha i zdezynfekował ręce aloesowym płynem antybakteryjnym. Co dało się zauważyć, miał podniszczoną i suchą skórę zważywszy na fakt, że robił to bardzo często i nie umiał wyzbyć się tego nawyku.
Spacerując żwawo przez korytarz zapinał kitel, by tuż przed schodami nieomal staranować pielęgniarkę. Przeprosił, wyminął slalomem las kroplówek przy magazynie i jak na złamanie karku pognał na szóste piętro, jakby go sami diabli gonili. Zawsze w pośpiechu.
— Morgan! — Ot, i tyle to było z jego popołudniowej przerwy. Nie, żeby miał to komu za złe, ale ilekroć słyszał głos Selwyna dostawał białej gorączki. Od tygodnia facet migał się od obowiązków, zasłaniając się kotem z przewlekłą biegunką, cioteczką z Alzheimerem, awarią kanalizacji, a wszyscy i tak wiedzieli, że godziny jego wczesnych wyjść z pracy pokrywały się z końcem zmiany pielęgniarek z porodówki. Od paru dni kombinowali wspólnie z zespołem na dyżurce - która to, i co właściwie widzi w Selwynie - ale na ten moment nadal snuli wyłącznie domysły.
Usłyszał ciężkie sapanie tuż za plecami, więc chcąc nie chcąc, przykleił na twarz szeroki uśmiech. Tak szeroki i niemożliwie sztuczny, że na upartego można by zrobić mu profilaktykę górnych dróg oddechowych bez większego wysiłku. Blondyn okręcił się jak fryga i spojrzał wyczekująco na kolegę, który rzęził wesoło przed samym jego nosem.
— Selwyn! Wspaniale. To co, dzisiaj bierzesz moją zmianę? — To był żart, naturalnie. Charlie miał pojęcie, że po raz kolejny zmięknie mu serce i machnie ręką, spędzi kolejną nockę na oddziale i do rana będzie rozwiązywał krzyżówki w swoim gabinecie. Mężczyzna nazwany Selwynem uśmiechnął się krzywo, co wyglądało z kolei jak nerwowy tik.
— Masz niedobory magnezu? Za dużo kawy.
Siwiejący przedwcześnie kolega zamrugał nieprzytomnie oczami, po czym żachnął się i pokręcił głową.
O rany, po prostu to powiedz. "Hej, Charlie, jesteś spoko, fajnie, że wziąłeś moje dwie zmiany pod rząd, normalnie wiszę ci obiad! Totalnie, Selwyn, nie ma za co, schowaj te ordery i dzieci w strojach ludowych, jakoś się dogadamy."
Żadnych orderów. Dzieci w strojach ludowych tańczących skocznie polkę, ani nawet propozycji obiadu.
Jesteś kochany, Charlie. Dziękuję, Charlie.
Nie ma za co, leniwy tłuku.
Dochodziła dziewiętnasta, od dłuższego czasu przyjmował pacjentów i gdy w systemie wyświetliło się już ostatnie nazwisko, odetchnął z ulgą. Bez mylnych wniosków, proszę. Naprawdę uwielbiał swoją pracę, był - jak to się mawiało - lekarzem z powołaniem. Ale trzy dni spędzone poza domem, na lurowatej kawie i odtłuszczonych dietetycznych knedlach nie służyła nawet komuś tak zaprawionemu w boju jak on. Ktoś zapukał anemicznie do drzwi, więc zaprosił do środka.
— Dzień dobry... wieczór, właśnie. Doktor Morgan, ale chyba wygodniej po imieniu, prawda? — zapytał retorycznie, powzrokując znad monitora na młodego chłopaczka o dość niekonwencjonalnym kolorze włosów.
— Charlie — przedstawił się krótko i przekręcił monitor tak, by nie zasłaniał mu pacjenta. Zanim jednak przeszedł do formalności, przeprosił i wiedziony rytualnym przyzwyczajeniem, sięgnął do kieszeni fartucha i zdezynfekował ręce aloesowym płynem antybakteryjnym. Co dało się zauważyć, miał podniszczoną i suchą skórę zważywszy na fakt, że robił to bardzo często i nie umiał wyzbyć się tego nawyku.
Starał się raczej nie zawracać głowy innym ludziom swoją osobą, nawet gdyby każdy normalny człowiek uznał to za uzasadnione. Nie mówił nikomu, kiedy chorował, chyba że naprawdę potrzebował lekarskiej opieki albo miał wrażenie, że zaczyna stanowić zagrożenie dla otoczenia. Nie zwierzał się ze swoich problemów, rzadko kiedy prosił o pomoc w jakiejkolwiek sprawie. Nie powinno więc dziwić, że po popołudniowym wypadku w czasie konnej przejażdżki zdołał wmówić sobie i wszystkim dookoła, że siniejąca noga to efekt stłuczenia, a jedyne poważniejsze obrażenie, jakie wyniósł z bliskiego spotkania z pniem drzewa, to zdarta z policzka skóra oraz kilka drobnych zadrapań na lewym przedramieniu, które zresztą opatrzyli mu jeszcze w stajni. Dopiero po powrocie doszedł do wniosku, że przeciętna stłuczona kostka zwykle nie podwaja swojego rozmiaru i nie staje się sino-fioletowa, a przynajmniej nie w takim tempie, jak jego, więc – mimo wszelkich oporów, jakie miał w tamtej chwili – wypadałoby jednak udać się do lekarza
Dotarł do szpitala sam, autobusem, nie informując nikogo o tym co się stało, bo i po co niepokoić znajomych albo zapracowaną rodzinę? Zresztą to pewnie i tak nie było nic poważnego, prawda?
…
Prawda?
Dopełnił formalności w rejestracji, dokuśtykał do gabinetu lekarza i usadowił się na jednym z wolnych krzeseł, rzucając przelotne spojrzenie w stronę innych pacjentów. Nikt nie wyglądał na szczególnie obolałego, żaden nie miał nogi bądź ręki zgiętej w nie tę stronę co potrzeba, brak otwartych złamań, odpadających członków i krwi lejącej się na podłodze. W pierwszej chwili odetchnął więc z ulgą – skoro skierowali go do tego gabinetu, to nie może być z nim aż tak źle!
Ale skoro to nic poważnego, pomyślał, to niepotrzebnie w ogóle tu przychodziłem i zajmuję komuś miejsce w kolejce.
Spochmurniał momentalnie, wlepiając pusty wzrok w plakat na temat profilaktyki chorób nowotworowych, który wisiał na ścianie naprzeciwko gabinetu. Może po prostu się wymknie? Albo pójdzie z powrotem do rejestracji, powie, że wypadło mu coś pilnego, przeprosi i wróci do domu? Skoro to nic poważnego, to najpóźniej za dwa dni dojdzie do siebie.
Albo i nie. Albo to jest coś poważnego. Może sobie coś złamał? Albo uszkodził staw skokowy do tego stopnia, już nigdy nie będzie mógł normalnie na niej stanąć? Na sto procent utną mu nogę na wysokości stawu biodrowego.
Podniósł się powoli i spróbował lekko oprzeć ciężar ciała na uszkodzonej kończynie, jednak zrezygnował z tego pomysłu gdy z bólu niemal natychmiast pociemniało mu przed oczami. Opadł z powrotem na swoje miejsce, zwracając tym uwagę wszystkich ludzi w promieniu kilku metrów, którzy przez chwilę przyglądali mu się badawczo, a następnie wrócili do swoich zajęć. On z kolei, aby nie zostawać sam na sam ze swoimi myślami, wyciągnął z torby telefon i wrócił do czytania naukowych artykułów do swojego projektu.
Próbował nie zwracać uwagi na swoje otoczenie, w ogóle nie koncentrować na tym gdzie ani dlaczego właśnie się znajduje. Dopiero gdy zauważył, że poza nim i mijającymi gabinet pielęgniarkami na korytarzu nie ma już nikogo, powrócił myślami do rzeczywistości, schował telefon do bocznej kieszeni, po czym wziął kilka głębokich wdechów, starając się trochę uspokoić. Wprawdzie nie wpadał jeszcze w panikę, ale miał świadomość, że jego tętno jest przyspieszone, a oddech stał się nieco cięższy niż zwykle.
Kiedy drzwi do gabinetu lekarza zaczęły się otwierać, Evan pobladł zauważalnie i skierował wzrok na wychodzącą z pomieszczenia kobietę. Ta uśmiechnęła się do niego ciepło i udała spacerowym krokiem w stronę schodów w ogóle nie sprawiając wrażenia, jakby przed chwilą spotkało ją coś nieprzyjemnego.
Bo nie spotkało. Wmawiasz sobie tylko, głupi głupku.
Podniósł się z krzesła ociężale i, skacząc na zdrowej nodze, dokuśtykał jakoś do wejścia. Zapukał niepewnie, a gdy tylko usłyszał zaproszenie, wszedł niezgrabnie do środka, zamknął za sobą drzwi, rozglądając się po pomieszczeniu z mieszanką niepokoju i fascynacji. Gdy tylko jego wzrok napotkał twarz siedzącego za biurkiem mężczyzny, odetchnął w duchu z wyraźną ulgą. Doktor Morgan wydał mu się... sympatyczny. Tak, to chyba dobre słowo. Nie to, żeby spodziewał się zastać tam niedoszłego rzeźnika próbującego operować ludzi siekierą, ale mimo wszystko był przyjemnie zaskoczony i czuł, że powoli opuszcza go napięcie.
— Dobry wieczór. Ja, uh... Evan? — zaczął chaotycznie, dając popis składni godny człowieka pierwotnego. Skrzywił się na dźwięk własnych słów i odetchnął głęboko raz jeszcze, dając sobie sekundę na zebranie myśli. — Przepraszam. Evan Johnston, ale to pan... To już pewnie wiesz. Przepraszam, nie jestem przyzwyczajony do mówienia do starszych ode mnie per ty, nie w rzeczywistości w każdym razie. — Przyglądał się w milczeniu, jak Charles dezynfekuje sobie dłonie, a chwilę później odezwał się ponownie: — Miałem wypadek po południu i chyba zepsułem sobie nogę.
Oczywiście dalej stał w wejściu jak ostatnia sierota, czekając na pozwolenie albo chociaż wskazanie miejsca, na którym miałby usiąść.
Dotarł do szpitala sam, autobusem, nie informując nikogo o tym co się stało, bo i po co niepokoić znajomych albo zapracowaną rodzinę? Zresztą to pewnie i tak nie było nic poważnego, prawda?
…
Prawda?
Dopełnił formalności w rejestracji, dokuśtykał do gabinetu lekarza i usadowił się na jednym z wolnych krzeseł, rzucając przelotne spojrzenie w stronę innych pacjentów. Nikt nie wyglądał na szczególnie obolałego, żaden nie miał nogi bądź ręki zgiętej w nie tę stronę co potrzeba, brak otwartych złamań, odpadających członków i krwi lejącej się na podłodze. W pierwszej chwili odetchnął więc z ulgą – skoro skierowali go do tego gabinetu, to nie może być z nim aż tak źle!
Ale skoro to nic poważnego, pomyślał, to niepotrzebnie w ogóle tu przychodziłem i zajmuję komuś miejsce w kolejce.
Spochmurniał momentalnie, wlepiając pusty wzrok w plakat na temat profilaktyki chorób nowotworowych, który wisiał na ścianie naprzeciwko gabinetu. Może po prostu się wymknie? Albo pójdzie z powrotem do rejestracji, powie, że wypadło mu coś pilnego, przeprosi i wróci do domu? Skoro to nic poważnego, to najpóźniej za dwa dni dojdzie do siebie.
Albo i nie. Albo to jest coś poważnego. Może sobie coś złamał? Albo uszkodził staw skokowy do tego stopnia, już nigdy nie będzie mógł normalnie na niej stanąć? Na sto procent utną mu nogę na wysokości stawu biodrowego.
Podniósł się powoli i spróbował lekko oprzeć ciężar ciała na uszkodzonej kończynie, jednak zrezygnował z tego pomysłu gdy z bólu niemal natychmiast pociemniało mu przed oczami. Opadł z powrotem na swoje miejsce, zwracając tym uwagę wszystkich ludzi w promieniu kilku metrów, którzy przez chwilę przyglądali mu się badawczo, a następnie wrócili do swoich zajęć. On z kolei, aby nie zostawać sam na sam ze swoimi myślami, wyciągnął z torby telefon i wrócił do czytania naukowych artykułów do swojego projektu.
Próbował nie zwracać uwagi na swoje otoczenie, w ogóle nie koncentrować na tym gdzie ani dlaczego właśnie się znajduje. Dopiero gdy zauważył, że poza nim i mijającymi gabinet pielęgniarkami na korytarzu nie ma już nikogo, powrócił myślami do rzeczywistości, schował telefon do bocznej kieszeni, po czym wziął kilka głębokich wdechów, starając się trochę uspokoić. Wprawdzie nie wpadał jeszcze w panikę, ale miał świadomość, że jego tętno jest przyspieszone, a oddech stał się nieco cięższy niż zwykle.
Kiedy drzwi do gabinetu lekarza zaczęły się otwierać, Evan pobladł zauważalnie i skierował wzrok na wychodzącą z pomieszczenia kobietę. Ta uśmiechnęła się do niego ciepło i udała spacerowym krokiem w stronę schodów w ogóle nie sprawiając wrażenia, jakby przed chwilą spotkało ją coś nieprzyjemnego.
Bo nie spotkało. Wmawiasz sobie tylko, głupi głupku.
Podniósł się z krzesła ociężale i, skacząc na zdrowej nodze, dokuśtykał jakoś do wejścia. Zapukał niepewnie, a gdy tylko usłyszał zaproszenie, wszedł niezgrabnie do środka, zamknął za sobą drzwi, rozglądając się po pomieszczeniu z mieszanką niepokoju i fascynacji. Gdy tylko jego wzrok napotkał twarz siedzącego za biurkiem mężczyzny, odetchnął w duchu z wyraźną ulgą. Doktor Morgan wydał mu się... sympatyczny. Tak, to chyba dobre słowo. Nie to, żeby spodziewał się zastać tam niedoszłego rzeźnika próbującego operować ludzi siekierą, ale mimo wszystko był przyjemnie zaskoczony i czuł, że powoli opuszcza go napięcie.
— Dobry wieczór. Ja, uh... Evan? — zaczął chaotycznie, dając popis składni godny człowieka pierwotnego. Skrzywił się na dźwięk własnych słów i odetchnął głęboko raz jeszcze, dając sobie sekundę na zebranie myśli. — Przepraszam. Evan Johnston, ale to pan... To już pewnie wiesz. Przepraszam, nie jestem przyzwyczajony do mówienia do starszych ode mnie per ty, nie w rzeczywistości w każdym razie. — Przyglądał się w milczeniu, jak Charles dezynfekuje sobie dłonie, a chwilę później odezwał się ponownie: — Miałem wypadek po południu i chyba zepsułem sobie nogę.
Oczywiście dalej stał w wejściu jak ostatnia sierota, czekając na pozwolenie albo chociaż wskazanie miejsca, na którym miałby usiąść.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach