▲▼
Czas: Lato, 2007 rok.
Miejsce: Vancouver, jedna z dzielnic mieszkalnych.
Bohaterowie: Anubis, Inai, NPC.
Czuł się nieswojo.
Przebywał w nowym otoczeniu już od ponad dwóch miesięcy, a i tak wydawało mu się, że zaledwie wczoraj wniósł do pokoju karton z zabawkami i ustawił go na środku puchatego dywanu, próbując ochrzcić swoje nowe królestwo mianem bardziej przytulnego. W pomieszczeniu nie brakowało niczego. Miły dla oka kolor ścian, wygodne łóżko, jakieś fikuśne biurko w rogu i kilka maskotek porozwalanych po kątach. Raj dla każdego pięcioletniego szkraba.
Nie każdego.
Inai siedział po turecku w samym centrum pomieszczenia, gładząc przebijający się pod palcami, niebieski dywanik, będąc co rusz uporczywie trącanym przez mokry nos. To niespecjalnie pozwalało mu pozbyć się uczucia niepokoju, ale przynajmniej dawało jakiekolwiek zajęcie. Z tej pozycji miał idealny wgląd na okno, które od kilkudziesięciu dobrych dni tak namiętnie napastował spojrzeniem – całodobowa telewizja. Nawet z głosem! Choć głośniki były zamontowane piętro niżej.
- Oczywiście, tak. Porozmawiam z moim adwokatem, wówczas do ciebie oddzwonię i…
Nie rozumiał kompletnie nic z bełkotu, który od jakiegoś czasu wydobywał z siebie tata. Za to nawet jako dziecko był w stanie pojąć, że działo się coś na tyle poważnego i złego, że jedyny pozostały mu rodzic, celowo starał się odizolować go od całej sprawy.
Podniósł się z dywanu i zawędrował w dół po schodach. Odkąd zyskał możliwość wolnego poruszania się po domu, bardzo często z niej korzystał. Zaczął to robić jeszcze częściej, gdy ojciec sprezentował mu psa.
- Ciii! – uciszył i tak milczące szczenię, gdy mijali pokój z zaaferowanym telefonami rodzicem. Złoty, około trzymiesięczny golden retriever nie zamierzał w żadnym wypadku wydać swojego małego właściciela, najwidoczniej samemu chcąc skosztować nieco wolności. – Teraz bądź cicho, Bonnie! Tata jest zajęty, więc dzisiaj ja cię wyprowadzę. – szepnął do szczenięcia, na poczekaniu wymyślając sobie pretekst, żeby tylko wyrwać się z czterech ścian. Mógł to zrobić w każdej chwili, gdyby tylko podszedł do stojącego w sąsiednim pokoju mężczyzny i poprosił o rundkę na plac zabaw, ale te wszystkie niezrozumiałe słowa, którymi się posługiwał skutecznie zniechęciły go do jakiejkolwiek rozmowy w dniu dzisiejszym. Jeszcze zacznie prosić go o alimenty i co? Co to w ogóle są alimenty? Albo o adwokata! Miałby dla niego zmienić się w zielony owoc? Tata jest dzisiaj straszny...
Oczywiście nie pytając nikogo o zgodę, podbiegł do drzwi wejściowych i nacisnął na klamkę, odwracając się przy tym głowę do tyłu, by upewnić się, że ojciec za chwilę nie utoruje mu przejścia.
- Czysto! - rzekł do psa, wychodząc po cichutku na ganek.
Czas: Lato, 2007 rok.
Miejsce: Vancouver, jedna z dzielnic mieszkalnych.
Bohaterowie: Anubis, Inai, NPC.
{ ... }
Czuł się nieswojo.
Przebywał w nowym otoczeniu już od ponad dwóch miesięcy, a i tak wydawało mu się, że zaledwie wczoraj wniósł do pokoju karton z zabawkami i ustawił go na środku puchatego dywanu, próbując ochrzcić swoje nowe królestwo mianem bardziej przytulnego. W pomieszczeniu nie brakowało niczego. Miły dla oka kolor ścian, wygodne łóżko, jakieś fikuśne biurko w rogu i kilka maskotek porozwalanych po kątach. Raj dla każdego pięcioletniego szkraba.
Nie każdego.
Inai siedział po turecku w samym centrum pomieszczenia, gładząc przebijający się pod palcami, niebieski dywanik, będąc co rusz uporczywie trącanym przez mokry nos. To niespecjalnie pozwalało mu pozbyć się uczucia niepokoju, ale przynajmniej dawało jakiekolwiek zajęcie. Z tej pozycji miał idealny wgląd na okno, które od kilkudziesięciu dobrych dni tak namiętnie napastował spojrzeniem – całodobowa telewizja. Nawet z głosem! Choć głośniki były zamontowane piętro niżej.
- Oczywiście, tak. Porozmawiam z moim adwokatem, wówczas do ciebie oddzwonię i…
Nie rozumiał kompletnie nic z bełkotu, który od jakiegoś czasu wydobywał z siebie tata. Za to nawet jako dziecko był w stanie pojąć, że działo się coś na tyle poważnego i złego, że jedyny pozostały mu rodzic, celowo starał się odizolować go od całej sprawy.
Podniósł się z dywanu i zawędrował w dół po schodach. Odkąd zyskał możliwość wolnego poruszania się po domu, bardzo często z niej korzystał. Zaczął to robić jeszcze częściej, gdy ojciec sprezentował mu psa.
- Ciii! – uciszył i tak milczące szczenię, gdy mijali pokój z zaaferowanym telefonami rodzicem. Złoty, około trzymiesięczny golden retriever nie zamierzał w żadnym wypadku wydać swojego małego właściciela, najwidoczniej samemu chcąc skosztować nieco wolności. – Teraz bądź cicho, Bonnie! Tata jest zajęty, więc dzisiaj ja cię wyprowadzę. – szepnął do szczenięcia, na poczekaniu wymyślając sobie pretekst, żeby tylko wyrwać się z czterech ścian. Mógł to zrobić w każdej chwili, gdyby tylko podszedł do stojącego w sąsiednim pokoju mężczyzny i poprosił o rundkę na plac zabaw, ale te wszystkie niezrozumiałe słowa, którymi się posługiwał skutecznie zniechęciły go do jakiejkolwiek rozmowy w dniu dzisiejszym. Jeszcze zacznie prosić go o alimenty i co? Co to w ogóle są alimenty? Albo o adwokata! Miałby dla niego zmienić się w zielony owoc? Tata jest dzisiaj straszny...
Oczywiście nie pytając nikogo o zgodę, podbiegł do drzwi wejściowych i nacisnął na klamkę, odwracając się przy tym głowę do tyłu, by upewnić się, że ojciec za chwilę nie utoruje mu przejścia.
- Czysto! - rzekł do psa, wychodząc po cichutku na ganek.
Wziął Ammit, wziął bluzę i się wziął i wyniósł z domu, w którym dziadkowi słodko spali w swojej sypialni na piętrze, nieświadomi tego, co ich wnuk właśnie zamierzał zrobić. Wiedział, że byle szmer i dziadek się obudzi, udaremniając mu jego wypad na miasto w środku nocy. I da mu do tego szlaban, nie pozwalając mu zaglądać do swojego warsztatu przez co najmniej tydzień. A tego przecież nie chciał. Lubił bawić się narzędziami, które się tam znajdowały. Poza tym wraz z dziadkiem przygotowywali kredens dla babci, który miał być jej prezentem urodzinowym. Już mieli spóźnienie, a kolejny tydzień byłby prawdziwą katastrofą. Jednocześnie nie mógł usiedzieć na tyłku w swoim pokoju. To był jeden z tych dni, gdy nie mógł spać, musiał coś robić! Biegać, skakać, tłuc się, cokolwiek, byleby tylko nie pozostawać w stagnacji.
Na paluszkach wraz z Ammit pokonali schody, a potem korytarz. Ominęli starą klepkę w podłodze, która skrzypiała, gdy się na niej stanęło. Po cichu i niesamowicie powoli zaczął przekręcać kluczem w zamku, nasłuchując za każdym razem, jakiejkolwiek oznaki przyłapania. Gdy w sypialni dziadków zaskrzypiało łóżko, omal nie sikał się w spodnie, czekając w napięciu. Kropla potu spłynęła mu za kołnierz bluzy. Nie było słychać kroków, to też przekręcił klucz do końca i wysunął się za drzwi. Tak samo powoli, jak wcześniej, przekręcił kluczem z drugiej strony. Rozejrzał się dookoła, a potem pobiegł przed siebie na swoich długich, jak szczudła nogach, należałoby wspomnieć, że wychodziło mu to dość niezdarnie. Tuż obok niego biegła suczka, czasami wybiegała przed niego, przystawała, kręcąc się w miejscu, jakby miała owsiki w dupie, a gdy Rafael ją doganiał, podrywała się do dalszego sprintu. I tak przez całą długość ich ulicy. Na skrzyżowaniu oparł się o znak i zaczął dyszeć jak ofiara astmy.
Wyprostował się, narzucił na głowę kaptur i spacerowym krokiem skręcił w prawo.
Kręcili się tak przez dobrą godzinę bez większego celu, aż trafili w tę część miasta, której nie znali. Zgubienie się im nie groziło. Nawet gdyby Rafael stracił orientację, to Ammit zawsze potrafiła odnaleźć drogę do domu. Nie raz już uratowała mu tym skórę.
Pod jednym z domów, przy krawężniku, stał srebrny chevrolet. Idealnie. Rozejrzał się dookoła, ale wydawało mu się, że wszystkie domy dookoła pogrążone są we śnie. Wbił pięści w kieszeń na brzuchu, a potem zaczął podkradać się do pojazdu.
- Ammit, pilnuj, czy ktoś nie idzie - mruknął, podając psu psi przysmak, by tym samym zachęcić ją do wypełnienia jego polecenia. Wiedział, że i bez tego może na nią liczyć, ale zwyczajnie lubił ją rozpieszczać i każda wymówka była do tego idealna.
Kiedy labrador poszedł na zwiady, Rafael przykucnął pod drzwiami od strony kierowcy. Przyjrzał się zamkowi. I patrzył na niego bardzo długo, jakby sam mógł mu powiedzieć, w jaki sposób chłopak mógłby go otworzyć. Wyciągnął ze swojej kieszeni zestaw narzędzi potrzebnych do tego typu zabaw. Lepiej było nie pytać, skąd je wziął. I nie, nie chodziło o kradzież.
Wysunął język z buzi, przytrzymując go zębami, gdy manewrował różnej wielkości wytrychami. Znacznie prościej byłoby wybić szybę. Jednak to nie byłoby tak zabawne. Nie chciał również zniszczyć samochodu. Chciał się tylko nauczyć, jak robić to poprawnie, a jedynym sposobem była praktyka.
Ammit pierwsza usłyszała niepokojący dźwięk otwieranych drzwi. Chłopak pobladł cały i spanikowany wskoczył w żywopłot rosnący tuż za plecami, pies podążył jego śladem, więc trochę hałasu jednak narobili. Anubis o mało nie zszedł na zawał w tej samej sekundzie. Zatkał sobie ręką usta, by nie wydać choćby najmniejszego dźwięku z siebie.
Na paluszkach wraz z Ammit pokonali schody, a potem korytarz. Ominęli starą klepkę w podłodze, która skrzypiała, gdy się na niej stanęło. Po cichu i niesamowicie powoli zaczął przekręcać kluczem w zamku, nasłuchując za każdym razem, jakiejkolwiek oznaki przyłapania. Gdy w sypialni dziadków zaskrzypiało łóżko, omal nie sikał się w spodnie, czekając w napięciu. Kropla potu spłynęła mu za kołnierz bluzy. Nie było słychać kroków, to też przekręcił klucz do końca i wysunął się za drzwi. Tak samo powoli, jak wcześniej, przekręcił kluczem z drugiej strony. Rozejrzał się dookoła, a potem pobiegł przed siebie na swoich długich, jak szczudła nogach, należałoby wspomnieć, że wychodziło mu to dość niezdarnie. Tuż obok niego biegła suczka, czasami wybiegała przed niego, przystawała, kręcąc się w miejscu, jakby miała owsiki w dupie, a gdy Rafael ją doganiał, podrywała się do dalszego sprintu. I tak przez całą długość ich ulicy. Na skrzyżowaniu oparł się o znak i zaczął dyszeć jak ofiara astmy.
Wyprostował się, narzucił na głowę kaptur i spacerowym krokiem skręcił w prawo.
Kręcili się tak przez dobrą godzinę bez większego celu, aż trafili w tę część miasta, której nie znali. Zgubienie się im nie groziło. Nawet gdyby Rafael stracił orientację, to Ammit zawsze potrafiła odnaleźć drogę do domu. Nie raz już uratowała mu tym skórę.
Pod jednym z domów, przy krawężniku, stał srebrny chevrolet. Idealnie. Rozejrzał się dookoła, ale wydawało mu się, że wszystkie domy dookoła pogrążone są we śnie. Wbił pięści w kieszeń na brzuchu, a potem zaczął podkradać się do pojazdu.
- Ammit, pilnuj, czy ktoś nie idzie - mruknął, podając psu psi przysmak, by tym samym zachęcić ją do wypełnienia jego polecenia. Wiedział, że i bez tego może na nią liczyć, ale zwyczajnie lubił ją rozpieszczać i każda wymówka była do tego idealna.
Kiedy labrador poszedł na zwiady, Rafael przykucnął pod drzwiami od strony kierowcy. Przyjrzał się zamkowi. I patrzył na niego bardzo długo, jakby sam mógł mu powiedzieć, w jaki sposób chłopak mógłby go otworzyć. Wyciągnął ze swojej kieszeni zestaw narzędzi potrzebnych do tego typu zabaw. Lepiej było nie pytać, skąd je wziął. I nie, nie chodziło o kradzież.
Wysunął język z buzi, przytrzymując go zębami, gdy manewrował różnej wielkości wytrychami. Znacznie prościej byłoby wybić szybę. Jednak to nie byłoby tak zabawne. Nie chciał również zniszczyć samochodu. Chciał się tylko nauczyć, jak robić to poprawnie, a jedynym sposobem była praktyka.
Ammit pierwsza usłyszała niepokojący dźwięk otwieranych drzwi. Chłopak pobladł cały i spanikowany wskoczył w żywopłot rosnący tuż za plecami, pies podążył jego śladem, więc trochę hałasu jednak narobili. Anubis o mało nie zszedł na zawał w tej samej sekundzie. Zatkał sobie ręką usta, by nie wydać choćby najmniejszego dźwięku z siebie.
Ostrożnie zamknął drzwi za sobą, wypuszczając na przód rozszalałego z radości szczeniaka. Pies momentalnie zaczął obwąchiwać trawnik wokół siebie, co rusz biegając w kółko, wyraźnie nie mogąc skupić się wyłącznie na jednej rzeczy. Sunia była zbyt roztrzepana, by zauważyć cokolwiek dziwnego w trzęsącym się nieopodal żywopłocie.
W przeciwieństwie do właściciela.
Mały chłopczyk stanął jak wryty na ganku. Mignął mu skrawek ciemnego materiału i był niemal pewny, że ktoś przed chwilą majstrował przy samochodzie jego ojca. Zaczął skubać rękawy od bluzy, lekko przekrzywiając łeb w prawą stronę.
- Tata byłby na mnie zły. – odpowiedział sobie na głos na zadane w blond łbie pytanie: Czy dobrym pomysłem będzie pałętanie się samemu po nocy? Na ułamek sekundy zaświeciła mu w głowie myśl: cofnij się. Cofnij się i co?
Zadrżał na samą myśl ponownego wrócenia do pokoju. Do czterech ścian, które ograniczały go niemal we wszystkim i doskonale nauczyły czym była samotność. W tak młodym wieku nikt nie powinien znać ów prawd. Zakrzywione pojęcie rzeczywistości w oczach ówczesnego czterolatka nie zostało nawet w najmniejszym stopniu wymazane. Jakim prawem by miało, skoro minęły ledwie dwa miesiące, odkąd pożegnał się z rodzinnym miastem?
Ostrożnie oddalił się od drzwi wejściowych, kierując się powolnym krokiem w stronę żywopłotu. Miał za mało lat na karku, by faktycznie zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństw, jednak mimo wszystko miotał nim niepokój. Może niekoniecznie zrodzony z myśli „o kurcze, ktoś może mnie porwać, zgwałcić i zabić!”, ale młody chłopak wyglądał na dosyć przejętego.
- Cześć. – odparł, niemiłosiernie sepleniąc. Dykcja leżała i kwiczała, jednak mówił na tyle wolno i ostrożnie, że dało się go zrozumieć bez większych trudności. O ile nic wcześniej by go nie wystraszyło, podszedłby niemal pod sam żywopłot, chcąc lepiej przyjrzeć się nowopoznanej osobie.
- Podoba ci się auto taty? – zapytał wciąż kompletnie niepewny swoich słów. Gapił się na drugiego chłopca, jak na kosmitę. Chcąc nie chcąc była to prawdopodobnie pierwsza okazja w całym jego życiu, w której miał przyjemność zamienić jakiekolwiek słowo z kimś w swoim wieku.
W tym samym momencie podbiegła do nich Bonnie, która najwyraźniej znudziła się własnym ogonem i w końcu użyła nosa. Wywęszyła nie tylko kryjące się w krzakach dziecko, ale też drugiego psa! Czworonożny osobnik wydał jej się ciekawszy, toteż natychmiastowo pochyliła przed nim grzbiet, zapraszając do zabawy. Wywalony jęzor i mocne dyszenie jasno wskazywały na to, że rozgrzewkę miała już za sobą.
W przeciwieństwie do właściciela.
Mały chłopczyk stanął jak wryty na ganku. Mignął mu skrawek ciemnego materiału i był niemal pewny, że ktoś przed chwilą majstrował przy samochodzie jego ojca. Zaczął skubać rękawy od bluzy, lekko przekrzywiając łeb w prawą stronę.
- Tata byłby na mnie zły. – odpowiedział sobie na głos na zadane w blond łbie pytanie: Czy dobrym pomysłem będzie pałętanie się samemu po nocy? Na ułamek sekundy zaświeciła mu w głowie myśl: cofnij się. Cofnij się i co?
Zadrżał na samą myśl ponownego wrócenia do pokoju. Do czterech ścian, które ograniczały go niemal we wszystkim i doskonale nauczyły czym była samotność. W tak młodym wieku nikt nie powinien znać ów prawd. Zakrzywione pojęcie rzeczywistości w oczach ówczesnego czterolatka nie zostało nawet w najmniejszym stopniu wymazane. Jakim prawem by miało, skoro minęły ledwie dwa miesiące, odkąd pożegnał się z rodzinnym miastem?
Ostrożnie oddalił się od drzwi wejściowych, kierując się powolnym krokiem w stronę żywopłotu. Miał za mało lat na karku, by faktycznie zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństw, jednak mimo wszystko miotał nim niepokój. Może niekoniecznie zrodzony z myśli „o kurcze, ktoś może mnie porwać, zgwałcić i zabić!”, ale młody chłopak wyglądał na dosyć przejętego.
- Cześć. – odparł, niemiłosiernie sepleniąc. Dykcja leżała i kwiczała, jednak mówił na tyle wolno i ostrożnie, że dało się go zrozumieć bez większych trudności. O ile nic wcześniej by go nie wystraszyło, podszedłby niemal pod sam żywopłot, chcąc lepiej przyjrzeć się nowopoznanej osobie.
- Podoba ci się auto taty? – zapytał wciąż kompletnie niepewny swoich słów. Gapił się na drugiego chłopca, jak na kosmitę. Chcąc nie chcąc była to prawdopodobnie pierwsza okazja w całym jego życiu, w której miał przyjemność zamienić jakiekolwiek słowo z kimś w swoim wieku.
W tym samym momencie podbiegła do nich Bonnie, która najwyraźniej znudziła się własnym ogonem i w końcu użyła nosa. Wywęszyła nie tylko kryjące się w krzakach dziecko, ale też drugiego psa! Czworonożny osobnik wydał jej się ciekawszy, toteż natychmiastowo pochyliła przed nim grzbiet, zapraszając do zabawy. Wywalony jęzor i mocne dyszenie jasno wskazywały na to, że rozgrzewkę miała już za sobą.
Gdy dostrzegł psa kątem oka, wiedział już, że jest stracony. Prawdopodobnie zaraz wyjdzie jego właściciel, przyłapie sześciolatka w krzakach obok swojego samochodu. O babuniu, jak nic groziło mu dożywocie, ale od razu kara śmierci, bo jeśli dziadek się dowie, to wiezienie stanie się dla niego azylem, a nie klatką. Gdy pomyślał o wściekłości swojego opiekunka i zawodzie, który mu sprawi, aż skulił się w sobie. Ammit widząc to, przysunęła się bliżej niego, mokrym nosem szturchając polik chłopca, oferując tym samym wsparcie i pociechę. Blady uśmiech zamajaczył przez chwilę w kącikach jego ust. Szybko jednak zniknął, gdy usłyszał głos dobiegający z ganku przed domem. Spiął się cały, a po karku rozeszła mu się gęsia skórka.
Ciemne oczy podniosły się i obróciły w kierunku ganku. Jednak nie dostrzegły tam osoby dorosłej, a chłopca. W dodatku jeszcze młodszego niż on sam. Mrugnął raz, drugi, spodziewając się, że tamten zacznie krzyczeć, bo hałas na pewno musiał usłyszeć. To się wydawało logiczne w jego młodym umyśle.
Widział, a także słyszał zbliżającego się chłopca. Resztkami nadziei trzymał się tego, że nieznajomy sobie tak po prostu obok niego przejdzie. Zajmie sobą, wyprowadzi szczeniaka, wróci do domu, a on będzie mógł wziąć nogi za pas i pobiec do domu, by zakopać się w pierzynie i udawać, że to, ten cały dzisiejszy wieczór, nigdy nie miał tak naprawdę miejsca.
- Cześć - odparł powoli, zaskoczony, nie wiedząc, jak powinien się zachować w zaistniałej sytuacji. Siedział w kuckach, a pełno mniejszych i większych gałązek wbijało mu się w plecy, gdyż za żywopłotem rosło jeszcze więcej zarośli. Przyjrzał się chłopcu, a potem spojrzał na auto, a na koniec na Ammit.
- Tak, jest ładne - odparł ostrożnie, wyjątkowo jak na siebie ważąc każde słowo. Skubnął palcami rękaw swojej bluzy, przygryzając jednocześnie dolną wargę, prawie aż do krwi. Gdyby udało mu się racjonalnie, doszedłby do wniosku, że wystarczyło popchnąć nieznajomego, a potem uciec, gdzie pieprz rośni. Prawdopodobnie nigdy by go nie znaleźli.
Spojrzał spod kaptura na Inaiena.
- Zamierzasz pójść po swojego tatę? - zapytał po dłuższej chwili milczenia. Złapany na gorącym uczynku nie miał w sobie aż tyle brawury, co zazwyczaj. Poza tym pierwsza próba i od razu taka skucha. Ktoś na jego miejscu zapewne zaprzestałby dalszych działań, ale nie Rafael. Był czujny i zamierzał wyciągnąć wnioski z tej lekcji. Może tylko nieco później, gdy badyl przestanie wbijać mu się w pośladek.
Anubis widząc szczeniaka, postanowił jednak wyleźć z krzaków. Bo czy ktoś z takim psiakiem może być niebezpieczny? Może jednak nie musiał się czuć, aż tak bardzo zagrożony. Chociaż.. Różnie to bywało. Rozejrzał się dookoła, wyciągając liście ze swojej białej czupryny.
Ammit natomiast zainteresowała się szczeniakiem w znacznie większym stopniu. Roczna labradorka podeszła do drugiego zwierzęcia, obwąchała je, a potem pacnęła łapą i odskoczyła do tyłu, przyglądając mu się z zainteresowaniem. Spojrzała na Rafaela, jakby chciała nawet powiedzieć "pacz człowiek, jakie fajne. Chcę takie".
Ciemne oczy podniosły się i obróciły w kierunku ganku. Jednak nie dostrzegły tam osoby dorosłej, a chłopca. W dodatku jeszcze młodszego niż on sam. Mrugnął raz, drugi, spodziewając się, że tamten zacznie krzyczeć, bo hałas na pewno musiał usłyszeć. To się wydawało logiczne w jego młodym umyśle.
Widział, a także słyszał zbliżającego się chłopca. Resztkami nadziei trzymał się tego, że nieznajomy sobie tak po prostu obok niego przejdzie. Zajmie sobą, wyprowadzi szczeniaka, wróci do domu, a on będzie mógł wziąć nogi za pas i pobiec do domu, by zakopać się w pierzynie i udawać, że to, ten cały dzisiejszy wieczór, nigdy nie miał tak naprawdę miejsca.
- Cześć - odparł powoli, zaskoczony, nie wiedząc, jak powinien się zachować w zaistniałej sytuacji. Siedział w kuckach, a pełno mniejszych i większych gałązek wbijało mu się w plecy, gdyż za żywopłotem rosło jeszcze więcej zarośli. Przyjrzał się chłopcu, a potem spojrzał na auto, a na koniec na Ammit.
- Tak, jest ładne - odparł ostrożnie, wyjątkowo jak na siebie ważąc każde słowo. Skubnął palcami rękaw swojej bluzy, przygryzając jednocześnie dolną wargę, prawie aż do krwi. Gdyby udało mu się racjonalnie, doszedłby do wniosku, że wystarczyło popchnąć nieznajomego, a potem uciec, gdzie pieprz rośni. Prawdopodobnie nigdy by go nie znaleźli.
Spojrzał spod kaptura na Inaiena.
- Zamierzasz pójść po swojego tatę? - zapytał po dłuższej chwili milczenia. Złapany na gorącym uczynku nie miał w sobie aż tyle brawury, co zazwyczaj. Poza tym pierwsza próba i od razu taka skucha. Ktoś na jego miejscu zapewne zaprzestałby dalszych działań, ale nie Rafael. Był czujny i zamierzał wyciągnąć wnioski z tej lekcji. Może tylko nieco później, gdy badyl przestanie wbijać mu się w pośladek.
Anubis widząc szczeniaka, postanowił jednak wyleźć z krzaków. Bo czy ktoś z takim psiakiem może być niebezpieczny? Może jednak nie musiał się czuć, aż tak bardzo zagrożony. Chociaż.. Różnie to bywało. Rozejrzał się dookoła, wyciągając liście ze swojej białej czupryny.
Ammit natomiast zainteresowała się szczeniakiem w znacznie większym stopniu. Roczna labradorka podeszła do drugiego zwierzęcia, obwąchała je, a potem pacnęła łapą i odskoczyła do tyłu, przyglądając mu się z zainteresowaniem. Spojrzała na Rafaela, jakby chciała nawet powiedzieć "pacz człowiek, jakie fajne. Chcę takie".
Bonnie szczeknęła piskliwie, szaleńczo merdając ogonem. Pacnięta łapą uznała to za pozytywną odpowiedź na jej zaproszenie i jak gdyby nigdy nic, skoczyła na dużo większą od niej sukę, próbując w akcie niewinnej zabawy chwycić ją delikatnie za ucho. W wypadku skuchy z pewnością rzuciłaby się na łapy lub zaczęła spieprzać gdzie pieprz rośnie, inicjując ganianego.
Blondyn uśmiechnął się szeroko, zauważając, że jego nowopoznany kolega odpowiedział mu na przywitanie. W jeden sekundzie niepewność zamieniła się w czyste jak łza podekscytowanie. Nie przeszkadzało mu nawet, że chłopak, którego upatrzył sobie za rozmówcę przed momentem próbował majstrować przy rodzinnym aucie, chowając się w krzakach tuż po przyłapaniu. Możliwe, że nawet nie do końca rozumiał, iż jasnowłosy zamierzał zrobić coś złego. Jedyne na czym w tamtej chwili się skupiał, to fakt, że w ogóle miał okazję pogawędzić! Poza tym… te liście we włosach wydały mu się nawet zabawne.
- Prawda? Tata kupił je niedawno. Ma taką fajną choinkę, o tam! – wyjąkał przy końcówce zdania, przyspieszając tempo mówienia. Wskazał palcem na przednią szybę samochodu. Był wieczór i odbijające się od niedalekich domostw światła, uniemożliwiały klarowne przyjrzenie się wnętrzu, ale co bystrzejsze oko dostrzegłoby nieśmiałą zieleń zapachowej choinki. – Głupie to trochę, bo przecież Mikołaj nie będzie przynosił prezentów w lecie. – dodał trochę bardziej zamyślony, o mało nie zawiązując sobie języka na supeł – w końcu było to całkiem długie zdanie!
„Zamierzasz pójść po swojego tatę?”
Uśmieszek zszedł mu z twarzy, a Inai ponownie przekrzywił łeb w jedną stronę, jakby pytanie kompletnie zbiło go z tropu.
- A mam? – zapytał krótko, wracając spojrzeniem do drzwi wejściowych. Szczeniak zaraz ucieknie się poskarżyć? Zauważył w końcu absurdalność całej sytuacji i szybko poprosi o wezwanie policji? Bez szans. – Mogę spytać o kluczyki, jeżeli chcesz. – pokiwał głową, jakby właśnie wpadł na doskonały pomysł, który mógłby zadowolić nowego kolegę. – Ale może później, bo tata teraz rozmawia. No i nie chcę na razie wracać. Skąd jesteś? – zapytał niespodziewanie, coraz śmielej podchodząc do rozmowy. – O! I też masz psa. Jest większy, niż mój. Jak ma na imię? – zaseplenił, śledząc z uśmiechem zwierzęta. No cóż… pierwszy raz przedstawia się komukolwiek, kto nie jest ani jego daleką rodziną, ani jednym z terapeutów i psychologów dziecięcych. Oni zazwyczaj sami mówią jak się nazywają, toteż Inai nie wyrobił sobie nawyku pytania o imię… dlatego godność psa była na wyższym stopniu zainteresowania, niż miano nowopoznanego chłopca.
Blondyn uśmiechnął się szeroko, zauważając, że jego nowopoznany kolega odpowiedział mu na przywitanie. W jeden sekundzie niepewność zamieniła się w czyste jak łza podekscytowanie. Nie przeszkadzało mu nawet, że chłopak, którego upatrzył sobie za rozmówcę przed momentem próbował majstrować przy rodzinnym aucie, chowając się w krzakach tuż po przyłapaniu. Możliwe, że nawet nie do końca rozumiał, iż jasnowłosy zamierzał zrobić coś złego. Jedyne na czym w tamtej chwili się skupiał, to fakt, że w ogóle miał okazję pogawędzić! Poza tym… te liście we włosach wydały mu się nawet zabawne.
- Prawda? Tata kupił je niedawno. Ma taką fajną choinkę, o tam! – wyjąkał przy końcówce zdania, przyspieszając tempo mówienia. Wskazał palcem na przednią szybę samochodu. Był wieczór i odbijające się od niedalekich domostw światła, uniemożliwiały klarowne przyjrzenie się wnętrzu, ale co bystrzejsze oko dostrzegłoby nieśmiałą zieleń zapachowej choinki. – Głupie to trochę, bo przecież Mikołaj nie będzie przynosił prezentów w lecie. – dodał trochę bardziej zamyślony, o mało nie zawiązując sobie języka na supeł – w końcu było to całkiem długie zdanie!
„Zamierzasz pójść po swojego tatę?”
Uśmieszek zszedł mu z twarzy, a Inai ponownie przekrzywił łeb w jedną stronę, jakby pytanie kompletnie zbiło go z tropu.
- A mam? – zapytał krótko, wracając spojrzeniem do drzwi wejściowych. Szczeniak zaraz ucieknie się poskarżyć? Zauważył w końcu absurdalność całej sytuacji i szybko poprosi o wezwanie policji? Bez szans. – Mogę spytać o kluczyki, jeżeli chcesz. – pokiwał głową, jakby właśnie wpadł na doskonały pomysł, który mógłby zadowolić nowego kolegę. – Ale może później, bo tata teraz rozmawia. No i nie chcę na razie wracać. Skąd jesteś? – zapytał niespodziewanie, coraz śmielej podchodząc do rozmowy. – O! I też masz psa. Jest większy, niż mój. Jak ma na imię? – zaseplenił, śledząc z uśmiechem zwierzęta. No cóż… pierwszy raz przedstawia się komukolwiek, kto nie jest ani jego daleką rodziną, ani jednym z terapeutów i psychologów dziecięcych. Oni zazwyczaj sami mówią jak się nazywają, toteż Inai nie wyrobił sobie nawyku pytania o imię… dlatego godność psa była na wyższym stopniu zainteresowania, niż miano nowopoznanego chłopca.
Słysząc piskliwy szczek nie tylko Ammit położyła po sobie uszy, ale Anubis również lekko skulił się w sobie. Spojrzał nerwowo w kierunku drzwi, wciąż spodziewając się, że ojciec Inaiena może wyjść. Dzieciak może był miły, ale był też bardzo naiwny i widać było, że nie ma pojęcia, co się właśnie dzieje na jego podwórku. Samym potwierdzeniem tego wszystkiego był fakt, że chłopiec podszedł do niego bez wszczynania alarmu i rozmawiał tak swobodnie. Między innymi dlatego myślał, że gdyby pojawił się jego rodzic, mały nieznajomy poszedłby do i wszystko mu powiedział. Labradorka, gdy tylko minęła chwila, w której nic się nie wydarzyło, skarciła szczeniaka, gryząc go lekko w kark. Nie miała też nic przeciwko, by młodsza suczka uwiesiła się jej na uchu, jak zbyt ciężki kolczyk. Po prostu przechyliła gwałtownie łeb w dół, a potem przywarła całym ciałem do ziemi, przeturlując się przez szczeniaka. Potem podskoczyła na równe łapy i zaczęła go gonić bądź uciekać przed nim. Zależy, jak się sytuacja potoczyła.
Rafael zaś im dłużej tam stał i słuchał czterolatka, tym bardziej dochodził do wniosku, że musi usiąść. Co zresztą uczynił, klapiąc zadkiem na krawężniku. Przejechał dłonią po twarzy, na koniec zaczesując za długie już kosmyki białych włosów. Słysząc o choince, podniósł głowę i spojrzał we wskazanym kierunku. Niestety nawet zmrużenie powiek niewiele mu pomogło, ponieważ niczego nie dostrzegł. Słysząc natomiast wzmiankę o Mikołaju, parsknął głośnym śmiechem. Zamiast jednak powiedzieć, że żaden taki typ nie istnieje, odparł.
- Fakt. Zresztą niby w jaki sposób miałby się tam dostać? Rurą wydechową? - Co swoją drogą bardzo chciały zobaczyć. Tłusty dziad, który próbuje wleźć do samochodu przez otwór średnicy niecałych pięciu centymetrów. Nie wierzył w żadnego Mikołaja, był na to już za duży!, ale nie chciał niszczyć wyobrażenia dziecka. Dziadek wytłumaczył mu kiedyś, że nie należało tak postępować.
- Nie, wolałbym nie. Musiałbym wtedy sobie pójść - najlepiej w tempie ekspresowym. Dokończył w myślach. Spojrzał w bok na chłopca z niemałym zaskoczeniem.
- Po pierwsze, nie powinieneś proponować obcym takich rzeczy. Tata nie ostrzegał Cię przed nieznajomymi? A po drugie, naprawdę wolałbym, żebyś nie wspominał mu o.. o tym wszystkim - machnął ręką, wykonując bliżej nieokreślony gest.
Zapytany o to, skąd jest, zawahał się.
- Mieszkam kilka dzielnic stąd - odparł, palcem wskazując mniej więcej kierunek.
- Noooo tak. Twój pies to szczeniak, mój ma już ponad rok, więc jest większy. A nazywa się Ammit - powiedział z dumą w głosie. Suczka słysząc swoje imię, podniosła łeb do góry, spojrzała na Anubisa, a potem wróciła do zabawy z innym zwierzakiem, skoro był to tylko fałszywy alarm.
- A Twój? - odbił piłeczkę, przenosząc spojrzenie na jasnowłosego. Musiał przyznać, że pomimo dziecięcego bycia czterolatka, całkiem dobrze się przy nim czuł. Gdy już poprzestał obsesyjnie rozmyślać o tym, że młody pójdzie naskarżyć ojcu.
Rafael zaś im dłużej tam stał i słuchał czterolatka, tym bardziej dochodził do wniosku, że musi usiąść. Co zresztą uczynił, klapiąc zadkiem na krawężniku. Przejechał dłonią po twarzy, na koniec zaczesując za długie już kosmyki białych włosów. Słysząc o choince, podniósł głowę i spojrzał we wskazanym kierunku. Niestety nawet zmrużenie powiek niewiele mu pomogło, ponieważ niczego nie dostrzegł. Słysząc natomiast wzmiankę o Mikołaju, parsknął głośnym śmiechem. Zamiast jednak powiedzieć, że żaden taki typ nie istnieje, odparł.
- Fakt. Zresztą niby w jaki sposób miałby się tam dostać? Rurą wydechową? - Co swoją drogą bardzo chciały zobaczyć. Tłusty dziad, który próbuje wleźć do samochodu przez otwór średnicy niecałych pięciu centymetrów. Nie wierzył w żadnego Mikołaja, był na to już za duży!, ale nie chciał niszczyć wyobrażenia dziecka. Dziadek wytłumaczył mu kiedyś, że nie należało tak postępować.
- Nie, wolałbym nie. Musiałbym wtedy sobie pójść - najlepiej w tempie ekspresowym. Dokończył w myślach. Spojrzał w bok na chłopca z niemałym zaskoczeniem.
- Po pierwsze, nie powinieneś proponować obcym takich rzeczy. Tata nie ostrzegał Cię przed nieznajomymi? A po drugie, naprawdę wolałbym, żebyś nie wspominał mu o.. o tym wszystkim - machnął ręką, wykonując bliżej nieokreślony gest.
Zapytany o to, skąd jest, zawahał się.
- Mieszkam kilka dzielnic stąd - odparł, palcem wskazując mniej więcej kierunek.
- Noooo tak. Twój pies to szczeniak, mój ma już ponad rok, więc jest większy. A nazywa się Ammit - powiedział z dumą w głosie. Suczka słysząc swoje imię, podniosła łeb do góry, spojrzała na Anubisa, a potem wróciła do zabawy z innym zwierzakiem, skoro był to tylko fałszywy alarm.
- A Twój? - odbił piłeczkę, przenosząc spojrzenie na jasnowłosego. Musiał przyznać, że pomimo dziecięcego bycia czterolatka, całkiem dobrze się przy nim czuł. Gdy już poprzestał obsesyjnie rozmyślać o tym, że młody pójdzie naskarżyć ojcu.
- No właśnie! – rzucił z entuzjazmem, niemal natychmiast wyobrażając sobie staruszka z białą brodą i czerwoną czapką, który próbował zmieścić swoje tłuste jestestwo w maleńkim otworze rury wydechowej. Nawet w jego wyobraźni wydawało się kompletnie niemożliwym, by symbol świąt był aż tak elastyczny...
W porównaniu do nieznajomego był niziutki, więc tylko nieznacznie pochylił łeb ku dołowi, gdy chłopiec opadł na krawężnik. Pozwolił sobie podejść jeszcze bliżej niego i choć chwilę rozważał tę opcję, w końcu nie pozwolił sobie na klapnięcie tyłkiem tuż obok niego.
- Pójść?! – niemal wciął mu się w zdanie, będąc wyraźnie przejętym takim następstwem. Dopiero co go poznał, a ten już miałby sobie ot tak zniknąć? Nie ma mowy! - Zostań jeszcze trochę... – poprosił, znowu naciągając sobie bluzę na palce w nieco nerwowym geście. Co prawda dwie minuty temu planował samotną wędrówkę ze szczeniakiem za obrońcę, jednak opcja zabawy z drugim dzieckiem - i to w podobnym wieku - wydawała mu się o stokroć bardziej ekscytująca. Jeżeli miałby za nią zapłacić zatajeniem prawdy przed ojcem, z pewnością poszedłby na taki układ. – Obiecuję, że nie pisnę ani słówka! – przysiągł, przykładając sobie rękę do piersi w arcypoważnym geście. Co prawda nie rozróżniał jeszcze prawej od lewej, więc całą ceremonialność szlag trafił, gdy pomyliły mu się dłonie, jednak bez wątpienia były to słowa jak najbardziej szczere.
- Nie wiem. – odparł bez większego pomyślunku, zaczynając rozglądać się z zaciekawieniem na boki. Zbagatelizował problem rozmawiania z nieznajomymi po całej bandzie, wyraźnie nie zdając sobie sprawy z potencjalnych niebezpieczeństw. Był oderwany od społeczeństwa, więc normalnych przeświadczeń o ludziach dopiero się uczył. – A dlaczego mam nie proponować obcym takich rzeczy? – zadał pytanie próbując użyć dokładnie takich samych słów, co Rafael. Niewiele rozumiał z ostrzeżeń jasnowłosego. Z drugiej strony czego innego mógłby się spodziewać po czterolatku?
- Ammit. – powtórzył sobie pod nosem, spoglądając na bawiące się zwierzęta. Pokiwał z uznaniem głową, jasno pokazując, że imię bardzo mu się spodobało.
- To Bonnie! Tata przyniósł ją niedawno do domu. Wiesz, że mam też papugę i chomika? – zagadał tonem, jakby zdradzał Rafaelowi największy sekret swojego życia. No cóż, w jego głowie brzmiało to jak najciekawsza rzecz pod słońcem. – Obiecałem jej spacer. Pokażesz mi jakieś fajne miejsca? Chcę tam teraz iść!
W porównaniu do nieznajomego był niziutki, więc tylko nieznacznie pochylił łeb ku dołowi, gdy chłopiec opadł na krawężnik. Pozwolił sobie podejść jeszcze bliżej niego i choć chwilę rozważał tę opcję, w końcu nie pozwolił sobie na klapnięcie tyłkiem tuż obok niego.
- Pójść?! – niemal wciął mu się w zdanie, będąc wyraźnie przejętym takim następstwem. Dopiero co go poznał, a ten już miałby sobie ot tak zniknąć? Nie ma mowy! - Zostań jeszcze trochę... – poprosił, znowu naciągając sobie bluzę na palce w nieco nerwowym geście. Co prawda dwie minuty temu planował samotną wędrówkę ze szczeniakiem za obrońcę, jednak opcja zabawy z drugim dzieckiem - i to w podobnym wieku - wydawała mu się o stokroć bardziej ekscytująca. Jeżeli miałby za nią zapłacić zatajeniem prawdy przed ojcem, z pewnością poszedłby na taki układ. – Obiecuję, że nie pisnę ani słówka! – przysiągł, przykładając sobie rękę do piersi w arcypoważnym geście. Co prawda nie rozróżniał jeszcze prawej od lewej, więc całą ceremonialność szlag trafił, gdy pomyliły mu się dłonie, jednak bez wątpienia były to słowa jak najbardziej szczere.
- Nie wiem. – odparł bez większego pomyślunku, zaczynając rozglądać się z zaciekawieniem na boki. Zbagatelizował problem rozmawiania z nieznajomymi po całej bandzie, wyraźnie nie zdając sobie sprawy z potencjalnych niebezpieczeństw. Był oderwany od społeczeństwa, więc normalnych przeświadczeń o ludziach dopiero się uczył. – A dlaczego mam nie proponować obcym takich rzeczy? – zadał pytanie próbując użyć dokładnie takich samych słów, co Rafael. Niewiele rozumiał z ostrzeżeń jasnowłosego. Z drugiej strony czego innego mógłby się spodziewać po czterolatku?
- Ammit. – powtórzył sobie pod nosem, spoglądając na bawiące się zwierzęta. Pokiwał z uznaniem głową, jasno pokazując, że imię bardzo mu się spodobało.
- To Bonnie! Tata przyniósł ją niedawno do domu. Wiesz, że mam też papugę i chomika? – zagadał tonem, jakby zdradzał Rafaelowi największy sekret swojego życia. No cóż, w jego głowie brzmiało to jak najciekawsza rzecz pod słońcem. – Obiecałem jej spacer. Pokażesz mi jakieś fajne miejsca? Chcę tam teraz iść!
Uśmiechnął się pod nosem, widząc entuzjazm chłopczyka. Cieszył się, że ktoś podzielał jego zdanie odnośnie do prawdopodobieństwa zmieszczenia się kogoś tak wielkiego w tak małym otworze. Że nie wspomniał już o tym, w jakim stanie Mikołaj by potem stamtąd wyszedł. Komin przy czymś takim to pikuś.
- Zostanę - powiedział, widząc jak bardzo Inai przejął się faktem, że mógłby sobie pójść. Jasnowłosy musiał być bardzo samotny, skoro czepiał się rozmowy z zupełnie nieznajomym do takiego stopnia, że nie zawahał się obiecać, że być może będzie musiał skłamać ojcu.
To go trochę zmiękczyło. A przecież i tak nie miał nic ciekawszego do robienia. Do domu jeszcze wracać mu się nie chciało. Godzina była zbyt wczesna. Nie miało znaczenia, że tak naprawdę nie wie, która jest.
Uśmiechnął się lekko, widząc, jak chłopiec przykłada do piersi nie tę piąstkę, co trzeba. Pokręcił głową i sięgnął ręką po prawą dłoń jasnowłosego. Podmienił ją na jego sercu i dopiero wtedy kiwnął głową na znak zgody.
- Czego nie wiesz? - zapytał, marszcząc czoło, bo tutaj troszeczkę się zagubił. Podążył śladem chłopca i zaczął rozglądać się na boki, ale nie dostrzegł niczego, co mogłoby posłużyć za wskazówkę.
- Ponieważ mógłbyś trafić na kogoś, kto chciałby ukraść samochód Twojemu tacie - wytłumaczył cierpliwie. Dla niektórych była to normalna wiedza, ale jak widać, nikt chłopaka jeszcze nie uświadomił. A Rafael jak na uczynnego gościa przystało, wcielił się w rolę dorosłego i odpowiedzialnego i w ogóle rzeczy.
Ammit znów podniosła głowę, odrywając się od gonienia szczeniaka i tym razem spojrzała na nieznajomego. Szczeknęła krótko, prawdopodobnie wyrażając niezadowolenie. A przynajmniej Anubis lubił sobie wyobrażać w podobny sposób, co mogło dane zachowanie oznaczać. Potem suczka wróciła do szturchania nosem boku drugiego zwierzaka.
- Teraz już wiem - zachichotał krótko. - Je również nazwałeś? - zapytał, podnosząc wzrok na czterolatka, którego imienia wciąż nie znał.
- Nie znam tej okolicy, ale możemy się przejść - powiedział, podnosząc się z krawężnika i otrzepując spodnie na tyłku z paprochów. Gwizdnął na Ammit, która przydreptała posłusznie do niego.
- Zostanę - powiedział, widząc jak bardzo Inai przejął się faktem, że mógłby sobie pójść. Jasnowłosy musiał być bardzo samotny, skoro czepiał się rozmowy z zupełnie nieznajomym do takiego stopnia, że nie zawahał się obiecać, że być może będzie musiał skłamać ojcu.
To go trochę zmiękczyło. A przecież i tak nie miał nic ciekawszego do robienia. Do domu jeszcze wracać mu się nie chciało. Godzina była zbyt wczesna. Nie miało znaczenia, że tak naprawdę nie wie, która jest.
Uśmiechnął się lekko, widząc, jak chłopiec przykłada do piersi nie tę piąstkę, co trzeba. Pokręcił głową i sięgnął ręką po prawą dłoń jasnowłosego. Podmienił ją na jego sercu i dopiero wtedy kiwnął głową na znak zgody.
- Czego nie wiesz? - zapytał, marszcząc czoło, bo tutaj troszeczkę się zagubił. Podążył śladem chłopca i zaczął rozglądać się na boki, ale nie dostrzegł niczego, co mogłoby posłużyć za wskazówkę.
- Ponieważ mógłbyś trafić na kogoś, kto chciałby ukraść samochód Twojemu tacie - wytłumaczył cierpliwie. Dla niektórych była to normalna wiedza, ale jak widać, nikt chłopaka jeszcze nie uświadomił. A Rafael jak na uczynnego gościa przystało, wcielił się w rolę dorosłego i odpowiedzialnego i w ogóle rzeczy.
Ammit znów podniosła głowę, odrywając się od gonienia szczeniaka i tym razem spojrzała na nieznajomego. Szczeknęła krótko, prawdopodobnie wyrażając niezadowolenie. A przynajmniej Anubis lubił sobie wyobrażać w podobny sposób, co mogło dane zachowanie oznaczać. Potem suczka wróciła do szturchania nosem boku drugiego zwierzaka.
- Teraz już wiem - zachichotał krótko. - Je również nazwałeś? - zapytał, podnosząc wzrok na czterolatka, którego imienia wciąż nie znał.
- Nie znam tej okolicy, ale możemy się przejść - powiedział, podnosząc się z krawężnika i otrzepując spodnie na tyłku z paprochów. Gwizdnął na Ammit, która przydreptała posłusznie do niego.
Wyglądał, jakby za chwilę miał podskoczyć z radości, jednak w ostateczności zaniechał takiej formy okazywania szczęścia i ograniczył ją do szerokiego uśmiechu od ucha do ucha.
- Super! – powiedział nieco głośniej, niż przewidywał, jednak nawet pomimo głosu ciągnącego się przez dzielnicę, nic poważnego się nie stało – a przynajmniej nikt nie postanowił nagle otworzyć drzwi frontowych i wybiec na ogródek z całym bagażem reprymend i upomnień. Najwyraźniej sąsiedzi nie poczuli się zaalarmowani, a ojciec faktycznie w całości pochłonął się rozmową.
- Nie wiem czy tata kiedyś ostrzegał mnie przed obcymi. – wyjaśnił spokojnie, jednak bez większego wdrążania się w szczegóły. Nieszczególnie widział w tym temat do zaciekłej dyskusji, szczególnie, że i tak niewiele mógłby powiedzieć. Nie licząc ostatnich miesięcy, z ojcem widywał się relatywnie rzadko. Co prawda w najbliższym czasie taki stan rzeczy miał ulec poprawie, jednak to nie zmieniało faktu, że nie zdążył nauczyć się do mężczyzny zbyt wielu rzeczy.
Ale nieznajomy chłopczyk już zdawał się o nadrabiać.
Inai znów przechylił głowę na bok, z zamyśloną miną analizując sobie słowa wypowiedziane przez jasnowłosego. W końcu pokiwał ze zrozumieniem głową, najwyraźniej przyznając chłopcu rację. Faktycznie kradzież samochodu ojca byłaby raczej złym zakończeniem wieczoru. Nie do końca natomiast pojął zmianę ręki podczas składania przysięgi, jednak dał się poprawić bez żadnych trudności.
- Tak! – odparł z entuzjazmem, gdy zapytano go o imiona innych zwierząt. – Sam wymyślałem! Papuga ma na imię Mango, a chomik to Bob. - przedstawił po kolei pupili, tonem tak dumnym z brzmienia tych jakże arystokratycznych imion, jakby nawet najznamienitsze rody dawnej Europy, nie pogardziły podobnym ochrzczeniem potomków. – Też masz jakieś inne zwierzęta? – zagadał z wyraźnym zainteresowaniem, odskakując kilka kroków za siebie, jakby już zaczynały świerzbić go nogi od zbyt długiego stania w miejscu.
- Hurra! – ucieszył się, wystrzeliwując w losowym kierunku, jak z procy. Bonnie nie była jeszcze nauczona posłusznego podążania za właścicielem, jednak tak gwałtowny ruch ze strony małego opiekuna zdołał zwrócić jej uwagę i zachęcić do pobiegnięcia tuż za nim. Nie minęły dwie sekundy, a już oboje znajdowali się na ulicy, najwyraźniej nie rozumiejąc w jakim celu zostały wynalezione chodniki. Godzina była raczej późna, a i sama droga niezbyt ruchliwa, jednak młody zdołał złamać już jedna z podstawowych zasad bezpieczeństwa, zostawiając w tyle trochę bardziej rozważnego kolegę.
- Chodź, chodź! – pospieszał z wyraźnym entuzjazmem, podrygując zniecierpliwiony w miejscu. – Zbadamy okolicę! Może odkryjemy jakieś tajemnice?! Nie możesz zostawać w tyle, … ee… - zaciął się, najwyraźniej w końcu uświadamiając sobie, że nie zna imienia swojego rozmówcy. – Jak masz na imię?
- Super! – powiedział nieco głośniej, niż przewidywał, jednak nawet pomimo głosu ciągnącego się przez dzielnicę, nic poważnego się nie stało – a przynajmniej nikt nie postanowił nagle otworzyć drzwi frontowych i wybiec na ogródek z całym bagażem reprymend i upomnień. Najwyraźniej sąsiedzi nie poczuli się zaalarmowani, a ojciec faktycznie w całości pochłonął się rozmową.
- Nie wiem czy tata kiedyś ostrzegał mnie przed obcymi. – wyjaśnił spokojnie, jednak bez większego wdrążania się w szczegóły. Nieszczególnie widział w tym temat do zaciekłej dyskusji, szczególnie, że i tak niewiele mógłby powiedzieć. Nie licząc ostatnich miesięcy, z ojcem widywał się relatywnie rzadko. Co prawda w najbliższym czasie taki stan rzeczy miał ulec poprawie, jednak to nie zmieniało faktu, że nie zdążył nauczyć się do mężczyzny zbyt wielu rzeczy.
Ale nieznajomy chłopczyk już zdawał się o nadrabiać.
Inai znów przechylił głowę na bok, z zamyśloną miną analizując sobie słowa wypowiedziane przez jasnowłosego. W końcu pokiwał ze zrozumieniem głową, najwyraźniej przyznając chłopcu rację. Faktycznie kradzież samochodu ojca byłaby raczej złym zakończeniem wieczoru. Nie do końca natomiast pojął zmianę ręki podczas składania przysięgi, jednak dał się poprawić bez żadnych trudności.
- Tak! – odparł z entuzjazmem, gdy zapytano go o imiona innych zwierząt. – Sam wymyślałem! Papuga ma na imię Mango, a chomik to Bob. - przedstawił po kolei pupili, tonem tak dumnym z brzmienia tych jakże arystokratycznych imion, jakby nawet najznamienitsze rody dawnej Europy, nie pogardziły podobnym ochrzczeniem potomków. – Też masz jakieś inne zwierzęta? – zagadał z wyraźnym zainteresowaniem, odskakując kilka kroków za siebie, jakby już zaczynały świerzbić go nogi od zbyt długiego stania w miejscu.
- Hurra! – ucieszył się, wystrzeliwując w losowym kierunku, jak z procy. Bonnie nie była jeszcze nauczona posłusznego podążania za właścicielem, jednak tak gwałtowny ruch ze strony małego opiekuna zdołał zwrócić jej uwagę i zachęcić do pobiegnięcia tuż za nim. Nie minęły dwie sekundy, a już oboje znajdowali się na ulicy, najwyraźniej nie rozumiejąc w jakim celu zostały wynalezione chodniki. Godzina była raczej późna, a i sama droga niezbyt ruchliwa, jednak młody zdołał złamać już jedna z podstawowych zasad bezpieczeństwa, zostawiając w tyle trochę bardziej rozważnego kolegę.
- Chodź, chodź! – pospieszał z wyraźnym entuzjazmem, podrygując zniecierpliwiony w miejscu. – Zbadamy okolicę! Może odkryjemy jakieś tajemnice?! Nie możesz zostawać w tyle, … ee… - zaciął się, najwyraźniej w końcu uświadamiając sobie, że nie zna imienia swojego rozmówcy. – Jak masz na imię?
Już nawet nie przejął się faktem, że głos czterolatka rozszedł się po ulicy. Wiedział, że aktualnie, nawet jeśli ich przyłapią, to nie będzie miał z tego tytułu żadnych reperkusji. Nie pomyślał tylko, że ktoś mógłby chcieć zadzwonić do jego dziadków i poinformować ich, że wnuk szlaja się samotnie nocą po mieście. Że też żaden patrol policyjny go jeszcze nie zgarnął, to było wręcz śmieszne. Pięciolatek i pies, samotnie przemierzający ulice Vancouver. Fabuła nadająca się do napisania jakiejś książki.
- A powinien był. Obcy mogliby Cię porwać i przeprowadzać na Tobie eksperymenty. Kazaliby Ci się śmiać tak długo, aż rozbolałby Cię brzuch - powiedział, absolutnie poważnym tonem, a dla lepszego efektu kiwnął jeszcze głową. Dziadek mu tak zawsze powtarzał. A skoro dziadek tak mówił, to musiała być to najszczersza prawda. Mimo to chłopakowi nie przeszkadzało to nigdy w samotnym wałęsaniu się po nocy. Było to pewnie z jego strony mało odpowiedzialne. Gdy coś zaczynało go niepokoić, potrafił się doskonale ukryć. Ammit również była wyczulona na niebezpieczeństwo, a jej zmysły były lepiej rozwinięte od tych chłopak, dlatego tak bardzo na niej polegał i się nie bał.
Cieszył się, że jasnowłosy przyjął jego słowa o kradzieży z takim spokojem, że nie zaczął przy tym zadawać dodatkowych pytań, jak chociażby, dlaczego ciemnooki majstrował przy samochodzie. Wiązałoby się to z tłumaczeniem, którego wolał, szczerze mówiąc, uniknąć.
- Mango? Dlaczego Mango? - zapytał, zerkając na nieznajomego z rozbawieniem. Że Bob, to rozumiał. Jakimś cudem, ale rozumiał. Ale czemu papuga została nazwana Mango, to już musiał się koniecznie dowiedzieć. Słysząc dumę w jego głosie, nie można się było nie uśmiechnąć. Widać było gołym okiem, że chłopiec kocha swoich pupili bardzo mocno.
- A więc Bonnie, Bob i Mango. Całkiem niezła ferajna - powiedział, zerkając na szczeniaka, który ganiał się wciąż po ulicy z Ammit. Widać suczka bardzo polubiła drugiego zwierzaka, co z kolei wywoływało uśmiech na ustach Rafaela.
- Mam jeszcze rybki. Takie w akwarium, skalaly, skałaly.. - zmarszczył czoło, nie mogąc sobie przypomnieć poprawnej nazwy rybek. - Takie trójkątne, w biało czarne paski - odpowiedział w końcu, zaciskając usta w wąską kreskę. - I jeszcze glonojada. O takiego dużego - pokazał chłopcu, unosząc obie ręce w górę. Oczywiście przesadził, bo w innym wypadku glonojad miałby około metra. Jednak wiadomo, jak dziecięca fantazja czasami dawała o sobie znać.
- Wracajcie na chodnik, bo jeszcze przejedzie Was samochód. - A z tego, to już całkiem się nie wytłumaczy. Ruszył wolnym krokiem chodnikiem, chcąc dać dobry przykład i w ogóle rzeczy.
- Rafael. A Ty? - przedstawił się, gdy został zapytany o imię. Nazwiskiem się nie kłopotał. Nazwiska nie były dzieciom potrzebne, to jakieś dziwne wymysły dorosłych.
Rozejrzał się na boki, a potem przebiegł przez jezdnię na drugą stronę. Wypatrzył wąską ścieżkę prowadzącą w kierunku otwartego terenu, na którym rosły pojedyncze drzewa, miejsce, to można by było po ludzku nazwać parkiem, i bardzo koniecznie musiał je sprawdzić. Machnął ręką na Inaiena, przywołując go do siebie, a potem zaczynając biec truchtem.
- A powinien był. Obcy mogliby Cię porwać i przeprowadzać na Tobie eksperymenty. Kazaliby Ci się śmiać tak długo, aż rozbolałby Cię brzuch - powiedział, absolutnie poważnym tonem, a dla lepszego efektu kiwnął jeszcze głową. Dziadek mu tak zawsze powtarzał. A skoro dziadek tak mówił, to musiała być to najszczersza prawda. Mimo to chłopakowi nie przeszkadzało to nigdy w samotnym wałęsaniu się po nocy. Było to pewnie z jego strony mało odpowiedzialne. Gdy coś zaczynało go niepokoić, potrafił się doskonale ukryć. Ammit również była wyczulona na niebezpieczeństwo, a jej zmysły były lepiej rozwinięte od tych chłopak, dlatego tak bardzo na niej polegał i się nie bał.
Cieszył się, że jasnowłosy przyjął jego słowa o kradzieży z takim spokojem, że nie zaczął przy tym zadawać dodatkowych pytań, jak chociażby, dlaczego ciemnooki majstrował przy samochodzie. Wiązałoby się to z tłumaczeniem, którego wolał, szczerze mówiąc, uniknąć.
- Mango? Dlaczego Mango? - zapytał, zerkając na nieznajomego z rozbawieniem. Że Bob, to rozumiał. Jakimś cudem, ale rozumiał. Ale czemu papuga została nazwana Mango, to już musiał się koniecznie dowiedzieć. Słysząc dumę w jego głosie, nie można się było nie uśmiechnąć. Widać było gołym okiem, że chłopiec kocha swoich pupili bardzo mocno.
- A więc Bonnie, Bob i Mango. Całkiem niezła ferajna - powiedział, zerkając na szczeniaka, który ganiał się wciąż po ulicy z Ammit. Widać suczka bardzo polubiła drugiego zwierzaka, co z kolei wywoływało uśmiech na ustach Rafaela.
- Mam jeszcze rybki. Takie w akwarium, skalaly, skałaly.. - zmarszczył czoło, nie mogąc sobie przypomnieć poprawnej nazwy rybek. - Takie trójkątne, w biało czarne paski - odpowiedział w końcu, zaciskając usta w wąską kreskę. - I jeszcze glonojada. O takiego dużego - pokazał chłopcu, unosząc obie ręce w górę. Oczywiście przesadził, bo w innym wypadku glonojad miałby około metra. Jednak wiadomo, jak dziecięca fantazja czasami dawała o sobie znać.
- Wracajcie na chodnik, bo jeszcze przejedzie Was samochód. - A z tego, to już całkiem się nie wytłumaczy. Ruszył wolnym krokiem chodnikiem, chcąc dać dobry przykład i w ogóle rzeczy.
- Rafael. A Ty? - przedstawił się, gdy został zapytany o imię. Nazwiskiem się nie kłopotał. Nazwiska nie były dzieciom potrzebne, to jakieś dziwne wymysły dorosłych.
Rozejrzał się na boki, a potem przebiegł przez jezdnię na drugą stronę. Wypatrzył wąską ścieżkę prowadzącą w kierunku otwartego terenu, na którym rosły pojedyncze drzewa, miejsce, to można by było po ludzku nazwać parkiem, i bardzo koniecznie musiał je sprawdzić. Machnął ręką na Inaiena, przywołując go do siebie, a potem zaczynając biec truchtem.
Zerknął na niego z początkowym przestrachem, z automatu podnosząc głowę, by spojrzeć w niebo, jakby spodziewał się ujrzeć tam niezidentyfikowany obiekt latający. Po czasie niepokój zmienił się w czyste zaciekawienie. Najwyraźniej złapał się na gadaninę chłopca.
- Naprawdę?! – pisnął, łapiąc się za brzuch, jakby już zaczynał go boleć. – Ale po co by to robili? – zagadał po chwili. No cóż, wierzył w Świętego Mikołaja i przed momentem proponował obcej osobie kluczyki do samochodu. Widać było gołym okiem, że niekoniecznie zna się na życiu.
- Bo wygląda jak Mango! – odpowiedział po dłuższej chwili kontemplacji na temat kosmosu. – Sam widziałem w gazecie mango i było identyczne, jak Mango! – powiedział dosyć chaotycznie, niekoniecznie przejmując się jaśniejszym doborem słów. – Kiedyś ci go pokażę i przyznasz mi rację. – zaparł się, wybiegając z psiakiem na ulicę.
Nie trzeba było mówić, że z opisu Anubisa, w blond główce czterolatka wymalowały się dosłowne trójkąty z paskami, pływające w akwarium i samoistnie generujące bąbelki, niczym prawdziwe rybki. Do tego doszedł jakiś gigant. Czy Rafael miał cały pokój wypełniony wodą? Gdzie on mieścił taką dużą sztukę? No i był jeszcze jeden problem logiczny…
- Co to jest glonojad? – no cóż, nigdy żadnego akwarium nie posiadał, a pojęcie „rybka” kojarzyło mu się przede wszystkim z tą złotą, co spełniała życzenia. Wstyd się było przyznać, że nawet nie mógł pochwalić się znajomością słowa „glony”, więc brzmiało to dla niego jak czysta abstrakcja.
Bez zbędnych narzekań wrócił na chodnik, choć początkowo widać było u niego cień zawahania. Nie zauważył żadnych aut, a jezdnia była znacznie szersza, niż droga, którą poruszał się starszy kolega, ale wolał z nim na ten temat nie dyskutować. Jeszcze nie będzie chciał się z nim bawić!
- Inai! – krzyknął zaraz po tym, jak został w tyle, wyprzedzony nawet przez własnego szczeniaka, który kosztując wolności, biegł przed siebie ile sił w nogach, szybko doganiając zaprzyjaźnią już sukę. Halvorsen nie był na tyle sprawny fizycznie, by równać się ze starszym kolegą, ale w końcu się z nim wyrównał.
No to wylądowali w parku.
- Ładnie tutaj! – odparł niemal natychmiast, gdy zauważył ciąg drzewek okalających dość wąskie, ale urokliwe ścieżynki. Było dosyć ciemno (no shit), ale gdzieniegdzie postawione lampy oświetlały cały teren w stopniu, który znacznie utrudniał pogubienie się. Szybko wlazł na pierwszą lepszą ławkę, uprzednio zgarniając z siebie najbliżej leżący patyk. – Bawimy się w czarodziejów? – zapytał, najprawdopodobniej zainspirowany wówczas modną serią o Hogwarcie. Niewiele z niej rozumiał, ale potrafił zapamiętać, że bohaterowie dzierżyli w dłoniach jakieś wykoksowane patyki.
- Naprawdę?! – pisnął, łapiąc się za brzuch, jakby już zaczynał go boleć. – Ale po co by to robili? – zagadał po chwili. No cóż, wierzył w Świętego Mikołaja i przed momentem proponował obcej osobie kluczyki do samochodu. Widać było gołym okiem, że niekoniecznie zna się na życiu.
- Bo wygląda jak Mango! – odpowiedział po dłuższej chwili kontemplacji na temat kosmosu. – Sam widziałem w gazecie mango i było identyczne, jak Mango! – powiedział dosyć chaotycznie, niekoniecznie przejmując się jaśniejszym doborem słów. – Kiedyś ci go pokażę i przyznasz mi rację. – zaparł się, wybiegając z psiakiem na ulicę.
Nie trzeba było mówić, że z opisu Anubisa, w blond główce czterolatka wymalowały się dosłowne trójkąty z paskami, pływające w akwarium i samoistnie generujące bąbelki, niczym prawdziwe rybki. Do tego doszedł jakiś gigant. Czy Rafael miał cały pokój wypełniony wodą? Gdzie on mieścił taką dużą sztukę? No i był jeszcze jeden problem logiczny…
- Co to jest glonojad? – no cóż, nigdy żadnego akwarium nie posiadał, a pojęcie „rybka” kojarzyło mu się przede wszystkim z tą złotą, co spełniała życzenia. Wstyd się było przyznać, że nawet nie mógł pochwalić się znajomością słowa „glony”, więc brzmiało to dla niego jak czysta abstrakcja.
Bez zbędnych narzekań wrócił na chodnik, choć początkowo widać było u niego cień zawahania. Nie zauważył żadnych aut, a jezdnia była znacznie szersza, niż droga, którą poruszał się starszy kolega, ale wolał z nim na ten temat nie dyskutować. Jeszcze nie będzie chciał się z nim bawić!
- Inai! – krzyknął zaraz po tym, jak został w tyle, wyprzedzony nawet przez własnego szczeniaka, który kosztując wolności, biegł przed siebie ile sił w nogach, szybko doganiając zaprzyjaźnią już sukę. Halvorsen nie był na tyle sprawny fizycznie, by równać się ze starszym kolegą, ale w końcu się z nim wyrównał.
No to wylądowali w parku.
- Ładnie tutaj! – odparł niemal natychmiast, gdy zauważył ciąg drzewek okalających dość wąskie, ale urokliwe ścieżynki. Było dosyć ciemno (no shit), ale gdzieniegdzie postawione lampy oświetlały cały teren w stopniu, który znacznie utrudniał pogubienie się. Szybko wlazł na pierwszą lepszą ławkę, uprzednio zgarniając z siebie najbliżej leżący patyk. – Bawimy się w czarodziejów? – zapytał, najprawdopodobniej zainspirowany wówczas modną serią o Hogwarcie. Niewiele z niej rozumiał, ale potrafił zapamiętać, że bohaterowie dzierżyli w dłoniach jakieś wykoksowane patyki.
Zachichotał cicho, gdy wzrok Inaiena automatycznie powędrował ku górze. Sam zerknął na nie tylko kątem oka, orientując się, że niebo było całkowicie czarne. Nawet gwiazd nie było widać, ponieważ miasto było zbyt jasne. Dziadek raz zabrał go na biwak. Pamiętał, że spędził wtedy całą noc na siedzeniu w śpiworze poza namiotem i oglądaniu malutkich, jasno świecących punktów. W tamtej chwili zaszczepiła się w nim miłość do astronomii.
- Nie wiem - wzruszył chudymi ramionami. - Dziadek mi tak powiedział, żebym nie chodził sam po mieście - odparł z prostotą i całkowitą szczerością. Nie umiał odpowiedzieć na pytanie chłopca, choć mógł wymyślić kilka naprawdę dobrych. Jego wyobraźnia czasami potrafiła wymyślać niestworzone rzeczy. Pomyślał jednak, że nie będzie straszył chłopca i zwyczajnie zapyta dziadka o powód.
- Jak wygląda mango? - No co? Był dzieckiem i miał długie zęby do wszystkich warzyw i owoców. A zapamiętywanie ich nazw było mu po prostu zbędne. Gdy słyszy "Rafael, zjedz buraczki" dostaje spazmów i zaczyna uciekać do swojego pokoju.
Kiedyś ci go pokażę i przyznasz mi rację.
- Dobra - zgodził się od razu, ponieważ naprawdę chciał wiedzieć, jak wygląda mango. A to czy mu przyzna rację, to się jeszcze okaże. Będzie musiał poszukać materiału porównawczego, gdy wróci do domu.
Właśnie myślał o tym, czy w internecie znajdzie potrzebne mu obrazki, pewnie tak, bo internet wiedział wszystko, gdy zaskoczyło go pytanie chłopca. Zgubił rytm swoich kroków i musiał się zatrzymać. Po chwili podjął krok na nowo.
- Glonojad, to takie.. No.. Rybka taka no.. I się tak przysysa do szkła i tak mu się gardło rusza i on czyści akwarium z glonów. Taki glonojad, no.. - Jako że nie umiał wytłumaczyć, czym jest glonojad bez pokazania mu tego, to zaczął dostawać ślinotoku i mówić wszystko na jednym wydechu, coraz szybciej i szybciej, aż zabrakło mu powietrza. Podrapał się po jasnej główce, kopiąc kamyk, który leżał na chodniku.
- Też Ci kiedyś go pokażę - zaproponował, zerkając na niego kątem oka.
Uśmiechnął się, słysząc imię chłopca, a skoro formalności mieli za sobą, to mogli zająć się znacznie przyjemniejszymi rzeczami, jak na przykład przeszukiwanie terenów.
-Czarodziejów? - rozejrzał się dookoła za kimś nadającym się do zabawy badylem. W końcu jeden taki znalazł. Tylko.. To była całkiem długa gałąź. Wsunął ją sobie między nogi.
- Polatajmy na eee.. miotłach, tak - oglądał film, więc widział, że jakoś tak to robili. Zaczął biegać dookoła ławki, na której siedział Inai, a potem odbiegła kawałek dalej, znikając za drzewami. Nagle krzyknął entuzjastycznie.
- Inai, Inai, INAI, CHODŹ TUTAJ SZYBKO! - krzyknął, wpadając na plac zabawy, który właśnie odkrył. Porzucił miotłem i znalazł znacznie mniejszy badyl, który mógł mu posłużyć za różdżkę. Na placu było znacznie więcej ciekawszych miejsc, które mogli zaadaptować do swojej zabawy.
Rafael wbiegł po ślizgawce na jej czubek, złapał się za rączkę i wychylił do przodu, wyglądając za czterolatkiem.
- Nie wiem - wzruszył chudymi ramionami. - Dziadek mi tak powiedział, żebym nie chodził sam po mieście - odparł z prostotą i całkowitą szczerością. Nie umiał odpowiedzieć na pytanie chłopca, choć mógł wymyślić kilka naprawdę dobrych. Jego wyobraźnia czasami potrafiła wymyślać niestworzone rzeczy. Pomyślał jednak, że nie będzie straszył chłopca i zwyczajnie zapyta dziadka o powód.
- Jak wygląda mango? - No co? Był dzieckiem i miał długie zęby do wszystkich warzyw i owoców. A zapamiętywanie ich nazw było mu po prostu zbędne. Gdy słyszy "Rafael, zjedz buraczki" dostaje spazmów i zaczyna uciekać do swojego pokoju.
Kiedyś ci go pokażę i przyznasz mi rację.
- Dobra - zgodził się od razu, ponieważ naprawdę chciał wiedzieć, jak wygląda mango. A to czy mu przyzna rację, to się jeszcze okaże. Będzie musiał poszukać materiału porównawczego, gdy wróci do domu.
Właśnie myślał o tym, czy w internecie znajdzie potrzebne mu obrazki, pewnie tak, bo internet wiedział wszystko, gdy zaskoczyło go pytanie chłopca. Zgubił rytm swoich kroków i musiał się zatrzymać. Po chwili podjął krok na nowo.
- Glonojad, to takie.. No.. Rybka taka no.. I się tak przysysa do szkła i tak mu się gardło rusza i on czyści akwarium z glonów. Taki glonojad, no.. - Jako że nie umiał wytłumaczyć, czym jest glonojad bez pokazania mu tego, to zaczął dostawać ślinotoku i mówić wszystko na jednym wydechu, coraz szybciej i szybciej, aż zabrakło mu powietrza. Podrapał się po jasnej główce, kopiąc kamyk, który leżał na chodniku.
- Też Ci kiedyś go pokażę - zaproponował, zerkając na niego kątem oka.
Uśmiechnął się, słysząc imię chłopca, a skoro formalności mieli za sobą, to mogli zająć się znacznie przyjemniejszymi rzeczami, jak na przykład przeszukiwanie terenów.
-Czarodziejów? - rozejrzał się dookoła za kimś nadającym się do zabawy badylem. W końcu jeden taki znalazł. Tylko.. To była całkiem długa gałąź. Wsunął ją sobie między nogi.
- Polatajmy na eee.. miotłach, tak - oglądał film, więc widział, że jakoś tak to robili. Zaczął biegać dookoła ławki, na której siedział Inai, a potem odbiegła kawałek dalej, znikając za drzewami. Nagle krzyknął entuzjastycznie.
- Inai, Inai, INAI, CHODŹ TUTAJ SZYBKO! - krzyknął, wpadając na plac zabawy, który właśnie odkrył. Porzucił miotłem i znalazł znacznie mniejszy badyl, który mógł mu posłużyć za różdżkę. Na placu było znacznie więcej ciekawszych miejsc, które mogli zaadaptować do swojej zabawy.
Rafael wbiegł po ślizgawce na jej czubek, złapał się za rączkę i wychylił do przodu, wyglądając za czterolatkiem.
- Dobrze, że jesteśmy w czwórkę. – zauważył błyskotliwie, nie pomijając w swoich spostrzeżeniach czworonożnych przyjaciół. – Nikt nas wtedy nie porwie. – powiedział, wciąż lekko zaniepokojony nieśmiało wychodzącymi gwiazdami. Póki co było ich stosunkowo niewiele, ba, większość z nich najprawdopodobniej zginęła w świetle miasta, jednak te, które odbijały się blaskiem na czarnym niebie, jak nigdy zaczęły przypominać chłopcu latające w ich stronę statki kosmiczne. W pewnym momencie wydawało mu się, że jeden nawet się do nich zbliża!
Przeszło mu jednak zaskakująco szybko.
- Tak jak Mango. – odparł bez zawahania, przekonany o logicznej wartości swojej wypowiedzi. Co prawda w zwykłej mowie nie dało się jednoznacznie odróżnić kiedy chłopiec wspominał o ptaku, a kiedy o owocu, jednak Rafael z pewnością pewnego dnia zrozumie o co chodziło malcowi. – Kiedyś zobaczysz! Mogę nawet poprosić tatę, żeby jakieś kupił dla porównania. – dodał, śmiesznie plącząc sobie język w mniej więcej połowie wypowiedzi. Całość jednak została nie zbudzona seplenienie i dało się ją jako tako zrozumieć.
- Okej! – rzucił na wzmiankę o glonojadzie. Wygląd rybki bardzo go interesował – szczególnie, że z opisu w jego główce wymalowały się jakieś kosmiczne stworzenia, które w najmniejszym stopniu nie przypominały wersji rzeczywistej – jednak zdecydowanie entuzjazm wynikł z samego faktu, że nowopoznany kolega właśnie zaprosił go do domu. Co prawda nie podając konkretnego terminu, ale.. słowo się rzekło! Nigdy nikogo nie odwiedzał… chyba, że swoich spróchniałych krewnych, dla których jedyną atrakcją było ciągnięcie go za policzki.
- Łoo! – zapiszczał z wyraźną ekscytacją, gdy zobaczył całkiem długi badyl jasnowłosego. Widział niektóre filmy i zapamiętał z nich całkiem dużo, jednak pomysł latania na miotłach nie wpadł mu do głowy. – A ja wiem jak to się nazywa! Kłidentrycz! – odparł z dumą, w przerwie między rzucaniem wymyślonych zaklęć, które prędzej przypominały nazwy leków na kaszel. Nie powinno być żadnym zaskoczeniem, że skoro z czarami mu nie wychodziło, to nazwy Quidditch również nie zapamięta.
- Plac zabaw?! – krzyknął, natychmiast podążając za Anubisem. Przez chwilę zastanawiał się czy nie podnieść z ziemi porzuconego Nimbusa 2000, jednak w końcu zrezygnował z tej opcji, zauważając, że chłopak przerzucił się na różdżkę. W końcu dotarł do królestwa wszystkich dzieciaków i wzorem jasnowłosego, spróbował wbiec po ślizgawce na górę.
No i wyszły jego braki w koordynacji ruchowej.
Nie potrafił.
Buty ślizgały mu się po metalowej powierzchni, a ręce nie były w stanie podciągnąć ciała na tyle, by znaleźć się chociaż trochę wyżej. O mały włos, a nie przygrzmociłby tyłkiem o ziemię. W końcu, po około półtorej minuty prób, stanął na samym finiszu zjeżdżalni i wyciągnął błagalnie rękę w stronę chłopaka.
- Pomóż! – jęknął, znowu wykonując krok do przodu.
Przeszło mu jednak zaskakująco szybko.
- Tak jak Mango. – odparł bez zawahania, przekonany o logicznej wartości swojej wypowiedzi. Co prawda w zwykłej mowie nie dało się jednoznacznie odróżnić kiedy chłopiec wspominał o ptaku, a kiedy o owocu, jednak Rafael z pewnością pewnego dnia zrozumie o co chodziło malcowi. – Kiedyś zobaczysz! Mogę nawet poprosić tatę, żeby jakieś kupił dla porównania. – dodał, śmiesznie plącząc sobie język w mniej więcej połowie wypowiedzi. Całość jednak została nie zbudzona seplenienie i dało się ją jako tako zrozumieć.
- Okej! – rzucił na wzmiankę o glonojadzie. Wygląd rybki bardzo go interesował – szczególnie, że z opisu w jego główce wymalowały się jakieś kosmiczne stworzenia, które w najmniejszym stopniu nie przypominały wersji rzeczywistej – jednak zdecydowanie entuzjazm wynikł z samego faktu, że nowopoznany kolega właśnie zaprosił go do domu. Co prawda nie podając konkretnego terminu, ale.. słowo się rzekło! Nigdy nikogo nie odwiedzał… chyba, że swoich spróchniałych krewnych, dla których jedyną atrakcją było ciągnięcie go za policzki.
- Łoo! – zapiszczał z wyraźną ekscytacją, gdy zobaczył całkiem długi badyl jasnowłosego. Widział niektóre filmy i zapamiętał z nich całkiem dużo, jednak pomysł latania na miotłach nie wpadł mu do głowy. – A ja wiem jak to się nazywa! Kłidentrycz! – odparł z dumą, w przerwie między rzucaniem wymyślonych zaklęć, które prędzej przypominały nazwy leków na kaszel. Nie powinno być żadnym zaskoczeniem, że skoro z czarami mu nie wychodziło, to nazwy Quidditch również nie zapamięta.
- Plac zabaw?! – krzyknął, natychmiast podążając za Anubisem. Przez chwilę zastanawiał się czy nie podnieść z ziemi porzuconego Nimbusa 2000, jednak w końcu zrezygnował z tej opcji, zauważając, że chłopak przerzucił się na różdżkę. W końcu dotarł do królestwa wszystkich dzieciaków i wzorem jasnowłosego, spróbował wbiec po ślizgawce na górę.
No i wyszły jego braki w koordynacji ruchowej.
Nie potrafił.
Buty ślizgały mu się po metalowej powierzchni, a ręce nie były w stanie podciągnąć ciała na tyle, by znaleźć się chociaż trochę wyżej. O mały włos, a nie przygrzmociłby tyłkiem o ziemię. W końcu, po około półtorej minuty prób, stanął na samym finiszu zjeżdżalni i wyciągnął błagalnie rękę w stronę chłopaka.
- Pomóż! – jęknął, znowu wykonując krok do przodu.
Czwórkę?
Chłopak zatrzymał się, by rozejrzeć dookoła i dopiero po chwili zorientował się, że Inai miał na myśli ich, ale również dwójkę pupili. Przyglądał się szczeniakowi, który ganiał się i miał w głowie tylko zabawę. Tak, prawdziwy obrońca. Zachichotał pod nosem, ale skinieniem głowy przyznał czterolatkowi rację. Nikt nie mógł ich porwać. On nawet nie miał łaskotek, więc nie byłby potrzebny jakimś kosmitom. Marna byłaby z niego ofiara. Nie był pewien, jak sprawy miały się z jego nowym kolegą i jednocześnie z tą myślą, pojawił się pomysł, że musi się kiedyś o tym przekonać. Zatarł mentalnie ręce w szatańskim geście. Brakowało mu tylko różek i ogona, którym szurałby leniwie po chodniku. Widłami też by nie pogardził, jako atrybutem. Mógłby nimi kogoś dźgnąć na przykład.
Tak jak Mango.
Przy takiej odpowiedzi mógł zrobić tylko jedno. Zacisnąć usta w wąską linijkę i spojrzeć z wyrzutem na jasnowłosego. Jak miał wiedzieć o którym "mango" chłopak mówił? Wypuścił głośno powietrze, wyrażając tym samym swoją frustrację.
- Możemy też poprosić moją babcię. Będzie się cieszyć, bo ona ciągle próbuje wmusić we mnie jakieś owoce - dodał od siebie, kiwając kilka razy głową. Babcia zresztą bardzo ucieszyłaby się, gdyby przyprowadził do domu jakiegoś kolegę, który nie był łobuzem, a przecież kilka razy zdarzyło mu się kilku takich kolegów przyprowadzić do domu.
Czasami miał problem ze zrozumieniem malca przez jego seplenienie, wtedy marszczył nieznacznie czoło w konsternacji, ale w miarę udawało mu się rozszyfrować sens zdania, które w danej chwili wypowiadał Inaien.
Glonojad właściwie był jakimś kosmicznym stworzeniem. Takim potworem z morskich odmętów, a przynajmniej tak to sobie zawsze przedstawiał Rafael. Zwłaszcza wtedy, gdy nie mógł odnaleźć w akwarium rybki, która schowała się na przykład w zamku.
Zatrzymał się w połowie okrążenia, gdy usłyszał dziwną nazwę. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie oglądał Harry’ego Pottera, chyba że jakieś fragmenty widziane przypadkiem kątem oka się liczyły. Tylko dlatego wiedział, że potrzebował różdżki do rzucania wymyślonych zaklęć.
"Kłidentrycz"? - powtórzył, nie kryjąc swojej konsternacji. Co to takiego? - zapytała, unosząc się na kolanach, imitując falujący ruch w powietrzu.
Wychylał się na ślizgawce, trzymając się tylko jedną ręką rurki, patrzył w horyzont, a właściwie w drzewa i celował w nie różdżką, wyobrażając sobie wszystkie straszne stwory, które mogły się tam kryć.
- Wchodź Inai, zaraz odlatujemy! - krzyknął, pośpieszając chłopca, który nie mógł się dostać na górę i tylko nieudolnie ślizgał się butami po plastiku.
Przybrał najbardziej cierpiętniczy wyraz, jaki tylko mógł przybrać pięciolatek. Położył się na ślizgawce, wyciągając rękę po czterolatka. Złapał go za ramię i zaczął pomagać mu wejść, wciągając go. Poleciał na plecy, gdy chłopiec znalazł się już na tyle blisko celu, że nie było szansy, by spadł.
Ammit i szczeniak już wbiegali po rampie z drugiej strony całej konstrukcji. Wpadły na leżących na podłodze chłopców, chcąc dołączyć do zabawy.
Chłopak zatrzymał się, by rozejrzeć dookoła i dopiero po chwili zorientował się, że Inai miał na myśli ich, ale również dwójkę pupili. Przyglądał się szczeniakowi, który ganiał się i miał w głowie tylko zabawę. Tak, prawdziwy obrońca. Zachichotał pod nosem, ale skinieniem głowy przyznał czterolatkowi rację. Nikt nie mógł ich porwać. On nawet nie miał łaskotek, więc nie byłby potrzebny jakimś kosmitom. Marna byłaby z niego ofiara. Nie był pewien, jak sprawy miały się z jego nowym kolegą i jednocześnie z tą myślą, pojawił się pomysł, że musi się kiedyś o tym przekonać. Zatarł mentalnie ręce w szatańskim geście. Brakowało mu tylko różek i ogona, którym szurałby leniwie po chodniku. Widłami też by nie pogardził, jako atrybutem. Mógłby nimi kogoś dźgnąć na przykład.
Tak jak Mango.
Przy takiej odpowiedzi mógł zrobić tylko jedno. Zacisnąć usta w wąską linijkę i spojrzeć z wyrzutem na jasnowłosego. Jak miał wiedzieć o którym "mango" chłopak mówił? Wypuścił głośno powietrze, wyrażając tym samym swoją frustrację.
- Możemy też poprosić moją babcię. Będzie się cieszyć, bo ona ciągle próbuje wmusić we mnie jakieś owoce - dodał od siebie, kiwając kilka razy głową. Babcia zresztą bardzo ucieszyłaby się, gdyby przyprowadził do domu jakiegoś kolegę, który nie był łobuzem, a przecież kilka razy zdarzyło mu się kilku takich kolegów przyprowadzić do domu.
Czasami miał problem ze zrozumieniem malca przez jego seplenienie, wtedy marszczył nieznacznie czoło w konsternacji, ale w miarę udawało mu się rozszyfrować sens zdania, które w danej chwili wypowiadał Inaien.
Glonojad właściwie był jakimś kosmicznym stworzeniem. Takim potworem z morskich odmętów, a przynajmniej tak to sobie zawsze przedstawiał Rafael. Zwłaszcza wtedy, gdy nie mógł odnaleźć w akwarium rybki, która schowała się na przykład w zamku.
Zatrzymał się w połowie okrążenia, gdy usłyszał dziwną nazwę. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie oglądał Harry’ego Pottera, chyba że jakieś fragmenty widziane przypadkiem kątem oka się liczyły. Tylko dlatego wiedział, że potrzebował różdżki do rzucania wymyślonych zaklęć.
"Kłidentrycz"? - powtórzył, nie kryjąc swojej konsternacji. Co to takiego? - zapytała, unosząc się na kolanach, imitując falujący ruch w powietrzu.
Wychylał się na ślizgawce, trzymając się tylko jedną ręką rurki, patrzył w horyzont, a właściwie w drzewa i celował w nie różdżką, wyobrażając sobie wszystkie straszne stwory, które mogły się tam kryć.
- Wchodź Inai, zaraz odlatujemy! - krzyknął, pośpieszając chłopca, który nie mógł się dostać na górę i tylko nieudolnie ślizgał się butami po plastiku.
Przybrał najbardziej cierpiętniczy wyraz, jaki tylko mógł przybrać pięciolatek. Położył się na ślizgawce, wyciągając rękę po czterolatka. Złapał go za ramię i zaczął pomagać mu wejść, wciągając go. Poleciał na plecy, gdy chłopiec znalazł się już na tyle blisko celu, że nie było szansy, by spadł.
Ammit i szczeniak już wbiegali po rampie z drugiej strony całej konstrukcji. Wpadły na leżących na podłodze chłopców, chcąc dołączyć do zabawy.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach