Nett Keller
Nett Keller
The Liberty Individual Trouble Seeker
There are no goodbyes for us
Sro Lip 28, 2021 10:57 pm
There are no goodbyes for us

RETROSPEKCJA

CHRISTINE x NETT
Kilka tygodni po pogrzebie Olivii

_________________

   Rozpacz.
   Ostatnimi czasy było to uczucie towarzyszące mu niemalże na każdym kroku. Objawiające się w rzewnych łzach ściekających po policzkach na kołnierz koszuli. Głośnym zawodzeniu przy otwartej trumnie, zaczerwienionych oczach i nosie, raz po raz wycieranym materiałową chusteczką. Ludzie obejmujący się nawzajem, dodający sobie otuchy, kompletnie ignorujący wszelkie wady, zupełnie jakby wraz z ustaniem bicia serca, leżąca w trumnie blada dziewczyna stała się wzorem wszelkich cnót.
   Wśród całego tego harmidru znalazł się on. Obserwujący wszystko z ubocza, wodzący nieustannie wzrokiem pomiędzy kolejnymi krewnymi, z których połowa zapewne dobrze jej nie znała. Mimo to znaleźli się na miejscu ze zwykłego obowiązku, wypowiadali swoje kondolencje, przybierali smutne miny i dołączali do całego tego teatrzyku. Nie wtrącał się w ich żałobę, a mimo to został w niej uwzględniony. Zarówno wtedy, gdy wysłuchiwał wyrazów współczucia ze strony osób, które widziały w nich coś więcej niż zwykłych znajomych, jak i samych rodziców, którzy pocieszając samych siebie próbowali zrzucić wszystko na niego. Wypłakując się w chusteczkę, obejmując go ramionami, raz po raz powtarzając, że była zbyt młoda.
   Nawet jeśli jego zrozumienie dla całego zjawiska nie było zbyt wysokie, stał w milczeniu pozwalając by dopisali mu własny wizerunek. Kogoś, kto po jej śmierci stracił powód do uśmiechu. Kogoś, kto przeżywał wszystko zbyt głęboko, by pozwolić wypłynąć wszystkim emocjom na wierzch. I przede wszystkim kogoś, kto pojawił się na miejscu, by nawet teraz okazać swoje wsparcie jej rodzicom.
   Ciekawe jak by zareagowali, gdyby dowiedzieli się, że Olivia Miller była dla niego absolutnie nikim.

   Odgłos kapiącej wody odbił się od umywalki, ściekając powoli do odpływu. Zaciśnięte na jej bokach dłonie dodatkowo napinały mięśnie jego ramion, gdy przyglądał się swojemu odbiciu w lustrze. Nie wypowiadał żadnych słów, wodził jedynie wzrokiem pomiędzy wilgotnymi kosmykami, a własną pozbawioną wyrazu twarzą. W końcu odsunął się w tył i wsunął palce w ciemne włosy, odgarniając je niedbałym ruchem nim opuścił łazienkę kierując się w stronę pokoju.
   Wszystko w jego życiu miało swój porządek. Zaczynało się od idealnie uprasowanych koszul w szafie z jasnego drewna. Przechodziło przez eleganckie czarne spodnie, a kończyło na ciemnobrązowej kamizelce ze złotymi guzikami, pasującymi do całej reszty. Wpierw dosuszył jednak włosy ręcznikiem, upewniając się że były na tyle suche, by nie zostawić żadnych śladów na wybranym ubraniu.
   Ostatnie tygodnie wymuszały na nim pełną gotowość na absolutnie wszystko, nic dziwnego że pozostawał w idealnej formie zachowując dbałość o najmniejsze szczegóły. Wysłuchiwał spokojnie wspomnień rodziców Olivii przez telefon, przyjmował od nich makaronowe zapiekanki i zapewnienia, że może na nich liczyć, tak jak oni mogli liczyć na niego. Z każdym dniem telefonów było jednak coraz mniej. Tylko jedna osoba przeżywała śmierć dziewczyny tak samo mocno co na samym początku.
Christine.
Christine
Christine
The Liberty Individual Trouble Seeker
Re: There are no goodbyes for us
Czw Lip 29, 2021 2:59 am
THERE ARE NO GOODBYES FOR US

RETROSPEKCJA

   Było zimno. Cholernie zimno. Zupełnie tak, jak gdyby cały świat pokrył się w lodowym marmurze utworzonym z rozpaczy, czyniąc z Clark przerażającą statuę z martwym wyrazem twarzy. Christine nie była pewna, czy końcówki palców odmarzają jej z winy grudniowej pogody, czy jednak tego, iż sparaliżowała ją świadomość, że upadła i nie było już nikogo, kto podałby jej dłoń. Bolało. Utrata Olivii była gorsza niż choroba. A i tak sprawiała, że czuła się chora; nieuleczalnie pozbawiona nadziei. Straciła wszystko, co nadawało sens istnieniu. Jak wata cukrowa – wystarczyłoby ją ścisnąć, by została z niej lepka, mdła kulka. Nie chciała już niczego: ani szczęścia, ani troski. Była słaba, zbolała, niemalże gotowa na śmierć i samotna, koszmarnie samotna. Sekundy wydawały się trwać niemalże godziny. Przygniatała ją atmosfera ceremonii, poczucie winy i żalu – do świata, do samej siebie, do wszystkich i wszystkiego. Chciała wierzyć, że całe to wydarzenie to jedynie koszmar, coś, co stworzyły najbardziej bezduszne demony. Ale to nie był sen. Mimo wszystko, przez tę krótką chwilę, zapragnęła, by było to możliwe. Nosiła w sobie bowiem wroga; był straszny, bardziej niebezpieczny, niż wrogowie zewnętrzni. Krył się głęboko w jej głowie, ale nie oznaczało to, że mogła przed nim uciec. A imię jego brzmiało „wina”.
   Szczęście było luksusem, na który nie było jej stać. Nigdy go nie miała. Ten chwilowy promyk nadziei był jedynie mirażem; sadystycznym tworem, który podaje ci wodę, gdy umierasz z pragnienia, po to tylko by odsunąć ją, kiedy wyciągniesz rękę. Kochała ją. Kochała mocniej, niż ktokolwiek był sobie w stanie wyobrazić, a mimo to, nie dość mocno. Oszczędzane przez lata siły nie wystarczyły, by cokolwiek zmienić. Christine czuła, że zasłużyła na to, na ten sztylet powoli i boleśnie wbijany w serce. Miała nadzieje, że będzie cierpieć, a poczucie winy, które w sobie miała, nigdy nie zniknie i nie pozwoli zasnąć. Zamierzała się bowiem biczować i przepraszać za to, że nie jest na miejscu Miller. Byłoby lepiej, gdyby tak się stało – za nią nikt by nie zapłakał. A światu i tak było wszystko jedno. Powinna była ją powstrzymać, zrobić czegoś mniej albo więcej. Była odpowiedzialna za żałobę ludzi, którzy stali obok niej, a mimo to chciała się położyć i skulić w bezruchu, bo czuła się tak, jakby miała eksplodować milionem kawałków, jeśli tego nie zrobi.
   Krakanie kruków i szelest liści wydawały się tym głośniejsze, im bliżej wykopanego dołu była trumna. Christine wpatrywała się w nią. Czuła, jak tysiąc igieł przewierca skórę. Chciała otworzyć usta, żeby krzyczeć z rozpaczy, choć niemy byłby ów krzyk. Czekała więc w kącie swojej duszy, gdzie jedyny dźwięk niosła pulsująca wciąż w żyłach krew. Jej krew. Nie Olivii. Cholera.
   Czekała na coś, co nigdy nie nadzieje. Łudziła się, że stanie się cud. Gotowa była nawet uwierzyć, że istnieje „bóg”, że wciąż da się coś zrobić. Tym jednak, co kuło ją w serce, była świadomość, że się myli. Przed sobą widziała tylko szalenie jasny kontur przyjaciółki strzelający z nieprawdopodobnie jaskrawą wiązką, jakby połknęła biały, oślepiający reflektor. Wyciągała rękę w jej stronę, chcąc choćby i gestem sprowadzić ją bliżej. Na nic to. Nie reagowała. Jakby na złość poruszała się od prawej do lewej, nęcąc i kusząc, potęgując paskudne doznania. Przez to wszystko czuła się jak zużyty, stary materiał, którym ktoś przetarł podłogę w rzeźni, ale przecież nie powie tego na głos. Nie miała prawa.

   Obudziła się z potwornym bólem głowy, opuchniętymi oczyma i roztopionym, czekoladowym cukierkiem w dłoni. Nie pamiętała, jak wróciła do mieszkania ani ile czasu minęło od pogrzebu. Może nie chciała pamiętać. Podniosła się z trudem i oparła o zagłówek, rozejrzała się po zabałaganionym pokoju, po czym zamknęła oczy, a całe jej ciało, niczym porażone prądem, zaczęło drzeć. Usiłowała przezwyciężyć targające nią emocje, ale one tylko przybierały na sile. Nikt nie mógł jej pomóc. Tak samo, jak ona nie mogła pomóc Olivii. Zakryła oczy dłonią. Chciała się rozpłakać, krzyczeć, wrzeszczeć. Nie mogła. I wtedy też zrozumiała, że na świecie istnieje smutek, którego nie wyrazi żadna łza. Nie da się go nawet wytłumaczyć. Nie czuła się żywa. Nie czuła się też martwa. Zupełnie tak, jakby stała się niczym i przestała istnieć. Chciała, by tak było, ale, nawet w myślach, nie ośmieliła się o to poprosić. Każdy kolejny oddech był coraz cięższy. Wydawało jej się, że płonie, spala się w trzycyfrowej temperaturze, a jej dusza wrze i wywija się w agonii. Z trudem sięgnęła po telefon, ale wystarczyło jedno spojrzenie na wyświetlacz, by gwałtownie cisnęła nim w pościel i zaczęła intensywnie uderzać głową o oparcie. Cała rozpacz zaczęła się z niej wylewać. Utrata Olivii była jak grzech, o którym mówiono w kościołach; odcinał od ciepłych, kojących rany chwil, ostatniego bastionu nadziei. Traciła zdrowe zmysły.
   Dygoczącą ręką sięgnęła do szafki nocnej. Doskonale wiedziała, czego szuka. Tylko to mogło, choć na moment, uśmierzyć ten potworny ból. Znalazłszy pakunek, ostrożnie otworzyła woreczek i sięgnęła do niego palcem wskazującym. Biały proszek posłusznie oblepił opuszek, który chwilę później pocierał o podrażnione dziąsła. Na niczym już jej nie zależało. Nie była nikomu potrzebna. Powtórzyła to nawet na głos i wtedy właśnie zorientowała się, że skłamała. Keller. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak musiał się, jak bardzo ją nienawidzi za to, że nie potrafiła ochronić Miller. Kochał Olivię. Czasem wydawało jej się, może nawet bardziej, niż ona sama.
   Złapała za telefon. Wciąż mogła coś zrobić, sprawić, że choć przez chwilę nie będzie bezużyteczna. Mrużąc oczy, wystukiwała kolejne literki w nadziei, że dostanie odpowiedź. Przyjęta przed dwudziestoma minutami dawka zaczynała działać. Christine powoli się uspokajała; drżenie ustało, a potworny ból głowy znikł. Nawet męczące ją sumienie ucichło.
   Wstała. Cała sypialnia cuchnęła papierosami i smutkiem. Podeszła do framugi i otworzyła balkon. Bosymi nogami wtargnęła na posadzkę i wychyliła głowę, chcąc złapać chłodny podmuch wiatru. Pociągnąwszy nosem, odsunęła się od balustrady i wróciła do mieszkania, kierując się w stronę łazienki.
   Stojąc pod prysznicem, łapała ciepłą wodę w rozchylone usta. Dreszcze rozchodziły się po jej plecach, krążyły wokół miednicy, by ostatecznie skończyć na stopach. Zupełnie jakby ktoś ją przytulał. Zamarła na chwilę, opierając się o kafelki. Zakręciła kurek. Nie mogła znieść tego już uczucia. Nie zasługiwała na to, by odczuwać cokolwiek przyjemnego.
   Na tyle, jak bardzo pozwalało rozbite pięścią lustro, obejrzała swoją twarz; podkrążone, zaspane oczy i ponury grymas. Przyłożyła lewą dłoń do zwierciadła, orientując się, że była sprawcą poszczerbienia. Na jej prawicy wciąż widniała zaschnięta krew, powoli przeradzająca się w skorupę. Odkręciła kran, chwyciła mydło i zaczęła zmywać dowód swojego szaleństwa. Ostatni raz przyjrzała się zniekształconemu odbiciu. Głównie po to, by przypomnieć sobie, jak żałośnie wygląda. Później, trzymając bambusową szczotkę, wycisnęła z tubki białą papkę. Prawo-lewo. Góra-dół. Splunęła do zlewu, obserwując, jak strumień wody zmywa bladoróżową pastę – zawsze za bardzo przykładała się do szczotkowania zębów. Naciągnęła na swoje nagie ciało szlafrok. Dobrze wyłapywał wilgoć, więc i ręcznik nie był potrzebny. Ostrożnie skierowała się bliżej szafy w przedsionku, z której wyjęła bieliznę, spodnie i koszulkę o rozmiar za dużą. Dziwne. Ostatnim razem pasowała. Długa ta wędrówka do „czas leczy rany”. Nie myślała o tym zbyt wiele, podwinęła jedynie rękawy. I tak nikt nie zauważy. Złapała jeszcze za przyciemniane okulary, umieszczając je na grzbiecie nosa; dobrze ukrywały rozszerzone źrenice. Wciąż mokre włosy przetarła ręcznikiem i wyszła z mieszkania.
   Pośpiesznym krokiem mijała kolejne ulice, a głośne dźwięki aut i kroków sprawiały, że wędrówka wydawała się mieć wymiar tej, której doświadczył „naród wybrany”. Chciała jak najszybciej znaleźć się na miejscu. Upewnić, że Keller jest w lepszym stanie niż ona. Spróbować go wesprzeć. Nie chciała, by dusiła go ta sama pętla, którą miała zawiniętą wokół szyi. Była zbyt ciasna.
   Minęła drzwi apartamentowca; nie wyglądała jak ktoś, kto mógł tu mieszkać. Ba, nie wyglądała nawet jak gość kogoś, kto wykupił jedno z mieszkań, bliżej jej było do mieszkańca ulic, potocznie zwanego śmieciem ludzkim. I była nim. Zapytana o to, nie próbowałaby nawet zaprzeczać. Świadomość swojego miejsca w społeczeństwie była jedyną rzeczą, która jej wyszła. Chwiejnym krokiem skierowała się do drzwi.
   Stojąc tuż przed nimi, niepewnie uniosła dłoń. Zawahała się. Bała się jego reakcji. Myśli pędziły po otumanionym umyśle Christine, a serce podeszło do gardła. Jedynie podejrzliwy wzrok portiera sprawił, że odważyła się zastukać. Nie mogła sobie pozwolić na wzbudzanie podejrzeń, kolejny wyrok mógłby nie być tak łaskawy, jak ostatni.
 — Mogę… Mogę wejść? — wydusiła, gdy otworzył drzwi. Spuściła wzrok, nie była w stanie nawet na niego spojrzeć.
Nett Keller
Nett Keller
The Liberty Individual Trouble Seeker
Re: There are no goodbyes for us
Sob Sie 07, 2021 8:11 pm
There are no goodbyes for us

RETROSPEKCJA
   W jego domu zawsze panowała spokojna, pasująca do niego atmosfera. Choć z zewnątrz budynek bez wątpienia był nowoczesny, architekt zadbał o wszelkie najdrobniejsze wykończenia mające odpowiadać wymogom jego mieszkańca. Zimny kamień. Chłodne kolory na ścianach. Perfekcyjne stonowanie każdego metra kwadratowego i dopasowanie elementów, które musiały się znaleźć właśnie w tym miejscu. Była to przestrzeń zaplanowana od początku do końca, będąca dla niego świętością samą w sobie. Tak doskonałą, że przesunięcie czegokolwiek nawet o kilka centymetrów wywoływało u niego narastające, nieswoje uczucie dyskomfortu. Znajome schematy towarzyszyły mu na co dzień. Wyuczone zachowania ludzi w otoczeniu których się znajdował, panujący na zewnątrz brak zasad, reakcje służb na konkretne wydarzenia, jak i wazon ustawiony na środku wytwornego szklanego stolika na środku salonu. Gdy tylko którekolwiek z nich wyłamywało się z otoczenia dotychczasowych zasad, przywracał pierwotny porządek. Czasem od razu. Czasem długotrwałym procesem manipulacji. Rzecz jasna nie interesował się absolutnie wszystkim. Działania policji były mu równie obojętne co spadające z nieba krople deszczu rozbijające się o kamienny bruk. Doskonale wiedział, że prędzej czy później każda ulewa dobiegała swego kresu i bez jego ingerencji. Dbał wyłącznie o własne otoczenie, w którym niczym miliardy drobnych trybików chodziły jak w zegarku. A gdy jeden z nich przestawał działać zaburzając poprawne odmierzanie czasu, naprawiał go, bądź wymieniał na nowy.
   Spokojne kroki wybijały regularny rytm, gdy podchodził do ustawionego w kącie gramofonu. Z niezwykłą dbałością sięgnął do umiejscowionego obok na szafce pudełka wykonanego z białego bambusa, przesuwając delikatnie zgromadzone w nim dzieła. W końcu jego palce zacisnęły się ostrożnie na jednym z nich Niccolò Paganini. Bez wątpienia wpasowywał się wręcz perfekcyjnie w jego dzisiejszy nastrój. Potrzebował czegoś doskonałego, żywiołowości przeplatanej z nostalgią. Gdy tylko igła dotknęła płyty, pomieszczenie wypełnił dźwięk skrzypiec. Jeszcze przez chwilę stał w miejscu pozwalając by melodia wypełniła jego uszy, nim zwrócił się w stronę kuchni. Zatrzymał spojrzenie na obu psach odpoczywających spokojnie w swoim posłaniu. Doskonale wiedziały, że ich posiłek zawsze nadchodził po śniadaniu Netta. Mężczyzna dość jasno wypisywał granice, które obowiązywały nawet w naturalnym środowisku. W końcu niezależnie od tego, na którą wilczą watahę padał ludzki wzrok, to przywódca pożywiał się przed całą resztą. I choć dla wielu podobny szczegół mógł wydawać się absurdalny, dla niego stanowił jeden z oczywistych punktów w planie swojego dnia. Planie, którego nikt nie miał prawa zmieniać za wyjątkiem niego samego.
   Nawet on pozostawiał w nim jednak drobny zakres elastyczności, który został wykorzystany właśnie w tej sekundzie. Pukanie do drzwi momentalnie wstrzymało jego ruchy. Zarówno Parallax, jak i Vex unieśli łby z postawionymi na sztorc uszami, kierując je w stronę wejścia. Choć pierwszy nawyk kazał im odsłonić kły, w gardle nie narastał żaden warkot. Odłożył nóż na deskę do krojenia, wytarł dłonie w ścierkę i ruszył w kierunku drzwi, w towarzystwie obu zwierząt trzymających się jego tyłów jak wyjątkowo duży cień. Przekręcił zamek i nacisnął na mosiężną klamkę, otwierając ją ku wewnętrznej stronie. Jego wzrok początkowo skierowany na wprost, szybko osunął się w dół, biorąc poprawkę na drobną sylwetkę stojącą u jego progu.
   — Christine — było to jedyne powitanie, jakie z siebie wydobył. Jasne tęczówki przesunęły się powoli po jej osobie, najwyraźniej dokonując wstępnych oględzin. Otworzył szerzej drzwi standardowo pozwalając psom na obwąchanie jej osoby. Nawet jeśli miały okazję poznać ją już nie raz. Dał im chwilę dopiero wtedy odwołując na posłanie i przesuwając się na bok, by umożliwić jej wejście. Spodziewał się, że będzie wyglądała jak siedem nieszczęść. Im dłużej jej się przyglądał, tym mniej pasowała mu do otoczenia jego domu. Niczym kompletnie niedobrany prezent od rodziny, która nigdy nie znała twojego gustu, lecz oferowała ci coś z czystej grzeczności, a ty stawiałeś go na jednej z szafek, by nie urazić ich uczuć. Nett w prawdzie nigdy nie postawiłby czegoś szkaradnego w swoim otoczeniu, Christine należała jednak do tej samej grupy niepasujących elementów co rodzice Olivii. I właśnie dlatego pozwalał jej pozostać w swojej przestrzeni. Przynajmniej przez jakiś czas.
   — Zdejmij buty i usiądź przy stole — powiedział spokojnie, zamykając za nią drzwi. Skierował się z powrotem do kuchni i wznowił swoje przygotowania, nie zabierając głosu. Koncentrował się całkowicie na prostych czynnościach będących dalszym przedłużeniem codziennego rytuału. Dostosował porcje, zaraz układając cienko pokrojony świeży chleb na dwóch oddzielnych, czarnych talerzach. Przykrył go delikatną jajecznicą, posypał szczypiorkiem i ułożył obok kilka małych, przekrojonych na pół pomidorków. Postawił jeden z nich po swojej stronie stołu, drugi kładąc tuż przed dziewczyną.
   — Jedz, Christine. Musisz jeść — słowa odwzorowujące troskę, w rzeczywistości nie miały w sobie nawet grama współczucia. Jego perfekcyjna gra, nie zakończyła się jednak wraz ze śmiercią Olivii. I widząc przed sobą ciemnowłosą dziewczynę, jeszcze mocniej utwierdzał się w tym przekonaniu. Nadal mogła mu się przydać. Dużo bardziej niż jej martwa już przyjaciółka.
   — Chcesz coś do picia?
Sponsored content
Powrót do góry
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach