▲▼
NIE DO PRZEJĘCIA
Szpital Św. Elżbiety
Teren całkowicie neutralny, niemożliwy do przejęcia.
Odkąd z miasta wygnano ład i porzadek, a na ulicach zapanował chaos, do szpitala zaczęło napływać coraz więcej potrzebujących. Władze budynku wyszły naprzeciw potrzebom dobudowując kolejne skrzydło. Bez wątpienia znajdzie tutaj pomoc każda osoba, o ile oczywiście nie będzie zagrażała życiu personelu bądź pacjentów. Juz na wejściu wita ludzi duża recepcja i kącik dla ochroniarzy, gotowych wychwycić każde podejrzane zachowanie i zareagować w razie niebezpieczeństwa. Naprzeciwko drzwi wejściowych rozwieszono wielkie szyldy wskazujące drogę do odpowiednich miejsc. Szpital składa się z czterech pięter. Na parterze mieści się izba przyjęć, gabinet do pobierania krwi, kawiarnia, oddział intensywnej terapii oraz prywatne gabinety. Dopiero na kolejnych poziomach znajdują się wszelkie oddziały z pokojami dla chorych i rannych. Ściany korytarzy są utrzymane w białych i jasnozielonych kolorach. Ruchy kamery wydają się śledzić prawie każdy ruch osób będących nie tylko w budynku, ale i jego okolicach. Rozległy parking, który mieścił się kiedyś w podziemiach szpitala zamknięto, a na jego miejsce wybudowano nowy - tuż przed nim.
Leki zadziałały po kilku minutach od zaaplikowania, przez co już w karetce spalona ręka i obolała noga przestały mu dokuczać. Mógł zaprzestać zaciskanie zębów i otrzeć pot z czoła. Czuł się nieco dziwnie. Nie potrafił nazwać do końca tego stanu, ale nie mógł uznać, że jego umysł był w pełni przytomny. Ale co ważniejsze, odetchnął z ulgą dopiero, gdy jego noga przekroczyła teren szpitala. Nie mógł pozbyć się pojawiającego się strachu, że ktoś lub coś mogłoby chcieć dopaść ofiary ataku. Na widok wnętrza budynku przez głowę przeszedł mu jeden wniosek.
Tutaj... Też był chaos.
Panujący chaos w szpitalu był kompletnie inny niż ten, który opuścili, ale jednak istniał. Lekarze czy pielęgniarki starali się dwoić i troić, by zając się każdym rannym. Wydarzenia z miejsca, gdzie stała biblioteka, zdecydowanie dawała im się we znaki. Wiele osób potrzebowało pomocy, a Kassir należał do tej grupy.
Zerknął w stronę towarzysza. Nim weszli do środka, ponownie go wziął za rękę, by przez przypadek nie rozdzielili się.
- Widzisz kogoś znajomego? - z jednej strony chciał oddać się rękom profesjonalisty. Stan jego ręki błagał o litość, a świadomość, że leki nie będą działać wiecznie, dobijała go przede wszystkim. Z drugiej, powinien pomóc młodemu rozejrzeć się za jego rodziną... o ile właściwie i tutaj była.
Przekrzywił głowę, starając się nasłuchiwać, czy ktoś nie nakazuje nagle przejść mu do któregoś pomieszczenia.
- Mogę pomóc ci szukać, ale - zawiesił się na moment. - Wolałbym opatrzenie ręki najpierw - nie miał pojęcia, czy ktoś mógł poświęcić na tyle czasu, by specjalnie zwrócić się do niego, przez co wzrokiem szukał jakiegokolwiek doktora. Wyłapać, podejść, zagadać o problem i dzięki temu uzyskać pomoc - taki ułożył sobie w myślach plan.
- Poczekasz? - spytał się go jeszcze.
Tutaj... Też był chaos.
Panujący chaos w szpitalu był kompletnie inny niż ten, który opuścili, ale jednak istniał. Lekarze czy pielęgniarki starali się dwoić i troić, by zając się każdym rannym. Wydarzenia z miejsca, gdzie stała biblioteka, zdecydowanie dawała im się we znaki. Wiele osób potrzebowało pomocy, a Kassir należał do tej grupy.
Zerknął w stronę towarzysza. Nim weszli do środka, ponownie go wziął za rękę, by przez przypadek nie rozdzielili się.
- Widzisz kogoś znajomego? - z jednej strony chciał oddać się rękom profesjonalisty. Stan jego ręki błagał o litość, a świadomość, że leki nie będą działać wiecznie, dobijała go przede wszystkim. Z drugiej, powinien pomóc młodemu rozejrzeć się za jego rodziną... o ile właściwie i tutaj była.
Przekrzywił głowę, starając się nasłuchiwać, czy ktoś nie nakazuje nagle przejść mu do któregoś pomieszczenia.
- Mogę pomóc ci szukać, ale - zawiesił się na moment. - Wolałbym opatrzenie ręki najpierw - nie miał pojęcia, czy ktoś mógł poświęcić na tyle czasu, by specjalnie zwrócić się do niego, przez co wzrokiem szukał jakiegokolwiek doktora. Wyłapać, podejść, zagadać o problem i dzięki temu uzyskać pomoc - taki ułożył sobie w myślach plan.
- Poczekasz? - spytał się go jeszcze.
Wystarczyło, że karetka zajechała pod szpital.
Większość z dostarczonych pacjentów była w podobnym stanie co Shane. Ich rany wymagały natychmiastowego opatrzenia, ale nie byli w stanie krytycznym. Nikt nie umierał na leżance podczas jazdy, nawet jeśli wycie sygnału ambulansu od czasu do czasu przerywał czyjś jęk.
Jedna z lekarek dość szybko przejęła Shane'a, wraz z dzieckiem.
— Pana syn jest ranny czy tylko Pan? — zapytała klękając szybko przed chłopcem, uważnie go oglądając. Nikogo chyba nie powinno dziwić, że to właśnie młodszymi zawsze zajmowano się w pierwszej kolejności.
Mały był chyba zbyt onieśmielony, by w ogóle zaprzeczyć i wyjaśnić sytuację. Szybko uciekł przed kobietą, chowając się za Shanem i wyściubił jedynie nos, czujnie ją obserwując.
— N-niech Pani się zajmie tym Panem, ja poczekam — odpowiedział jednocześnie na tego pytanie, jak i wydukał z siebie odpowiedź, która szybko nakierowała kobietę na odpowiednie tory. W końcu podobne wydarzenia nie raz i nie dwa ciągnęły za sobą masę zaginionych dzieci.
Ewentualnie porwanych.
Nic dziwnego, że biorąc Shane'a na jedno z łóżek szpitalnych od razu zaczęła go przepytywać, w pierwszej kolejności zajmując się spalonym materiałem i zabrudzeniem, by bezpiecznie usunąć wszystko z rany. Shane miał szczęście, że środek bólowy nadal działał.
— Zna Pan jego rodziców? Greta, przygotuj mi gazę jałową i wodę w odpowiedniej temperaturze! Musimy schłodzić ranę — jak widać robienie kilku rzeczy na raz nie sprawiało jej większych problemów. Sprawnie uwinęła się z całym zabiegiem, jak i opatrunkiem, nie zamierzając go jednak wypuścić dopóki nie wypyta go o wszelkie szczegóły. Ale i nie sprawdzi dokładniej jego stanu.
— Jakieś inne obrażenia? Zawroty głowy? Nudności? — poświeciła w jego tęczówki, sprawdzając reakcję źrenic i osłuchała, wyraźnie chcąc się upewnić, że mężczyzna nie miał choćby i problemów z oddychaniem na skutek nałykania się zbyt dużych ilości dymu.
Większość z dostarczonych pacjentów była w podobnym stanie co Shane. Ich rany wymagały natychmiastowego opatrzenia, ale nie byli w stanie krytycznym. Nikt nie umierał na leżance podczas jazdy, nawet jeśli wycie sygnału ambulansu od czasu do czasu przerywał czyjś jęk.
Jedna z lekarek dość szybko przejęła Shane'a, wraz z dzieckiem.
— Pana syn jest ranny czy tylko Pan? — zapytała klękając szybko przed chłopcem, uważnie go oglądając. Nikogo chyba nie powinno dziwić, że to właśnie młodszymi zawsze zajmowano się w pierwszej kolejności.
Mały był chyba zbyt onieśmielony, by w ogóle zaprzeczyć i wyjaśnić sytuację. Szybko uciekł przed kobietą, chowając się za Shanem i wyściubił jedynie nos, czujnie ją obserwując.
— N-niech Pani się zajmie tym Panem, ja poczekam — odpowiedział jednocześnie na tego pytanie, jak i wydukał z siebie odpowiedź, która szybko nakierowała kobietę na odpowiednie tory. W końcu podobne wydarzenia nie raz i nie dwa ciągnęły za sobą masę zaginionych dzieci.
Ewentualnie porwanych.
Nic dziwnego, że biorąc Shane'a na jedno z łóżek szpitalnych od razu zaczęła go przepytywać, w pierwszej kolejności zajmując się spalonym materiałem i zabrudzeniem, by bezpiecznie usunąć wszystko z rany. Shane miał szczęście, że środek bólowy nadal działał.
— Zna Pan jego rodziców? Greta, przygotuj mi gazę jałową i wodę w odpowiedniej temperaturze! Musimy schłodzić ranę — jak widać robienie kilku rzeczy na raz nie sprawiało jej większych problemów. Sprawnie uwinęła się z całym zabiegiem, jak i opatrunkiem, nie zamierzając go jednak wypuścić dopóki nie wypyta go o wszelkie szczegóły. Ale i nie sprawdzi dokładniej jego stanu.
— Jakieś inne obrażenia? Zawroty głowy? Nudności? — poświeciła w jego tęczówki, sprawdzając reakcję źrenic i osłuchała, wyraźnie chcąc się upewnić, że mężczyzna nie miał choćby i problemów z oddychaniem na skutek nałykania się zbyt dużych ilości dymu.
- Fizycznie nie - odpowiedział na słowa kobiety, wracając myślami do wydarzeń z przed chwili. Wyglądał na zdrowego, niespalonego, nie podeptanego. Za to z lekkim zdziwieniem mógł zauważyć, że jego zapał do rozmowy z nieznajomą mu kobietą nie istniał. Mimowolnie uznał to w myślach za słodkie, gdy został tymczasowym murem między młodszym i starszym. Nie przeszkadzało mu to.
- Okay - nie wyglądał na zbytnio przejętego decyzją. - Nie będzie problemem, jeśli poczeka w sali? - zadał pytanie. Wolał nie tracić go z oczu, skoro zadeklarował się mu pomóc do samego końca. Dla zachęcenia go wyciągnął w jego stronę prawą rękę.
A potem już wycieczka do sali i zajęcie jednego z łóżek. Usiadł na nim, nie mając nawet najmniejszego zamiaru, by położyć się.
- Nie - odparł, wzruszając lekko ramionami. - Zamierzałem poszukać jego rodziców - nawet nie zastanawiał się, jak to wyglądało z poziomu trzeciej osoby; mężczyzna i chłopiec, którzy kompletnie się nie znali. Ani teraz, ani wcześniej, gdy zwrócił na niego uwagę podczas ucieczki.
Zwyczajnie kierował się własnym spostrzeganiem tamtej sytuacji.
Spojrzał jedynie krótko na to, jak zaczęła zajmować się jego ręką, po czym spoglądnął gdzieś w bok. Podziękował w duchu za istnienie leków przeciwbólowych i tego, że ich działanie jeszcze się nie skończyło. Pozwolił sobie na luksus ignorowania tego aż nie został nałożony opatrunek. Dopiero wtedy skupił wzrok na ręce, nim został zmuszony do poddania się kolejnym badaniom.
- Noga - powiedział po krótkim namyśle. - Zostałem podeptany, gdy próbowałem zgasić płomienie - wyprostował się, po czym sięgnął zdrową dłonią do nogawki spodni, by podciągnąć ją do góry. Nie miał pojęcia, jak wyglądał zarobiony siniak od butów, które w jego mniemaniu nie powinny istnieć. - Od tamtego momentu miałem problem z chodzeniem - wyjaśnił jeszcze. - Da się coś na to zaradzić? - przechylił głowę do przodu, po czym mimowolnie skrzywił się. To, co zastał po podciągnięciu materiału sprawiło, że pochmurniał. Siniak wyglądał na dość sporego, mającego zarazem odcisk szpilki obuwia. Nie prezentowało się to - w jego opinii - tak tragicznie co ręka, ale ignorowanie tego nie było aż tak dobrą opcją.
Przynajmniej nie odczuwał więcej skutków ubocznych dzisiejszego dnia.
- Jak długo będzie się goiło? - spytał się, zastanawiając się międzyczasie, czy nie wziąć wolnego od pracy. Nie zamierzał również spędzać tutaj więcej czasu niż tego, jaki został poświęcony na opatrzenie go. - Dziękuję za zajęcie się mną - dodał jeszcze. W chwili otrzymania zielonego światła zamierzał zejść z łóżka i pożegnać się z kobietą. Pozostawało jeszcze dotrzymanie słowa i chociaż sprawdzenie, czy rodzice dziecka byli w tym szpitalu.
A przynajmniej znalezienie punktu orientacyjnego, od którego można było zacząć poszukiwania.
- Może do recepcji... - i zobaczyć, czy w nowym transporcie rannych nie napotkają się na nich.
- Okay - nie wyglądał na zbytnio przejętego decyzją. - Nie będzie problemem, jeśli poczeka w sali? - zadał pytanie. Wolał nie tracić go z oczu, skoro zadeklarował się mu pomóc do samego końca. Dla zachęcenia go wyciągnął w jego stronę prawą rękę.
A potem już wycieczka do sali i zajęcie jednego z łóżek. Usiadł na nim, nie mając nawet najmniejszego zamiaru, by położyć się.
- Nie - odparł, wzruszając lekko ramionami. - Zamierzałem poszukać jego rodziców - nawet nie zastanawiał się, jak to wyglądało z poziomu trzeciej osoby; mężczyzna i chłopiec, którzy kompletnie się nie znali. Ani teraz, ani wcześniej, gdy zwrócił na niego uwagę podczas ucieczki.
Zwyczajnie kierował się własnym spostrzeganiem tamtej sytuacji.
Spojrzał jedynie krótko na to, jak zaczęła zajmować się jego ręką, po czym spoglądnął gdzieś w bok. Podziękował w duchu za istnienie leków przeciwbólowych i tego, że ich działanie jeszcze się nie skończyło. Pozwolił sobie na luksus ignorowania tego aż nie został nałożony opatrunek. Dopiero wtedy skupił wzrok na ręce, nim został zmuszony do poddania się kolejnym badaniom.
- Noga - powiedział po krótkim namyśle. - Zostałem podeptany, gdy próbowałem zgasić płomienie - wyprostował się, po czym sięgnął zdrową dłonią do nogawki spodni, by podciągnąć ją do góry. Nie miał pojęcia, jak wyglądał zarobiony siniak od butów, które w jego mniemaniu nie powinny istnieć. - Od tamtego momentu miałem problem z chodzeniem - wyjaśnił jeszcze. - Da się coś na to zaradzić? - przechylił głowę do przodu, po czym mimowolnie skrzywił się. To, co zastał po podciągnięciu materiału sprawiło, że pochmurniał. Siniak wyglądał na dość sporego, mającego zarazem odcisk szpilki obuwia. Nie prezentowało się to - w jego opinii - tak tragicznie co ręka, ale ignorowanie tego nie było aż tak dobrą opcją.
Przynajmniej nie odczuwał więcej skutków ubocznych dzisiejszego dnia.
- Jak długo będzie się goiło? - spytał się, zastanawiając się międzyczasie, czy nie wziąć wolnego od pracy. Nie zamierzał również spędzać tutaj więcej czasu niż tego, jaki został poświęcony na opatrzenie go. - Dziękuję za zajęcie się mną - dodał jeszcze. W chwili otrzymania zielonego światła zamierzał zejść z łóżka i pożegnać się z kobietą. Pozostawało jeszcze dotrzymanie słowa i chociaż sprawdzenie, czy rodzice dziecka byli w tym szpitalu.
A przynajmniej znalezienie punktu orientacyjnego, od którego można było zacząć poszukiwania.
- Może do recepcji... - i zobaczyć, czy w nowym transporcie rannych nie napotkają się na nich.
Kobieta pokiwała głową w odpowiedzi na jego słowa, skupiając się już całkowicie na Shanie. Skoro chłopiec nie potrzebował jej opieki, nie było sensu by dodatkowo traciła cenny czas, którego i tak nie miała wiele. Musiała zająć się nimi jak najszybciej, dopilnować wszystkich formalności i wrócić do reszty. Jakby nie patrzeć, prawdziwe piekło miało się zacząć dopiero za jakieś trzydzieści minut do godziny i potrwać co najmniej do rana.
Chłopiec złapał ochoczo dłoń swojego bohatera i ruszył za nim do sali, siadając grzecznie z boku. Mimo braku rodziców zachowywał się całkiem spokojnie. Być może jeszcze nie do końca zszedł z niego cały stres związany z wydarzeniami w bibliotece, a może po prostu należał do opanowanych, niesprawiających problemów dzieci.
Kobieta schyliła się nad jego nogą, przyglądając uważnie siniakowi. Ucisnęła kilka razy jego brzegi, wyraźnie sprawdzając jego reakcję i obróciła na boki uważnie mu się przyglądając.
— Powinien zejść w przeciągu pięciu do dziesięciu dni. Może pan kupić w aptece maść na obrzęki, przyspieszy gojenie, jak i stosować okłady chłodzące. Poza tym rzecz jasna zalecałabym unikania obciążania nogi w nadchodzących dniach, niemniej wygląda mi to po prostu na stłuczony mięsień. Proszę się też zaopatrzyć w leki przeciwzapalne i przeciwbólowe. Na ten moment zrobię zastrzyk, proszę by usiadł pan po nim w poczekalni i poczekał koło piętnastu minut przed pójściem do domu. Ręka będzie się goiła w najlepszym wypadku koło dwóch tygodni — powiedziała zaraz wracając wzrokiem do ręki. To ona była tu główną raną, której bez wątpienia trzeba było poświęcić najwięcej uwagi.
— Tego opatrunku niech pan nie dotyka najlepiej przez najbliższych pięć dni, by skóra miała czas na podgojenie się. Jeśli jednak ulegnie przesiągnięciu, proszę zmienić go samemu bądź zgłosić się do pobliskiego szpitala — opcja pierwsza była zdecydowanie lepsza, wiedziała jednak jak miała się sprawa z większością pacjentów.
— I przede wszystkim proszę uważać na dawkowanie leków. Godziny na opakowaniu są po to by ich przestrzegać, możliwe więc że czasem będzie pan musiał zacisnąć zęby i przeczekać godzinę przed kolejną tabletką — powiedziała robiąc jednocześnie zastrzyk na nodze. Otarła miejsce ukłucia wacikiem i wstała kiwając głową.
— Greto, odprowadź ich do recepcji.
Pielęgniarka od razu podbiegła do Shane'a i pomogła mu wstać.
— Proszę się o mnie oprzeć, by nie obciążać dodatkowo nogi — może i była kobietą, ale nie tylko rosłą, ale i dobrze zbudowaną. Wyglądała na taką, co bez problemu utrzymałaby nie tylko jednego mężczyznę, ale i dwóch. Machnęła też dłonią na chłopca, wskazując by udali się za nim.
Ledwo weszli na recepcję, gdy z drugiego końca sali rozległ się głośny krzyk.
— Mike! Boże Mike! Nic ci nie jest? — zapłakana kobieta z opatrunkiem na połowie twarzy momentalnie przebiegła przez pomieszczenie, łapiąc chłopca w objęcia.
— Mamo! Nic mi się nie stało, ten miły pan mi pomógł. Gdzie tata?
— Tata jest na sali operacyjnej, skarbie — przeczesała jego włosy drżącymi dłońmi, zaraz zamykając Shane'a w uścisku — tak bardzo panu dziękuję! Rozdzielił nas tłum, ja... nie wiem jak sie odwdzięczyć, naprawdę. Bałam się, że... — urwała i potrząsnęła głową, wyraźnie próbując się pozbyć powracających do niej ponurych myśli.
Chłopiec złapał ochoczo dłoń swojego bohatera i ruszył za nim do sali, siadając grzecznie z boku. Mimo braku rodziców zachowywał się całkiem spokojnie. Być może jeszcze nie do końca zszedł z niego cały stres związany z wydarzeniami w bibliotece, a może po prostu należał do opanowanych, niesprawiających problemów dzieci.
Kobieta schyliła się nad jego nogą, przyglądając uważnie siniakowi. Ucisnęła kilka razy jego brzegi, wyraźnie sprawdzając jego reakcję i obróciła na boki uważnie mu się przyglądając.
— Powinien zejść w przeciągu pięciu do dziesięciu dni. Może pan kupić w aptece maść na obrzęki, przyspieszy gojenie, jak i stosować okłady chłodzące. Poza tym rzecz jasna zalecałabym unikania obciążania nogi w nadchodzących dniach, niemniej wygląda mi to po prostu na stłuczony mięsień. Proszę się też zaopatrzyć w leki przeciwzapalne i przeciwbólowe. Na ten moment zrobię zastrzyk, proszę by usiadł pan po nim w poczekalni i poczekał koło piętnastu minut przed pójściem do domu. Ręka będzie się goiła w najlepszym wypadku koło dwóch tygodni — powiedziała zaraz wracając wzrokiem do ręki. To ona była tu główną raną, której bez wątpienia trzeba było poświęcić najwięcej uwagi.
— Tego opatrunku niech pan nie dotyka najlepiej przez najbliższych pięć dni, by skóra miała czas na podgojenie się. Jeśli jednak ulegnie przesiągnięciu, proszę zmienić go samemu bądź zgłosić się do pobliskiego szpitala — opcja pierwsza była zdecydowanie lepsza, wiedziała jednak jak miała się sprawa z większością pacjentów.
— I przede wszystkim proszę uważać na dawkowanie leków. Godziny na opakowaniu są po to by ich przestrzegać, możliwe więc że czasem będzie pan musiał zacisnąć zęby i przeczekać godzinę przed kolejną tabletką — powiedziała robiąc jednocześnie zastrzyk na nodze. Otarła miejsce ukłucia wacikiem i wstała kiwając głową.
— Greto, odprowadź ich do recepcji.
Pielęgniarka od razu podbiegła do Shane'a i pomogła mu wstać.
— Proszę się o mnie oprzeć, by nie obciążać dodatkowo nogi — może i była kobietą, ale nie tylko rosłą, ale i dobrze zbudowaną. Wyglądała na taką, co bez problemu utrzymałaby nie tylko jednego mężczyznę, ale i dwóch. Machnęła też dłonią na chłopca, wskazując by udali się za nim.
Ledwo weszli na recepcję, gdy z drugiego końca sali rozległ się głośny krzyk.
— Mike! Boże Mike! Nic ci nie jest? — zapłakana kobieta z opatrunkiem na połowie twarzy momentalnie przebiegła przez pomieszczenie, łapiąc chłopca w objęcia.
— Mamo! Nic mi się nie stało, ten miły pan mi pomógł. Gdzie tata?
— Tata jest na sali operacyjnej, skarbie — przeczesała jego włosy drżącymi dłońmi, zaraz zamykając Shane'a w uścisku — tak bardzo panu dziękuję! Rozdzielił nas tłum, ja... nie wiem jak sie odwdzięczyć, naprawdę. Bałam się, że... — urwała i potrząsnęła głową, wyraźnie próbując się pozbyć powracających do niej ponurych myśli.
Poczuł chłodny dreszcz na plecach, gdy usłyszał o konieczności zaopatrzenia się w poszczególne leki. Nie zapowiadało się na tanie zakupy w tym względzie. Dodatkowo Shane nie wiedział ile i jakiej jakości będzie potrzebować tego, więc nie potrafił przewidzieć, na jaki uszczerbek stanu portfela przygotować się. Nie mógł powstrzymać chwilowej chęci na dorwanie jednego z osobników, którzy zaczęli owe zamieszanie i podsunąć paragon, domagając się zwrotu za poniesione koszta. Mógł jedynie pozwolić sobie rozegranie takiej sceny w myślach, bez odzwierciedlenia w rzeczywistości.
- Zrozumiałem - koszta, nietykanie ran i nieprzedawkowanie leków. Wizja ponownego znoszenia bólu poparzenia nie napawała go radością. Mimowolnie zaczął się zastanawiać, czy na wszelki wypadek nie poszukać silnych lekarstw przeciwbólowych, ale przesunął ten pomysł na bok. Nie potrafił sobie teraz przypomnieć, które z nich nie miały w sobie dziwnych efektów ubocznych.
Ponowne kłucie - jego wzrok skupił się na strzykawce. Złapał się na cieszeniu w myślach, że igły nie były mu straszne.
- Mam zapytać w recepcji o wypisanie wolnego? - spytał się już pod koniec, poprawiając nogawkę od spodni, by zakryć siniaka. Pracowanie w takim stanie mogło być uciążliwe, ale nie chciał marnować cennych dni wolnego.
Przekierował wzrok na drugą z kobiet. Skinął jej głową.
- Ta... Dziękuję - powiedział do pielęgniarki. Wyglądała mu na taką, która nie przyjmowała odmowy. Oparł się o nią, korzystając z jej pomocy, dopóki nie dotarli na miejsce. Poszukał wzrokiem zegara, sprawdzając godzinę i już otworzył usta, by zaproponować szukanie rodziców dziecka, gdy nagle do jego uszu dobiegł kobiecy krzyk. Brak natychmiastowej reakcji sprawił, że jedynie obserwował, jak nieznajoma niemalże z prędkością światła przebiegła całe pomieszczenie, by dotrzeć do nich. Ostrożnie przekierował spojrzenie na młodego towarzysza, powoli łącząc ze sobą fakty.
A. Nazywa się Mike - w tym momencie zrozumiał zarazem, że w całym zamieszaniu nie zapytał go o imię. - To rozwiązuje problem szukania.
Zastygł, gdy nieznajoma kobieta zdecydowała się na kontakt fizyczny. Dopiero potem uniósł prawą dłoń i poklepał ją po plecach, próbując niewerbalnie dodać jej trochę otuchy. Czuł na sobie wzrok kilku osób. Nie potrafił zidentyfikować skąd dokładnie, ale nie był zdziwiony. Sama scena wzbudzała chwilowe zainteresowanie, będąc odmienną względem całego nieszczęścia.
- Zrobiłem to, co każdy by zrobił - wymamrotał po chwili w odpowiedzi, czując, że miał pustkę w głowie. Nie był przygotowany na rozmowę z rodzicami młodego. Nawet nie zastanawiał się, jak takie wydarzenie mogłoby przebiegać. - Rodzina odnaleziona. Dobrze dla ciebie - skierował swoje słowa do chłopaka.
Poczekał aż kobieta go puści, po czym uniósł dwa kąciki ust, ukazując nikły uśmiech.
- Przynajmniej ta historia ma szczęśliwe zakończenie - dodał. - Zaopiekuj sie swoją mamą - powiedział jeszcze do Mike. - Potrzebuje Ciebie.
Jego rola w tym momencie została zakończona. Wymamrotał słowa pożegnania i zostawił rodzinę ze sobą. Nie zamierzał niszczyć własna obecnością rodzinnego spotkania.
Usiadł na jednym z krześle, kierując swój wzrok na wejście do szpitala. Przez te piętnaście minut nie robił nic więcej oprócz obserwowania, kto wchodził, a kto nie. Jego spojrzenie wyrażało obojętność. Ciało zaczynało powoli zdradzać oznaki zmęczenia. Napięcie związane z wydarzeniami przed biblioteką opuściło go. Niedawna scena obudziła w nim uczucie samotności. Świadomość, że nikt nie czekał na jego powrót była dołująca. Potrząsnął głową. Przekierował wzrok na widoczny zegar wiszący, upewniając się, że minął kwadrans. Wziął torbę na ramię, wstał z miejsca i skierował się ku wyjściu. Wtedy uświadomił sobie jeszcze jedną rzecz. Nie miał kurtki. Strawiona przez żywioł, podeptana, została pozostawiona na placu. Zajęty ratowaniem swojego i cudzego życia, nie czuł potrzeby przypominania sobie, że tegoroczny listopad zaliczał się do chłodnych miesięcy.
Westchnął mimowolnie, kładąc rękę na drzwiach. Pchnął je, wychodząc już na ulicę.
To będzie... Chłodna wędrówka.
- Zrozumiałem - koszta, nietykanie ran i nieprzedawkowanie leków. Wizja ponownego znoszenia bólu poparzenia nie napawała go radością. Mimowolnie zaczął się zastanawiać, czy na wszelki wypadek nie poszukać silnych lekarstw przeciwbólowych, ale przesunął ten pomysł na bok. Nie potrafił sobie teraz przypomnieć, które z nich nie miały w sobie dziwnych efektów ubocznych.
Ponowne kłucie - jego wzrok skupił się na strzykawce. Złapał się na cieszeniu w myślach, że igły nie były mu straszne.
- Mam zapytać w recepcji o wypisanie wolnego? - spytał się już pod koniec, poprawiając nogawkę od spodni, by zakryć siniaka. Pracowanie w takim stanie mogło być uciążliwe, ale nie chciał marnować cennych dni wolnego.
Przekierował wzrok na drugą z kobiet. Skinął jej głową.
- Ta... Dziękuję - powiedział do pielęgniarki. Wyglądała mu na taką, która nie przyjmowała odmowy. Oparł się o nią, korzystając z jej pomocy, dopóki nie dotarli na miejsce. Poszukał wzrokiem zegara, sprawdzając godzinę i już otworzył usta, by zaproponować szukanie rodziców dziecka, gdy nagle do jego uszu dobiegł kobiecy krzyk. Brak natychmiastowej reakcji sprawił, że jedynie obserwował, jak nieznajoma niemalże z prędkością światła przebiegła całe pomieszczenie, by dotrzeć do nich. Ostrożnie przekierował spojrzenie na młodego towarzysza, powoli łącząc ze sobą fakty.
A. Nazywa się Mike - w tym momencie zrozumiał zarazem, że w całym zamieszaniu nie zapytał go o imię. - To rozwiązuje problem szukania.
Zastygł, gdy nieznajoma kobieta zdecydowała się na kontakt fizyczny. Dopiero potem uniósł prawą dłoń i poklepał ją po plecach, próbując niewerbalnie dodać jej trochę otuchy. Czuł na sobie wzrok kilku osób. Nie potrafił zidentyfikować skąd dokładnie, ale nie był zdziwiony. Sama scena wzbudzała chwilowe zainteresowanie, będąc odmienną względem całego nieszczęścia.
- Zrobiłem to, co każdy by zrobił - wymamrotał po chwili w odpowiedzi, czując, że miał pustkę w głowie. Nie był przygotowany na rozmowę z rodzicami młodego. Nawet nie zastanawiał się, jak takie wydarzenie mogłoby przebiegać. - Rodzina odnaleziona. Dobrze dla ciebie - skierował swoje słowa do chłopaka.
Poczekał aż kobieta go puści, po czym uniósł dwa kąciki ust, ukazując nikły uśmiech.
- Przynajmniej ta historia ma szczęśliwe zakończenie - dodał. - Zaopiekuj sie swoją mamą - powiedział jeszcze do Mike. - Potrzebuje Ciebie.
Jego rola w tym momencie została zakończona. Wymamrotał słowa pożegnania i zostawił rodzinę ze sobą. Nie zamierzał niszczyć własna obecnością rodzinnego spotkania.
Usiadł na jednym z krześle, kierując swój wzrok na wejście do szpitala. Przez te piętnaście minut nie robił nic więcej oprócz obserwowania, kto wchodził, a kto nie. Jego spojrzenie wyrażało obojętność. Ciało zaczynało powoli zdradzać oznaki zmęczenia. Napięcie związane z wydarzeniami przed biblioteką opuściło go. Niedawna scena obudziła w nim uczucie samotności. Świadomość, że nikt nie czekał na jego powrót była dołująca. Potrząsnął głową. Przekierował wzrok na widoczny zegar wiszący, upewniając się, że minął kwadrans. Wziął torbę na ramię, wstał z miejsca i skierował się ku wyjściu. Wtedy uświadomił sobie jeszcze jedną rzecz. Nie miał kurtki. Strawiona przez żywioł, podeptana, została pozostawiona na placu. Zajęty ratowaniem swojego i cudzego życia, nie czuł potrzeby przypominania sobie, że tegoroczny listopad zaliczał się do chłodnych miesięcy.
Westchnął mimowolnie, kładąc rękę na drzwiach. Pchnął je, wychodząc już na ulicę.
To będzie... Chłodna wędrówka.
Lekarka przeniosła na niego nieznacznie roztargnione spojrzenie, zaraz kręcąc ochoczo głową.
— Tak, niech pan się do nich z moim raportem — powiedziała wyrywając kartkę z notesu, podbiła ją pieczątką i przesunęła w stronę Shane'a. Prosty opis urazów, wraz z podpisem, zalecanym terminem zwolnienia i pieczątką na dole. Tyle całkowicie wystarczyło, by kobiety na recepcji przy odpowiedniej pomocy ze strony elektryka, były w stanie wklepać odpowiednie zwolnienie i wysłać je do jego pracodawcy.
Matka chłopca wyraźnie potrzebowała teraz wsparcia. Nie zamierzała jednak truć Shane'owi dłużej niż było to konieczne. Wypuściła go z uścisku cały czas się uśmiechając.
— W obecnych czasach? Myślę, że umniejsza pan swoim dokonaniom. Nie wszyscy mają tak dobre serce — powiedziała z wyrysowanym na twarzy smutkiem. Wyraźnie nie zamierzała też tak po prostu zostać przy zwykłych podziękowaniach. Wyciągnęła z portfela pięćdziesięciodolarowy banknot, wręczając go mężczyźnie.
— Przepraszam, wiem że to niewiele, ale proszę to przyjąć. W ramach wdzięczności. Chcę podziękować, choć odrobinę.
Nie zamierzała przyjąć żadnej odmowy.Mike podszedł do niej łapiąc się palcami boku jej nogawki i uśmiechnął się wesoło w odpowiedzi na jego słowa.
— Zaopiekuję — duma wypełniająca jego głos i wypięta do przodu klatka piersiowa mówiły same za siebie. Był w tym momencie głową rodziny. Dopóki jego tata był chory, musiał przejąć jego rolę i dać z siebie wszystko. Nie było zatem czasu na łzy i zachowywanie się jak dziecko. Musiał być... dorosły! Własnie tak. Oboje pożegnali się z chłopakiem po raz ostatni, nim odeszli w swoją stronę, znikając w odmętach szpitala.
Do Shane'a zaraz podeszła jedna z kobiet z recepcji, zaczepiona wcześniej przez pielęgniarkę Gretę. Wzięła od niego wypisaną przez doktor kartkę, wypytała o wszelkie potrzebne informacje i wystawiła dwutygodniowe zwolnienie, przesyłając potwierdzenie na jego numer telefonu. "W razie jakichkolwiek problemów, proszę do nas dzwonić". Tymi właśnie słowami pożegnała go wracając na swoje stanowisko, odprowadzając kilka minut później wychodzącego mężczyznę wzrokiem, nim do jej okienka nie podszedł kolejny pacjent. A miała ich mieć dziś wielu.
Wynagrodzenie za udział w mini-evencie:
Biblioteka + Szpital: 10 Punktów Umiejętności + 50$ za uratowanie małego Mike'a. Dodatkowe 2 Punkty Umiejętności za niepominięcie żadnej kolejki i branie udziału od samego początku. Wszystko zostaje dopisane do twojego profilu.
Twoja postać fabularnie przez 2 tygodnie (2 następne sesje) poddaje się leczeniu i nie musi chodzić do pracy, dzięki uzyskanemu zwolnieniu. Nie musisz już odpisywać w tym temacie.
— Tak, niech pan się do nich z moim raportem — powiedziała wyrywając kartkę z notesu, podbiła ją pieczątką i przesunęła w stronę Shane'a. Prosty opis urazów, wraz z podpisem, zalecanym terminem zwolnienia i pieczątką na dole. Tyle całkowicie wystarczyło, by kobiety na recepcji przy odpowiedniej pomocy ze strony elektryka, były w stanie wklepać odpowiednie zwolnienie i wysłać je do jego pracodawcy.
Matka chłopca wyraźnie potrzebowała teraz wsparcia. Nie zamierzała jednak truć Shane'owi dłużej niż było to konieczne. Wypuściła go z uścisku cały czas się uśmiechając.
— W obecnych czasach? Myślę, że umniejsza pan swoim dokonaniom. Nie wszyscy mają tak dobre serce — powiedziała z wyrysowanym na twarzy smutkiem. Wyraźnie nie zamierzała też tak po prostu zostać przy zwykłych podziękowaniach. Wyciągnęła z portfela pięćdziesięciodolarowy banknot, wręczając go mężczyźnie.
— Przepraszam, wiem że to niewiele, ale proszę to przyjąć. W ramach wdzięczności. Chcę podziękować, choć odrobinę.
Nie zamierzała przyjąć żadnej odmowy.Mike podszedł do niej łapiąc się palcami boku jej nogawki i uśmiechnął się wesoło w odpowiedzi na jego słowa.
— Zaopiekuję — duma wypełniająca jego głos i wypięta do przodu klatka piersiowa mówiły same za siebie. Był w tym momencie głową rodziny. Dopóki jego tata był chory, musiał przejąć jego rolę i dać z siebie wszystko. Nie było zatem czasu na łzy i zachowywanie się jak dziecko. Musiał być... dorosły! Własnie tak. Oboje pożegnali się z chłopakiem po raz ostatni, nim odeszli w swoją stronę, znikając w odmętach szpitala.
Do Shane'a zaraz podeszła jedna z kobiet z recepcji, zaczepiona wcześniej przez pielęgniarkę Gretę. Wzięła od niego wypisaną przez doktor kartkę, wypytała o wszelkie potrzebne informacje i wystawiła dwutygodniowe zwolnienie, przesyłając potwierdzenie na jego numer telefonu. "W razie jakichkolwiek problemów, proszę do nas dzwonić". Tymi właśnie słowami pożegnała go wracając na swoje stanowisko, odprowadzając kilka minut później wychodzącego mężczyznę wzrokiem, nim do jej okienka nie podszedł kolejny pacjent. A miała ich mieć dziś wielu.
____________________________________
Wynagrodzenie za udział w mini-evencie:
Biblioteka + Szpital: 10 Punktów Umiejętności + 50$ za uratowanie małego Mike'a. Dodatkowe 2 Punkty Umiejętności za niepominięcie żadnej kolejki i branie udziału od samego początku. Wszystko zostaje dopisane do twojego profilu.
Twoja postać fabularnie przez 2 tygodnie (2 następne sesje) poddaje się leczeniu i nie musi chodzić do pracy, dzięki uzyskanemu zwolnieniu. Nie musisz już odpisywać w tym temacie.
Ledwo był w stanie ustać na nogach.
Początkowo całkiem nieźle radził sobie z bólem, ale im dłużej szli tym bardziej miał wrażenie, że każdy kolejny krok wydłuża się w nieskończoność. Momentami obraz przed oczami wirował mu tak mocno, że opierał się całym ciężarem ciała o Lark, robiąc wszystko by nie przywitać się namiętnie z podłożem. Choć bez wątpienia byłoby zachwycone mogąc do rany kłutej dorzucić mu też złamany nos.
Przystanął dopiero, gdy znaleźli się w miarę blisko od szpitala. Wtedy też dotknął ramienia kobiety, zmuszając ją do przystanięcia w miejscu.
— "Maski. Musimy zdjąć maski. Powiedz, że jesteśmy spod biblioteki, nie będą zadawać pytań" — zamigał nie mając w tym momencie siły na żadne głosowe wypowiedzi. Jakby nie patrzeć, nie czuł się aż tak naturalnie z mową jak inni ludzie. Dla niego była czymś w rodzaju wyjścia awaryjnego. W końcu nawet jeśli wcześniej używał jej w towarzystwie Ilyi, była tylko urozmaiceniem codziennych dni.
Sięgnął ręką do własnej ozdoby na twarzy i ściągnał ją ciężkim ruchem podając dziewczynie. Nie mógł jej w końcu schować w bluzę. Lekarze i tak będą musieli zyskać dostęp do jego rany, a im mniej będą zadawać pytań tym zdecydowanie lepiej. Dopiero gdy Lark ogarnęła wszystko ze swojej strony, pokiwał krótko głową i wskazał nią w stronę drzwi, zaciskając zęby. Jeszcze tylko kawałek.
Początkowo całkiem nieźle radził sobie z bólem, ale im dłużej szli tym bardziej miał wrażenie, że każdy kolejny krok wydłuża się w nieskończoność. Momentami obraz przed oczami wirował mu tak mocno, że opierał się całym ciężarem ciała o Lark, robiąc wszystko by nie przywitać się namiętnie z podłożem. Choć bez wątpienia byłoby zachwycone mogąc do rany kłutej dorzucić mu też złamany nos.
Przystanął dopiero, gdy znaleźli się w miarę blisko od szpitala. Wtedy też dotknął ramienia kobiety, zmuszając ją do przystanięcia w miejscu.
— "Maski. Musimy zdjąć maski. Powiedz, że jesteśmy spod biblioteki, nie będą zadawać pytań" — zamigał nie mając w tym momencie siły na żadne głosowe wypowiedzi. Jakby nie patrzeć, nie czuł się aż tak naturalnie z mową jak inni ludzie. Dla niego była czymś w rodzaju wyjścia awaryjnego. W końcu nawet jeśli wcześniej używał jej w towarzystwie Ilyi, była tylko urozmaiceniem codziennych dni.
Sięgnął ręką do własnej ozdoby na twarzy i ściągnał ją ciężkim ruchem podając dziewczynie. Nie mógł jej w końcu schować w bluzę. Lekarze i tak będą musieli zyskać dostęp do jego rany, a im mniej będą zadawać pytań tym zdecydowanie lepiej. Dopiero gdy Lark ogarnęła wszystko ze swojej strony, pokiwał krótko głową i wskazał nią w stronę drzwi, zaciskając zęby. Jeszcze tylko kawałek.
Całkiem nieźle poradzili sobie z tymi śmieciami z Voyagers, gdyby nie fakt odniesionych ran, które były znacznie mniejsze niż ich przeciwników, to zapewne mieliby powód do świętowania. Teraz daleko im było do tego stanu. Szczególnie ciężar ciała Słowika utrzymywał ją w tym przekonaniu. Schrzaniła sprawę. Szczęście sprzyja zuchwałym, tylko szkoda, że to inni musieli płacić za tą całą głupotę.
Trzymając się dalej bardziej z boku by nie rzucać się w oczy, zbliżali się do szpitala. Na szczęście Lark była świadoma stanu drugiego Lisa, dlatego w momentach słabości nie przeszkadzało jej nagłe dodatkowe obciążenie. Dzięki temu byli coraz bliżej. Zgodnie z sygnałem zatrzymała się zerkając na Słowika. Odczytała jego znaki i przytaknęła skinieniem głowy. Lis pomimo stanu dalej trzeźwo i logicznie myślał, co było nawet pocieszające w tym wszystkim. Rozpięła kurtkę, zdejmując swoją maskę. Na chwilę ostrożnie puściła mężczyznę uprzednio sygnalizując mu ten manewr by nie runął na ziemię. Wilk powędrował na jeden bok wnętrza kurtki. Ozdobę Słowika schowała po drugiej stronie. Zaletą tego zimowego wystroju było to, że można było poukrywać tam kilka rzeczy. Chociaż teraz nie zapnie kurtki całkowicie z powrotem by za bardzo nie przyciskać wszystkiego do ciele. Zapięła część kurtki od dołu by ta nie latała na boki za bardzo. Otrzymane ostrza powędrowały jako tako do spodni. Chwała bojówką i tysiącom kieszeni. Potarła na szybko swoje poliki i była gotowa do drogi.
- "Wytrzymaj jeszcze chwilę" - zamigała na szybko i znów stała się podporą, ruszając w stronę wejścia do szpitala. Nie była pewna jak wiele ludzi spod biblioteki zdążyło tam wylądować, ale cóż, jeśli trzeba będzie przebije się tam.
Na samym wejściu zacznie wypatrywać kogoś z obsługi medycznej.
- Został dość poważnie raniony nożem pod biblioteką, ledwo trzyma się na nogach... - Wyrzuci z siebie jak w końcu się przebiją, bo zapewne te miejsce będzie nieco... oblężone, ale nie zamierza się poddać. Musiała zaciągnąć ze sobą Słowika, nie mogła go zostawić przy ścianie czy też krześle by samej szukać. Powód był prosty. Ciężko byłoby ściągnąć kogoś do niego, jeśli nie jest umierający (chociaż obecnie to też nie było takie pewne), większe szanse mieli gdy brzydko mówiąc, wciśnie się go komuś w ręce. Ludzkie odruchy zwykle biorą górę i nie zostawia się takie pacjenta samemu sobie...
Trzymając się dalej bardziej z boku by nie rzucać się w oczy, zbliżali się do szpitala. Na szczęście Lark była świadoma stanu drugiego Lisa, dlatego w momentach słabości nie przeszkadzało jej nagłe dodatkowe obciążenie. Dzięki temu byli coraz bliżej. Zgodnie z sygnałem zatrzymała się zerkając na Słowika. Odczytała jego znaki i przytaknęła skinieniem głowy. Lis pomimo stanu dalej trzeźwo i logicznie myślał, co było nawet pocieszające w tym wszystkim. Rozpięła kurtkę, zdejmując swoją maskę. Na chwilę ostrożnie puściła mężczyznę uprzednio sygnalizując mu ten manewr by nie runął na ziemię. Wilk powędrował na jeden bok wnętrza kurtki. Ozdobę Słowika schowała po drugiej stronie. Zaletą tego zimowego wystroju było to, że można było poukrywać tam kilka rzeczy. Chociaż teraz nie zapnie kurtki całkowicie z powrotem by za bardzo nie przyciskać wszystkiego do ciele. Zapięła część kurtki od dołu by ta nie latała na boki za bardzo. Otrzymane ostrza powędrowały jako tako do spodni. Chwała bojówką i tysiącom kieszeni. Potarła na szybko swoje poliki i była gotowa do drogi.
- "Wytrzymaj jeszcze chwilę" - zamigała na szybko i znów stała się podporą, ruszając w stronę wejścia do szpitala. Nie była pewna jak wiele ludzi spod biblioteki zdążyło tam wylądować, ale cóż, jeśli trzeba będzie przebije się tam.
Na samym wejściu zacznie wypatrywać kogoś z obsługi medycznej.
- Został dość poważnie raniony nożem pod biblioteką, ledwo trzyma się na nogach... - Wyrzuci z siebie jak w końcu się przebiją, bo zapewne te miejsce będzie nieco... oblężone, ale nie zamierza się poddać. Musiała zaciągnąć ze sobą Słowika, nie mogła go zostawić przy ścianie czy też krześle by samej szukać. Powód był prosty. Ciężko byłoby ściągnąć kogoś do niego, jeśli nie jest umierający (chociaż obecnie to też nie było takie pewne), większe szanse mieli gdy brzydko mówiąc, wciśnie się go komuś w ręce. Ludzkie odruchy zwykle biorą górę i nie zostawia się takie pacjenta samemu sobie...
Domyślał się, że Lark się obwinia. Miał ochotę powiedzieć jej by tego nie robiła, że to przecież nie jej wina. Na dobrą sprawę nawet nie wiedziała, że Słowik cały czas podąża za nią jak cień. Że od początku nie miał zamiaru zostawić jej z tym wszystkim samej. Zresztą - dokładnie w tej sam sposób, ona nie zostawiała teraz jego.
W końcu Lisy dbały o swoich, czyż nie? Nie to co w przypadku Voyagers, którzy rozproszeni na wszystkie strony, kierowani paniką na skutek osaczenia przez Wolves, porzucali towarzyszy i uciekali gdzie pieprz rośnie. Słowik nigdy nie wybaczyłby sobie porzucenia kogoś, na kim mu zależało. Nie w sytuacji, gdzie nie mógł mieć nawet pewności czy przeżyje. Dlatego też od początku nie czuł żadnego żalu do idącej obok niego dziewczyny. Jedynie wdzięczność. Już od momentu, w którym się poznali. Była irytująca, wymagająca i potrafiła mu dokopać jak mało kto, ale jednocześnie stała się jedną z najważniejszych figur w jego życiu. Figur, które były gotowe użyczyć ci ramienia, gdy upadałeś, a nie dodatkowo popchnąć w plecy.
"Wytrzymaj jeszcze (...)"
Ostatni znak mu umknął, sens pozostał jednak zachowany. Pokiwał więc głową w zgodzie i dalej powłóczył przed siebie nogami starając się zachować przytomność. Zabawne, że jego świadomość chyba już jakiś czas temu odpłynęła w niebyt. Napędzało go jedynie posłuszeństwo wobec jej rozkazów, przeplecione z wewnętrzną upartością. To by tłumaczyło, dlaczego po wejściu na teren szpitala i podejściu do nich jednego z lekarzy, Słowik podniół nieznacznie głowę ku górze, a następnie runął w dół niczym głaz. Jedynie sprawne lekarskie ręce uchroniły go przed kolejnym spotkaniem z podłożem, zadając jeszcze kilka krótkich pytań Lark, nim odpłynął na dobre.
— ... stracił sporo krwi, musieliśmy ją uzupełnić. Jest mocno osłabiony, zostawimy go na obserwacji do jutra. Nie możemy zaoferować nic więcej, nie mamy wystarczająco dużo łóżek, a cały czas dochodzą nam nowi pacjenci — głos lekarza docierał do niego fragmentami, lecz nawet wtedy nie mógł do końca zrozumieć sensu wypowiadanych przez niego słów. Nie potrafił nawet zlokalizować własnego ciała. Gdzie była jego ręka? Gdzie noga? Na dobrą sprawę gdzie był on sam? Zmysły wracały do niego bardzo powoli jeden po drugim, aż w końcu plecy wyczuły pod sobą coś miękkiego. Do oczu przebijał się jasny blask szpitalnej sali, a po kilku mrugnięciach przed nim pojawił się rozmazany obraz Lark. Gdyby potrafił odnaleźć swoje usta, pewnie nawet by się przywitał. Na razie skupił się jednak na oddychaniu. Przynajmniej nie czuł już bólu.
W końcu Lisy dbały o swoich, czyż nie? Nie to co w przypadku Voyagers, którzy rozproszeni na wszystkie strony, kierowani paniką na skutek osaczenia przez Wolves, porzucali towarzyszy i uciekali gdzie pieprz rośnie. Słowik nigdy nie wybaczyłby sobie porzucenia kogoś, na kim mu zależało. Nie w sytuacji, gdzie nie mógł mieć nawet pewności czy przeżyje. Dlatego też od początku nie czuł żadnego żalu do idącej obok niego dziewczyny. Jedynie wdzięczność. Już od momentu, w którym się poznali. Była irytująca, wymagająca i potrafiła mu dokopać jak mało kto, ale jednocześnie stała się jedną z najważniejszych figur w jego życiu. Figur, które były gotowe użyczyć ci ramienia, gdy upadałeś, a nie dodatkowo popchnąć w plecy.
"Wytrzymaj jeszcze (...)"
Ostatni znak mu umknął, sens pozostał jednak zachowany. Pokiwał więc głową w zgodzie i dalej powłóczył przed siebie nogami starając się zachować przytomność. Zabawne, że jego świadomość chyba już jakiś czas temu odpłynęła w niebyt. Napędzało go jedynie posłuszeństwo wobec jej rozkazów, przeplecione z wewnętrzną upartością. To by tłumaczyło, dlaczego po wejściu na teren szpitala i podejściu do nich jednego z lekarzy, Słowik podniół nieznacznie głowę ku górze, a następnie runął w dół niczym głaz. Jedynie sprawne lekarskie ręce uchroniły go przed kolejnym spotkaniem z podłożem, zadając jeszcze kilka krótkich pytań Lark, nim odpłynął na dobre.
***
— ... stracił sporo krwi, musieliśmy ją uzupełnić. Jest mocno osłabiony, zostawimy go na obserwacji do jutra. Nie możemy zaoferować nic więcej, nie mamy wystarczająco dużo łóżek, a cały czas dochodzą nam nowi pacjenci — głos lekarza docierał do niego fragmentami, lecz nawet wtedy nie mógł do końca zrozumieć sensu wypowiadanych przez niego słów. Nie potrafił nawet zlokalizować własnego ciała. Gdzie była jego ręka? Gdzie noga? Na dobrą sprawę gdzie był on sam? Zmysły wracały do niego bardzo powoli jeden po drugim, aż w końcu plecy wyczuły pod sobą coś miękkiego. Do oczu przebijał się jasny blask szpitalnej sali, a po kilku mrugnięciach przed nim pojawił się rozmazany obraz Lark. Gdyby potrafił odnaleźć swoje usta, pewnie nawet by się przywitał. Na razie skupił się jednak na oddychaniu. Przynajmniej nie czuł już bólu.
Lis dba o swoich.
To było najważniejsze, co jakiś czas podciągała chłopaka nieco do góry, na szczęście zostało mu tyle świadomości by podążać za nią, dlatego dali radę dostać się do szpitala. Całe szczęście, że Słowik wytrzymał do momentu gdzie znaleźli się w asyście lekarza. Pomimo tego Lark na chwilę zamarła czując jak ciało wymyka jej się z uścisku. Później miało być już tylko lepiej, Lark niczym wierny pies trzymała się jak najbliżej swojego podopiecznego, a przynajmniej na tyle na ile pozwalali jej lekarze. Więc w gruncie rzeczy została wykopana by nie kręciła się pod nogami, gdy tylko odpowiedziała na kilka kluczowych pytań. Rozumiała to, aczkolwiek coś w środeczku krzyczało i było wielce oburzone. Jednak musiała spożytkować ten czas więc zdobyła butelkę wody.
Najważniejsze, że Słowik był już bezpieczny, a przynajmniej tak sobie wmawiała cały czas siedząc na swoim krzesełku i piorunując wszystkich wokół wzorkiem.
W końcu, lekarze wpuścili ją do sali gdzie Słowik wylądował po ich tej całej magii jaką lekarze tworzą z ludzkim ciałem gdy te ma problemy. Używając bardziej konkretnych określeń - transfuzji krwi. Lark wysłuchała mężczyzny cały czas przyglądając się Słowikowi. Przytaknęła tylko. Nie była zadowolona z tego, że musza opuścić te miejsce tak szybko, ale cóż. Takie czasy.
Gdy tylko chłopak odzyskał świadomość, podeszła do niego i posłała mu uśmiech.
- Dzień dobry księżniczko, dobrze, że do nas wróciłeś. - Poklepała go lekko po dłoni. - Jak się czujesz?
Przysunęła sobie krzesło do jego łózka i usiadła przyglądając mu się z wyraźną ulgą. Rozejrzała się po sali. Nie byli tu sami, więc nie będzie mogła poruszyć wszystkich tematów. - Wody? - Była nawet od razu gotowa by podać mu butelkę.
- Chcą zostawić Ciebie na obserwacji do jutra, uzupełnili Ci trochę krwi, więc muszą sprawdzić czy wszystko poszło dobrze. Mają za duży natłok ludzi, żeby trzymać Cię tutaj jeśli nie jesteś umierający. - Teatralnie westchnęła i rozłożyła ręce. - To chyba dobrze, zgarnę później twoją wyprawkę byś nie musiał się z nimi szarpać przed wyjściem. No i zapomnij, że pozwolę Ci wyleźć stąd przed końcem obserwacji, ale mogę Ci przynieść coś z domu,
To było najważniejsze, co jakiś czas podciągała chłopaka nieco do góry, na szczęście zostało mu tyle świadomości by podążać za nią, dlatego dali radę dostać się do szpitala. Całe szczęście, że Słowik wytrzymał do momentu gdzie znaleźli się w asyście lekarza. Pomimo tego Lark na chwilę zamarła czując jak ciało wymyka jej się z uścisku. Później miało być już tylko lepiej, Lark niczym wierny pies trzymała się jak najbliżej swojego podopiecznego, a przynajmniej na tyle na ile pozwalali jej lekarze. Więc w gruncie rzeczy została wykopana by nie kręciła się pod nogami, gdy tylko odpowiedziała na kilka kluczowych pytań. Rozumiała to, aczkolwiek coś w środeczku krzyczało i było wielce oburzone. Jednak musiała spożytkować ten czas więc zdobyła butelkę wody.
Najważniejsze, że Słowik był już bezpieczny, a przynajmniej tak sobie wmawiała cały czas siedząc na swoim krzesełku i piorunując wszystkich wokół wzorkiem.
W końcu, lekarze wpuścili ją do sali gdzie Słowik wylądował po ich tej całej magii jaką lekarze tworzą z ludzkim ciałem gdy te ma problemy. Używając bardziej konkretnych określeń - transfuzji krwi. Lark wysłuchała mężczyzny cały czas przyglądając się Słowikowi. Przytaknęła tylko. Nie była zadowolona z tego, że musza opuścić te miejsce tak szybko, ale cóż. Takie czasy.
Gdy tylko chłopak odzyskał świadomość, podeszła do niego i posłała mu uśmiech.
- Dzień dobry księżniczko, dobrze, że do nas wróciłeś. - Poklepała go lekko po dłoni. - Jak się czujesz?
Przysunęła sobie krzesło do jego łózka i usiadła przyglądając mu się z wyraźną ulgą. Rozejrzała się po sali. Nie byli tu sami, więc nie będzie mogła poruszyć wszystkich tematów. - Wody? - Była nawet od razu gotowa by podać mu butelkę.
- Chcą zostawić Ciebie na obserwacji do jutra, uzupełnili Ci trochę krwi, więc muszą sprawdzić czy wszystko poszło dobrze. Mają za duży natłok ludzi, żeby trzymać Cię tutaj jeśli nie jesteś umierający. - Teatralnie westchnęła i rozłożyła ręce. - To chyba dobrze, zgarnę później twoją wyprawkę byś nie musiał się z nimi szarpać przed wyjściem. No i zapomnij, że pozwolę Ci wyleźć stąd przed końcem obserwacji, ale mogę Ci przynieść coś z domu,
Na dzień swojej dorocznej wizyty w szpitalu wybrał tym razem dwudziesty ósmy grudnia. Zatrucia świątecznym jedzeniem powinny się wtedy już skończyć, a wypadki z fajerwerkami jeszcze nie zacząć, więc przy odrobinie szczęścia miałby szansę załatwić sprawę w maksymalnie pół godziny — a przynajmniej taką miał nadzieję. Osiem godzin niejedzenia, niepicia alkoholu i nieprzyjmowania żadnych leków zaczynało dawać mu się we znaki, i to bardziej, niż się spodziewał.
Drogę do gabinetu zabiegowego znał na pamięć, więc gdy senna rejestratorka medyczna w recepcji próbowała go tam pokierować, podziękował jej w pół zdania i ruszył wzdłuż odpowiedniego korytarza. Powłóczył nogami, a na jego twarzy wypisana była czysta niechęć; ze wszystkich swoich życiowych obowiązków tego nie cierpiał chyba najbardziej, a jednocześnie najsumienniej go pilnował. Zacisnął lewą dłoń w pięść tak, że stawy strzyknęły. Trudno. Raz w roku można się poświęcić.
Było kilka minut po siódmej, kiedy przywlókł się wreszcie pod gabinet. Na korytarzu nie było żywego ducha; kto wie, może był dzisiaj pierwszą ofiarą — znaczy no, pacjentem. Zapukał do drzwi i nie czekając na odpowiedź uchylił je na tyle, żeby dało się wetknąć głowę do środka.
— Dobry. Można już na pobranie? — spytał dla zasady i rozejrzał się po znajomym pomieszczeniu. Zmarszczył brwi; brakowało mu znajomej twarzy, którą widział, ilekroć się tu zjawiał. — Pani magister Smith dzisiaj nie ma? — Dawno już wybiła mu z głowy mówienie do niej i o niej per siostro. Lubił ją; była bodaj jedyną osobą, której ufał na tyle, żeby bez marudzenia pozwolić jej na dźganie go igłą. Dzisiaj natomiast nigdzie jej nie było. Czyżby ta nieco przywiędła ciemnowłosa kobieta, którą pierwszy raz widział na oczy, miała mu dzisiaj majstrować przy żyłach? No do ciężkiej kurwy, pomyślał, próbując powstrzymać cisnący się na twarz grymas niezadowolenia.
Drogę do gabinetu zabiegowego znał na pamięć, więc gdy senna rejestratorka medyczna w recepcji próbowała go tam pokierować, podziękował jej w pół zdania i ruszył wzdłuż odpowiedniego korytarza. Powłóczył nogami, a na jego twarzy wypisana była czysta niechęć; ze wszystkich swoich życiowych obowiązków tego nie cierpiał chyba najbardziej, a jednocześnie najsumienniej go pilnował. Zacisnął lewą dłoń w pięść tak, że stawy strzyknęły. Trudno. Raz w roku można się poświęcić.
Było kilka minut po siódmej, kiedy przywlókł się wreszcie pod gabinet. Na korytarzu nie było żywego ducha; kto wie, może był dzisiaj pierwszą ofiarą — znaczy no, pacjentem. Zapukał do drzwi i nie czekając na odpowiedź uchylił je na tyle, żeby dało się wetknąć głowę do środka.
— Dobry. Można już na pobranie? — spytał dla zasady i rozejrzał się po znajomym pomieszczeniu. Zmarszczył brwi; brakowało mu znajomej twarzy, którą widział, ilekroć się tu zjawiał. — Pani magister Smith dzisiaj nie ma? — Dawno już wybiła mu z głowy mówienie do niej i o niej per siostro. Lubił ją; była bodaj jedyną osobą, której ufał na tyle, żeby bez marudzenia pozwolić jej na dźganie go igłą. Dzisiaj natomiast nigdzie jej nie było. Czyżby ta nieco przywiędła ciemnowłosa kobieta, którą pierwszy raz widział na oczy, miała mu dzisiaj majstrować przy żyłach? No do ciężkiej kurwy, pomyślał, próbując powstrzymać cisnący się na twarz grymas niezadowolenia.
Grace uniosła głowę, a następnie skręciła szyję w lewą stronę. Mimowolnie przesunęła wzrokiem wzdłuż ciała mężczyzny; począwszy od butów, poprzez tułów, na czubku głowy kończąc. Bynajmniej nie z potrzeby oceny tego, jakim jest człowiekiem. Takowe podejście nie leżało w jej naturze. Zwyczajowo robiła to z zasady, czystego, zwierzęcego odruchu, którego nie da się usunąć. Pacjent ten z pewnością nie wyglądał jak okaz zdrowia; chuderlawe dłonie, wątłe ramiona, patykowate nogi, a kości policzkowe zapadnięte jak u osiemdziesięcioletniego weterana wojny w Wietnamie. Właściwie tak wyglądał – jak weteran życia na froncie, spania przy wybuchach i jedzenia starych konserw. O ile jakiekolwiek przetrwały. Jorey nie zamierzała wchodzić w szczegóły, wypytywać, czy łapać go w wir rozmowy. Nigdy nie była duszą towarzystwa, znacznie lepiej sprawdzała się jako słuchacz i niemy powiernik tajemnic. W tym mieście zwyczajnie lepiej było interesować się co najwyżej prognozą pogody na jutrzejszy dzień. Dla własnego dobra. Dla dobra rodziny. Dla dobra wszystkich, których się zna albo znało.
— Zapraszam — mruknęła, wskazując kościstą, widocznie wysłużoną, dłonią jeden z foteli. Nie był najpiękniejszy, a swoje lata świetlności miał już dawno za sobą. Niemniej, widocznie spełniał swoją funkcję, skoro nadal tu stał. Stał i czekał. Jak trumna na nieboszczyka, jak pętla na skazańca; przerażająco zimny, wciąż pachnący strachem tych, którzy na nim siadali. Po prawdzie wkucie się w żyłę na zgięciu łokcia torturą nie było, ale wielu uciekało się do takowego porównania. Zwłaszcza ci, których powierzono niewprawionym pielęgniarkom czy pielęgniarzom. — Niestety.
Gdy tylko mężczyzna zajął wskazane wcześniej miejsce – odebrała od niego kartkę ze skierowaniem, a następnie ułożyła ją na biurku. Zasiadłszy, przyjrzała się zleconym badaniom; ich ilości, a także typowi. Uważnie prześledziła również dane wypisane na świstku.
— Proszę podciągnąć koszulkę na wysokość przedramienia — poinstruowała niemrawo, wstając od dębowego blatu, nogę zaś zahaczając o pręt między nogami stołka. Pociągnęła kończyną aż do czerwonego, tapicerowanego siedziska zajmowanego przez białowłosego. Na jej twarzy widniała jedynie obojętność, może nawet znudzenie, choć najbardziej prawdopodobne było stałe, bezustannie trwające zmęczenie. Bynajmniej pracą, obowiązkami. Po prostu… Życiem; oddychaniem, mruganiem. Za każdym razem, gdy klatka piersiowa Jorey unosiła się do góry, kobieta wydawała się wkładać w tę czynność wszelkie pokłady, już i tak świecących pustką, zapasów energii. Zupełnie tak, jakby ktoś albo coś, zabierało z niej całą radość.
Usiadłszy, kolanami przylgnęła do stelaża, prawą zaś dłonią złapała za nitrylowe rękawiczki, zwinnym ruchem nasuwając je na palce, aż po sam nadgarstek. Następnie przygotowała igłę, gaziki oraz probówkę. W tym też momencie kątem oka zlustrowała reakcję „ofiary”.
— Boi się pan? — zapytała chłodno, słusznie zwracając uwagę na drżące dłonie Casa. Ze zleconych badań wywnioskowała, że nie jest to jego pierwsza wizyta. Więc... Dlaczego?
— Zapraszam — mruknęła, wskazując kościstą, widocznie wysłużoną, dłonią jeden z foteli. Nie był najpiękniejszy, a swoje lata świetlności miał już dawno za sobą. Niemniej, widocznie spełniał swoją funkcję, skoro nadal tu stał. Stał i czekał. Jak trumna na nieboszczyka, jak pętla na skazańca; przerażająco zimny, wciąż pachnący strachem tych, którzy na nim siadali. Po prawdzie wkucie się w żyłę na zgięciu łokcia torturą nie było, ale wielu uciekało się do takowego porównania. Zwłaszcza ci, których powierzono niewprawionym pielęgniarkom czy pielęgniarzom. — Niestety.
Gdy tylko mężczyzna zajął wskazane wcześniej miejsce – odebrała od niego kartkę ze skierowaniem, a następnie ułożyła ją na biurku. Zasiadłszy, przyjrzała się zleconym badaniom; ich ilości, a także typowi. Uważnie prześledziła również dane wypisane na świstku.
— Proszę podciągnąć koszulkę na wysokość przedramienia — poinstruowała niemrawo, wstając od dębowego blatu, nogę zaś zahaczając o pręt między nogami stołka. Pociągnęła kończyną aż do czerwonego, tapicerowanego siedziska zajmowanego przez białowłosego. Na jej twarzy widniała jedynie obojętność, może nawet znudzenie, choć najbardziej prawdopodobne było stałe, bezustannie trwające zmęczenie. Bynajmniej pracą, obowiązkami. Po prostu… Życiem; oddychaniem, mruganiem. Za każdym razem, gdy klatka piersiowa Jorey unosiła się do góry, kobieta wydawała się wkładać w tę czynność wszelkie pokłady, już i tak świecących pustką, zapasów energii. Zupełnie tak, jakby ktoś albo coś, zabierało z niej całą radość.
Usiadłszy, kolanami przylgnęła do stelaża, prawą zaś dłonią złapała za nitrylowe rękawiczki, zwinnym ruchem nasuwając je na palce, aż po sam nadgarstek. Następnie przygotowała igłę, gaziki oraz probówkę. W tym też momencie kątem oka zlustrowała reakcję „ofiary”.
— Boi się pan? — zapytała chłodno, słusznie zwracając uwagę na drżące dłonie Casa. Ze zleconych badań wywnioskowała, że nie jest to jego pierwsza wizyta. Więc... Dlaczego?
Dziwnie się czuł w jej obecności, bo miał wrażenie, że patrzy na swój negatyw i odbitkę jednocześnie. Byli tak samo chudzi, tak samo wymięci, ale stali po przeciwnych stronach pokoju — i dosłownie, przynajmniej do momentu, kiedy nie skierował się w stronę fotela, który mu wskazała, i w przenośni, jako pacjent i pielęgniarka — poza tym on był mysim blondynem, a ona szatynką, no i na pewno była tu jakaś metafora związana z tym, że płci również byli przeciwnej, ale nie chciało mu się nad tym głębiej zastanawiać. Usiadł odruchowo na samej krawędzi fotela, zauważył to, zmarszczył brwi, zirytowany własnym zachowaniem; zmusił się do tego, by usiąść normalnie i dotknąć plecami oparcia, ale nie wydawał się od tego ani trochę bardziej zrelaksowany, wręcz przeciwnie — wyglądał raczej jak małe zwierzątko wciskające się w kąt, by uniknąć drapieżnika. Kiedy czytała jego skierowanie (poziom testosteronu, morfologia, panel wątrobowy i lipidogram — nic nadzwyczajnego), rozejrzał się po pomieszczeniu, jednocześnie bębniąc palcami po wierzchu uda; niewiele zmieniło się w wystroju wnętrza, odkąd był tu ostatnio, ale musiał czymś zająć uwagę.
Podwinął rękaw, kiedy go o to poprosiła, ukazując chudą rękę; przez bladą skórę tu i ówdzie można było dostrzec niebieskawe żyły. Wkłucie mu się w zgięcie łokcia zwykle nie stanowiło problemu — jego ulubiona pielęgniarka miała tak wprawne dłonie, że udawało jej się to od pierwszego podejścia. Ale jej tu dzisiaj nie było.
Przełknął głośno ślinę, patrząc, jak kobieta zakłada rękawiczki, a kiedy przygotowywała sobie narzędzia, śledził spojrzeniem każdy ruch jej dłoni. Podniósł na nią wzrok dopiero kiedy się odezwała.
— Mmn — mruknął niezobowiązująco, ani nie potwierdzając, ani nie zaprzeczając, chociaż fakty były takie, że owszem, trząsł się przed tym głupim pobraniem krwi jak przed operacją na otwartym sercu. — Bać się nie boję, ale nie przepadam. Nie lubię, kiedy ktoś inny mnie kłuje, rozumie pani. — Nie chodziło o krew, ani o ból, ani nawet o to nieprzyjemne uczucie igły siedzącej w ciele; do wszystkich tych rzeczy zdążył się już przyzwyczaić, bo od dobrych dwunastu lat regularnie sam robił sobie zastrzyki. Nie, najgorsza w tym wszystkim była świadomość, że to ktoś inny panuje nad igłą, że to od kogoś innego zależy, czy będzie cierpiał, czy nie.
W sumie widok igły przebijającej skórę też był dosyć ohydny. Przyglądając się działaniom pielęgniarki jak zahipnotyzowany, Cas dopiero po jakimś czasie uświadomił sobie, że w zasadzie powinien odwrócić wzrok, żeby ominął go ten obraz, i w ostatniej chwili, gdy igła była o milimetry od żyły, zacisnął mocno powieki. Miał szczerą nadzieję, że ten dziwny i niemądry dźwięk, który w tym samym momencie zdusił w gardle, nie wydostał się na zewnątrz.
(Oczywiście, że się wydostał.)
(Brzmiało to trochę jakby ktoś nadepnął na szczura.)
Podwinął rękaw, kiedy go o to poprosiła, ukazując chudą rękę; przez bladą skórę tu i ówdzie można było dostrzec niebieskawe żyły. Wkłucie mu się w zgięcie łokcia zwykle nie stanowiło problemu — jego ulubiona pielęgniarka miała tak wprawne dłonie, że udawało jej się to od pierwszego podejścia. Ale jej tu dzisiaj nie było.
Przełknął głośno ślinę, patrząc, jak kobieta zakłada rękawiczki, a kiedy przygotowywała sobie narzędzia, śledził spojrzeniem każdy ruch jej dłoni. Podniósł na nią wzrok dopiero kiedy się odezwała.
— Mmn — mruknął niezobowiązująco, ani nie potwierdzając, ani nie zaprzeczając, chociaż fakty były takie, że owszem, trząsł się przed tym głupim pobraniem krwi jak przed operacją na otwartym sercu. — Bać się nie boję, ale nie przepadam. Nie lubię, kiedy ktoś inny mnie kłuje, rozumie pani. — Nie chodziło o krew, ani o ból, ani nawet o to nieprzyjemne uczucie igły siedzącej w ciele; do wszystkich tych rzeczy zdążył się już przyzwyczaić, bo od dobrych dwunastu lat regularnie sam robił sobie zastrzyki. Nie, najgorsza w tym wszystkim była świadomość, że to ktoś inny panuje nad igłą, że to od kogoś innego zależy, czy będzie cierpiał, czy nie.
W sumie widok igły przebijającej skórę też był dosyć ohydny. Przyglądając się działaniom pielęgniarki jak zahipnotyzowany, Cas dopiero po jakimś czasie uświadomił sobie, że w zasadzie powinien odwrócić wzrok, żeby ominął go ten obraz, i w ostatniej chwili, gdy igła była o milimetry od żyły, zacisnął mocno powieki. Miał szczerą nadzieję, że ten dziwny i niemądry dźwięk, który w tym samym momencie zdusił w gardle, nie wydostał się na zewnątrz.
(Oczywiście, że się wydostał.)
(Brzmiało to trochę jakby ktoś nadepnął na szczura.)
Oczywiście, że nie mogła sobie darować żadnego bzdurnego przywitania. Przewrócił oczami, jednocześnie zadowolony w duchu, że chociaż ten ruch był dla niego całkowicie bezpieczny i nie powodował ani eksplodującego bólu głowy, ani niczego innego. Mimo to uśmiechnął się nieznacznie w odpowiedzi, choć ciężko było doszukiwać się w tym geście jakiegoś większego szczęścia. W pierwszym odruchu chciał podnieść dłonie, by odmigać jej w odpowiedzi. Jedna z nich szybko została jednak sprowadzona do parteru, przez podłączoną do niej kroplówkę, podczas gdy druga posłała długi sygnał bólu do jego mózgu. To skutecznie zmusiło go do leżenia grzecznie na materacu. Przez chwilę chrząkał, starając się odpowiednio ogarnąć własne gardło, nim w końcu łaskawie postanowiło przywrócić mu zdolność mówienia.
— Jakby ktoś mnie przejechał, nakarmił mną psy, a następnie pozbierał to co wypluły i postanowił ulepić z powrotem twierdząc, że wygląda całkiem nieźle — rzucił z przekąsem, choć był to raczej efekt jego uszczypliwego dowcipu niż jakiegoś faktycznego wielkiego cierpienia. Co z pewnością odbijało się na jego wygładzonej, pozbawionej bólu twarzy. Nawet błękitne oczy zdawały się być wyjątkowo spokojne.
Pokręcił głową na pytanie o wodę.
— Może później. Na razie... — uniósł nieznacznie zdrową dłoń i palec wskazujący, pokazując nim na kroplówkę. Miał tylko nadzieję, że w przeciągu kilku następnych godzin będzie z nim już na tyle dobrze, by pozwolili mu wstać chociaż do łazienki.
— Nie trzeba, to tylko jeden dzień. Prześpię się potem znowu i będę wolny. Po wszczepie trzymali mnie dłużej — zażartował, nie wracając jednak na dłużej myślami do tamtego momentu. Odrzucenie wszczepu w jednym z uszu nie było jego ulubionym momentem. W przeciwieństwie do tego, gdy po raz pierwszy zaczęły docierać do niego dźwięki.
— Nie musisz tu ze mną siedzieć, Lark. Szpitale są cholernie nudne, na pewno masz lepsze rzeczy do roboty.
— Jakby ktoś mnie przejechał, nakarmił mną psy, a następnie pozbierał to co wypluły i postanowił ulepić z powrotem twierdząc, że wygląda całkiem nieźle — rzucił z przekąsem, choć był to raczej efekt jego uszczypliwego dowcipu niż jakiegoś faktycznego wielkiego cierpienia. Co z pewnością odbijało się na jego wygładzonej, pozbawionej bólu twarzy. Nawet błękitne oczy zdawały się być wyjątkowo spokojne.
Pokręcił głową na pytanie o wodę.
— Może później. Na razie... — uniósł nieznacznie zdrową dłoń i palec wskazujący, pokazując nim na kroplówkę. Miał tylko nadzieję, że w przeciągu kilku następnych godzin będzie z nim już na tyle dobrze, by pozwolili mu wstać chociaż do łazienki.
— Nie trzeba, to tylko jeden dzień. Prześpię się potem znowu i będę wolny. Po wszczepie trzymali mnie dłużej — zażartował, nie wracając jednak na dłużej myślami do tamtego momentu. Odrzucenie wszczepu w jednym z uszu nie było jego ulubionym momentem. W przeciwieństwie do tego, gdy po raz pierwszy zaczęły docierać do niego dźwięki.
— Nie musisz tu ze mną siedzieć, Lark. Szpitale są cholernie nudne, na pewno masz lepsze rzeczy do roboty.
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach