Pavel 'Smuggler' Travitza
Pavel 'Smuggler' Travitza
The Jackal Canis Lupaster
Odmienny Stan Świadomości
Sob Paź 10, 2015 5:16 pm
Dorosłem do tego, żeby zacząć się chwalić swoimi wypoćkami. W sensie opowiadaniami, jakie tam mi wpadają do głowy. Zacznę dosyć nietypowo, bowiem od takiego... innego wymiaru Riverdale, ale natchnęła mnie rozmowa z Cyrylem na sb. W każdym razie będą tu zarówno takie rzeczy, jak wrzucę teraz, jak i zupełnie inne, kreowane przeze mnie światy, w których coś tam się dzieje śmiesznego (albo nie >:C LUDZIE UMIERAJO).

Jestem dosyć otwarty na krytykę, bo nie mogę Was banować, więc nie krępujcie się.


Jak pisałem wyżej, do tego natchnęła mnie rozmowa z Cyrylem na sb. Myśleliście, że Cyrille to taki milutki, słodziutki chłopak, który dobrze gotuje i jest tulaśny? Ha, nic nie wiecie o życiu. Historia prawdziwa przed waszymi oczyma:


Rozłam

Pavel taszczył ciężki worek w umówione miejsce. Było trudno jak cholera, ale zawsze przy akcjach adrenalina dodawała mu sił. Znajdował się już w lesie – tutaj nie musiał się martwić, że ktokolwiek go zauważy. Zresztą, ten ktoś mógłby mieć problemy ze zidentyfikowaniem go w ciemności. Rosjanin nosił na sobie czarny strój, miał kominiarkę i rękawiczki. Tylko głośne sapnięcia i nieco cichsze przekleństwa zdradzały jego obecność. Ich na szczęście nikt nie mógł usłyszeć.
Wreszcie znalazł się w pobliżu wyznaczonego miejsca. Już z daleka dostrzegł swojego partnera. Lecz coś się nie zgadzało – był on ubrany normalnie, zupełnie jakby wybrał się na wycieczkę po lesie.
- Pierdolony kretyn – warknął Rosjanin i zabrał się za dalsze taszczenie worka.
Gdy był już blisko, jego partner nie pokwapił się, aby mu pomóc. Przyglądał się tylko z nieodgadnionym wyrazem twarzy, chowając ręce w kieszeni. Wydawał się podenerwowany.
- Co tak kurwa stoisz? Rusz to swoje leniwe dupsko i mi pomóż – zezłościł się Pavel. Lecz jego kompan nawet się nie ruszył. – Bezużyteczny, pierdolony nieudacznik.
Zdenerwowany rzucił workiem pod drzewo i sam się o nie oparł, łapiąc głośno powietrze. Gdy worek upadł na ziemię, wydobył się z jego stłumiony jęk.
Cyrille przyglądał się temu wszystkiemu, nie odzywając się nawet słowem. Po chwili jednak przykucnął i rozpiął worek. Gdy zauważył w nim znajomą sobie twarz, skrzywił się wyraźnie, a potem spojrzał z oburzeniem na drugiego mężczyznę.
- Do jasnej cholery, Pavel, przecież to Sigrunn! – W jego głosie mieszał się gniew i niedowierzanie.
- Nie Pavel, tylko Smuggler, przecież się kurwa umawialiśmy. Mam krzyczeć twoje imię w środku lasu, żeby ktoś usłyszał? I tak, to Sigrunn. Od dawna miałem na nią ochotę – na twarzy Rosjanina, który uwolnił głowę od kominiarki, wykwitł obrzydliwy uśmiech. – No, ruszę dupę, zaraz się obudzi. Trzeba ją przywitać z naszą piwnicą.
- Nie. – Odparł stanowczo Cyrille i lekko pogłaskał nieprzytomną dziewczynę po czole. – Koniec z tym.
Pavel przyglądał mu się chwilę zamurowany.
- Co to ma niby kurwa znaczyć?
- To co słyszałeś. Kończymy interes. I nie bierzemy nigdzie Siggy. Jak się obudzi, to jej powiem, że się przewróciła i straciła przytomność. Jeszcze pomyślę, jak wyjaśnić, że znalazła się w środku pierdolonego lasu. – Cyrille nie miał w zwyczaju przeklinać. Za dużo czasu spędzał z tym cholernym ruskiem.
- Hej, hej, powoli drug. Jaki koniec, z czym koniec? Nie możesz tak po prostu nagle przyjść i stwierdzić, że koniec. Pojebało cię? Wiesz ile jeszcze jest spraw do załatwienia? Kasy do zarobienia? O co ci kurwa chodzi?
Cyrille przez chwilę wydawał się wahać. Zaraz jednak wstał i zacisnął pięści.
- Tak, koniec. Nie podoba mi się to, co robimy Pavel. Ci ludzie mają rodziny, bliskich, przyjaciół… Do tej pory o tym nie myślałem, ale… ostatnio, kiedy przyniosłeś Mircię… Nie można tak po prostu porywać ludzi, wiesz?
- Jak to kurwa nie można? Sam mi kurwa dawałeś przyprawę. Mieliśmy prosty układ:  ja cham i prostak straszę, ty milutki i słodziutki pocieszasz. Dajemy babeczki, traci przytomność, chatka w lesie, piwnica, gwałt, potem organy i mamy kupę szmalu. Wszystko szło perfekcyjnie, psy węszą wokół mnie, ale nic nie znajdą, a ciebie nikt nie podejrzewa. Co jest nie tak?
- Zmieniłem się Pavel – odparł Cyrille i rozejrzał się, jakby szukał pomocy. Ale był tutaj sam. I sam się musiał z tym zmierzyć. – Kiedyś byłem zły, niedobry… ale się zmieniłem. Czasy się zmieniły. Poznałem nowych ludzi i tak dalej… Nawet jedna dziewczyna… Ja już tak po prostu nie mogę. Chcę z tym skończyć.
Rosjanin chwilę trawił słowa kompana, wbijając w niego chłodne spojrzenie. Następnie zaczął się przechadzać wokół drzewa.
- Zmieniłeś się, tak? Nowi znajomi, dziewczyna… a co ze mną kurwa? Ja już nie jestem twoim znajomym? Było fajnie, a teraz wypierdalaj? Już zapomniałeś nasze wspólne akcje? Zapomniałeś, jak kryłem ci dupę? Tyle to dla ciebie znaczy? Masz mi do powiedzenia tylko: „zmieniłem się Pavel”? – Wściekłość była widoczna na jego twarzy. Zaciskał i rozluźniał pięści. Cyrille znał ten stan. To się zaraz źle skończy. Uniósł ręce w obronnym geście.
- Spokojnie. Nie mówię, że nic to dla mnie nie znaczy. Możemy też w inny sposób utrzymywać kontakt. No wiesz, tak… normalnie. Jak kumple.
Pavel zaśmiał się głośno.
- Jak kumple? Porwaliśmy, zgwałciliśmy i rozebraliśmy na narządy siedem dziewczyn. A ty teraz chcesz się normalnie kumplować, ty chory pojebie? Jesteś jeszcze bardziej popierdolony niż ja.
- Przestań Pavel – Cyrille mocno zacisnął szczęki. – Po prostu przestań. To koniec, rozumiesz? Idź stąd i rozejdziemy się w spokoju.
- O nie, drug. Tak tego nie zostawię.
Nim chłopak zdążył się zorientować, Pavel dopadł do niego i przycisnął go do drzewa. Był szybszy i silniejszy. Uśmiechał się obłąkańczo, zaciskając dłoń na jego szyi.
- Wiesz jak to zakończymy? Wsadzę cię do piwnicy razem z Siggy. Zgwałcę, rozbiorę na części jak starego malucha i sprzedam narządy. Czaisz to kurwa? – W jego głosie dało się słyszeć szaleństwo.
Ale Cyrille to wszystko przewidział. Pavel był zawsze bardzo przewidywalny. Cyr zaczął szukać czegoś w kieszeni spodni. Zaczynał mu się kończyć tlen, więc musiał działać szybko. Wreszcie złapał za nóż, który przygotował właśnie na tę okazję. Nie chciał tego robić. Ale wiedział, że nie ma innego wyjścia.
- Wybacz Pavel – wyszeptał, a następnie wyciągnął nóż i wbił go w bok Rosjanina.
Pavel cofnął się zaskoczony i spojrzał na ranę. Ale Cyrille nie dał mu czasu na reakcję. Dźgnął go jeszcze raz i drugi. Rosjanin opadł na kolana. Uniósł wzrok do góry, by spojrzeć na niedawnego towarzysza zbrodni. Szeroko otwartymi oczyma. A potem się uśmiechnął. Z jego ust ciekła krew.
- Vychodila na bereg... Ka… Katyusha...
Cyrille spoglądał na to, nie potrafiąc zareagować. Pavel jeszcze chwilę klęczał i próbował coś z siebie wydusić. Ale wreszcie padł martwy na ziemię. Cyrille poczuł, jak do jego oczu napływają łzy.
- Na vysokij biereg na krutoj.
Schował nóż i spojrzał na Siggy. Będzie musiał pozbyć się broni. Ale najpierw zaniesie dziewczynę w inne miejsce. Lepiej, żeby tu się nie budziła. Tego już nie potrafiłby wytłumaczyć.
Cyrille założył rękawiczki i chwycił za worek.
- Vychodila, pesniu  zavodila
Pra stepnowo, sizowo arla…



Wszystko jest pisane oczywiście na luźno, więc nie bawiłem się w jakieś głębokie opisy, a i pewnie błędów jest cała masa, bo mi się nie chciało szukać. Ale no. Macie małe ostrzeżenie. Uważajcie na Cyryla. On nie jest taki, jak się wszystkim wydaje >D
Sigrunn Northug
Sigrunn Northug
Fresh Blood Lost in the City
Re: Odmienny Stan Świadomości
Sob Paź 10, 2015 5:34 pm
Już nigdy nie spojrzę na Cyrylka jak na uroczego dzieciaka ani nie będę brała babeczek od Kossa, obiecuję! :I I stary, to jest supi. Nie sądziłam, że przerobisz rozmowę z cb w taki sposób. I ta Katyusha... 10/10, polecam.
Sheridan Kenneth Paige
Sheridan Kenneth Paige
The Writers Alter Universe
Re: Odmienny Stan Świadomości
Sob Paź 10, 2015 5:53 pm
Odmienny Stan Świadomości Cuqgvmlasmnxccrqtdldgrwlhdwoqbxzjwnoxrkxvcguzcfxycvqnvelyfyrpxkrpoofpdsbsnhdkbleyzqnfhloscqssthyspfl

Więcej nie mam do dodania, bo jeszcze weźmiecie mnie za miękką, jak powiem, że płakałam, kiedy Pavel umierał.
Anonymous
Gość
Gość
Re: Odmienny Stan Świadomości
Sob Paź 10, 2015 9:51 pm
Nie jestem w temacie, w sumie to się trochę przypałętałam, ale bardzo mi się podobało, polubiłam Cyryla i czekam na sequel.
Pavel 'Smuggler' Travitza
Pavel 'Smuggler' Travitza
The Jackal Canis Lupaster
Re: Odmienny Stan Świadomości
Sob Sty 09, 2016 4:29 pm
Oto co się dzieje, kiedy Koss nie może spać i zaczyna myśleć o evencie. Prezentuję mały spinoff wydarzeń z niego właśnie, a jednocześnie to, jak wyobrażam sobie współpracę naszej grupy... to nie jest zbyt optymistyczne. TRUDNO! Oczywiście miesza się to z wątkami z cb i tak dalej. Ogranicza nas tylko nasza wyobraźnia!


Ucieczka z zoo

Jak to się stało, że uczniowie szkoły Riverdale pod postacią przeróżnych zwierząt wylądowali w zoo, gdzie obserwowały ich grupki dzieciaków z wycieczek szkolnych? Tego nie wiedział nikt. Po porostu się tutaj obudzili i tak już było. Ale pozostać tak nie mogło. Tego wszyscy byli pewni.
Kogo więc tu mamy? Te same osoby co z magicznej krainy w evencie, w tym samych postaciach (tylko całkiem zwierzęcych), plus zaplątali się tutaj Mercury i Alan jako para wilczków. Znajdowali się na ogromnym wybiegu, który otoczony był z każdej strony szybami. W środku było sporo ziemi, mniejszych drzewek, krzaków, zbiornik wodny i inne takie pierdoły. Jak to w zoo.
- Dobra. Musimy się stąd wydostać – stwierdził Pavel tygrys.
- No co ty nie powiesz. Długo nad tym myślałeś, tygrysi geniuszu? – Spytała jak zawsze urocza Sheridan, wymachując swoim ogonem.
W międzyczasie Alex w postaci niedźwiedzia ubrała czapkę uszatkę z radziecką gwiazdą i wyciągnęła wódkę, którą chwilę potem zaczęła pochłaniać. Skonsternowane towarzystwo zaczęło się jej przyglądać.
- No co. Jestem niedźwiedziem z Rosji – wyjaśniła, przegryzając wódkę królikiem, którego złapała szybkim ruchem. Reszta grupy stwierdziła, że lepiej w sumie nie pytać.
- To co robimy? – Spytała lekko niepewna jak na lwicę Aida.
- Musimy zaanektować Krym! – Zakrzyknęła bojowi Alex, wymachując truchłem królika.
- Hahahah! Ktoś tu chyba ma ochotę na KRYMÓWKĘ! Hahahaha! – Cyrille zaśmiał się donośnie. – KRYMÓWKĘ. CZAICE?!
- Ja pierdole, ale cyrk – burknął Pavel, przyglądając się całej tej zgrai z niesmakiem.
- Wcale nie pomagasz panie „ooo, jestem takim wielkim i silnym tygrysem, ooo”…
- Może byśmy… - Małpiej Sigrunn nie dane było dokończyć, albowiem Alex zaczęła śpiewać Katyushę. Pavel i Cyryl niespodziewanie się do niej przyłączyli, a Sheridan zasłoniła uszy i zaczęła płakać.
Merc i Alan przyglądali się temu z lekkim zażenowaniem. Spojrzeli na siebie.
- Ej, tam są jakieś wolne krzaki.
- Myślisz o tym samym co ja?
- No jasne.
- Sayonara cnoto!
I tak oto zacne grono pomniejszyło się o dwójkę wilków.
Tymczasem Dakota starał się jakoś zapanować nad sytuacją.
- Ej, widzę tam chyba jakąś dziurę w suficie. Może gdyby udało się tam komuś wejść…
- Widzę, że kolega ma SOKOLI WZROK! Hahahahaha! Sokoli wzrok, no nie mogę! – Cyrille począł tarzać się po ziemi.
Tymczasem Sheridan zaczęła krzyczeć na Aidę, że to ona jest prawdziwym lwem i powinna reprezentować ten gatunek. Do wszystkiego przyłączył się Pavel, aby oznajmić im, że są gównem, nie kotowatymi i powinni teraz iść razem do jaskini, aby spłodził im silne potomstwo.
Sigrunn nie wytrzymała. Wyciągnęła dwa banany i wycelowała je w kotowate, niczym dwa rewolwery.
- Spokój! Kto nie posłucha, ten oberwie z banana!
- Ale… - Sheridan popełniła błąd i jeden z bananów wylądował w jej paszczy. Panterzyca zawstydziła się i chociaż teoretycznie było to niemożliwe, rumieniec zaatakował jej pyszczek.
- Dobra, ja to pierdole. Bawcie się dalej w ten cyrk, a ja spróbuję się stąd wyrwać. – Stwierdził Pavel i po chwili zniknął w krzakach. Zaraz wydobył się stamtąd plusk, jakby ktoś wpadł do wody. I głośne krzyki. – O kurwa, tu są krokodyle! Ej! EJ TU SĄ KROKODYLE. POMOCY! POMOCY, MOJA ŁAPA. KURWAAAAA...
Dalsze okrzyki zamieniły się w niewyraźny bulgot. Wszyscy jednomyślnie udawali, że nic nie słyszą.
- No to przyszła kryska na tygryska. Hahahaha! KRYSKA NA TYGRYSKA. TRZYMAJCIE MNIE BO ZARAZ PĘKNĘ! – Cyryl turał się wokół obecnych.
Za to Alex przyglądała się groźnie Dakocie. Ten na początku udawał, że nic nie widzi, ale w końcu nie wytrzymał.
- O co ci chodzi?!
- Jesteś symbolem amerykańskiej propagandy. Pewnie szpiegujesz dla zachodniej agencji. Da, czas się ciebie pozbyć.
Nim Dakota zdążył wzlecieć, wylądował w paszczy niedźwiedzia, stanowiąc przegrychę dla kolejnej fali alkoholu, jaka wlewała się w to ogromne cielsko. Tymczasem Sheridan i Aida znów zaczęły się kłócić o to, która jest ważniejszym kotowatym. Sigrunn przyglądała się temu wszystkiemu z powątpiewaniem. Cyrille zbliżył się do niej.
- Ej, po twojej interwencji miała niezłego banana na ryju, nie? Hahahaha! CZAISZ?! BANANA NA RYJU. JEZUŚWIĘTYMATKOBOSKANIEMOGĘ – zaczął się tak głośno śmiać, że w pewnym momencie po prostu pękł. Dosłownie. Ze śmiechu. Ktoś mówił, że śmiech nie zabija? Wnętrzności hieny rozleciały się na cały wybieg. W tym czasie kotowate zdążyły sobie już dawno wydrapać oczy i dotkliwie poranić. W ciągu najbliższych kilku minut prawdopodobnie padną z wykrwawienia.
Sigrunn spoglądała na to, potem zerknęła na niedźwiedzicę, która właśnie odstawiała rosyjski taniec na swoich krótkich, masywnych łapkach. To było zbyt wiele
- I’m out – przyłożyła sobie banana do skroni i wystrzeliła. Jej mózg wyleciał z drugiej strony czaszki.
Alex zaczęła śpiewać hymn Rosji.

*

Rodzina Smithów przyglądała się wybiegowi dla zwierząt w niemym przerażeniu. Tym młody Johnny wydawał się podekscytowany tym widokiem. Susanne spojrzała na swojego męża.
- Wiesz Robercie, nie wiem czy wyjście do tego zoo to był najlepszy po… JEZUS MARIA, CO TE WILKI TAM ROBIĄ?! JOHNNY NIE PATRZ! JOHNNY ZASŁOŃ OCZY! WYCHODZIMY STĄD!
Sheridan Kenneth Paige
Sheridan Kenneth Paige
The Writers Alter Universe
Re: Odmienny Stan Świadomości
Sob Sty 09, 2016 5:59 pm
SHERIDAN I CYRYL TO MOI ULUBIEŃCY.
Mercury Black
Mercury Black
Administrator Sovereign of the Power
Re: Odmienny Stan Świadomości
Sob Sty 09, 2016 6:02 pm
Okej, wchodzę widzę coś związanego z eventem. No, nowe dzieło Kossa, trzeba przeczytać.

Na początku po prostu się śmiałem. Potem zacząłem spadać z kanapy. Skończyło się na wyciu ze śmiechu i autentycznie pociekły mi łzy. Siedzę i cały czas się śmieję, a mój pies patrzy na mnie jak na kretyna. Uwielbiam twoje opowiadania, totalnie. Będę czekał na więcej, bo po prostu... no mistrzostwo.

JOHNNY NIE PATRZ!
Pavel 'Smuggler' Travitza
Pavel 'Smuggler' Travitza
The Jackal Canis Lupaster
Re: Odmienny Stan Świadomości
Nie Lut 28, 2016 1:33 am
Dobra, teraz coś z innej beczki. Zainspirowany schizowymi historiami z cb oraz filmem, który niedawno widziałem postanowiłem stworzyć takie małe coś. No. Pisane na szybko i po ciężkiej nocy, więc pewnie sporo błędów, ale liczy się efekt, nie?


Wypadek

Mercury i Alan leżeli w pokoju nie robiąc od dłuższego czasu nic konkretnego. Po prostu byli i na tym się ich aktywność kończyła. Żadnemu to jednak nie przeszkadzało, chociaż cisza wydawała się w niektórych momentach odrobinę ciężka. Tak jakby w powietrzu wisiało jakieś niedopowiedzenie, którego nikt nie chciał ruszyć, aby czegoś nie zepsuć.
Ciszę w końcu postanowił przerwać Alan.
- Zgłodniałem – stwierdził, teoretycznie nic nie sugerując tą wypowiedzią, ale i tak wszyscy wiedzieli o co chodzi. Kiedy Mercury nie zareagował, Alan przejechał dłonią po jego włosach i delikatnie musnął policzek. – Przynieś coś do jedzenia.
- Sam możesz się ruszyć – zaproponował czarnowłosy, kierując swoje spojrzenie na Alana. Ten wzruszył ramionami.
- To nie mój dom.
- Myślałby kto, że to ci tak bardzo przeszkadza – parsknął Merc.
Przez chwilę zupełnie nic się nie stało i kiedy wydawało się, że prośba zostanie zapomniana, Black wstał i przeciągnął się.
- Chcesz coś konkretnego?
- Krewetki i kawior – odparł Alan zupełnie poważnym tonem.
- Kiepskie połączenie. Może przyniosę ci krakersy – Mercury uśmiechnął się wrednie.
- Mogą być nawet krakersy.
Mercury wyszedł z pokoju i ruszył do kuchni. Kiedy tam dotarł, zauważył przy stole swoich rodziców oraz Saturna. Wyglądali na odrobinę przygnębionych, nawet jego brat wydawał się odrobinę wytrącony z równowagi. To był dziwny obraz. Niepokojący.
- Ktoś umarł? – Zagadnął, siląc się na żartobliwy ton. Odpowiedziała mu cisza. Wzruszył więc tylko ramionami. – Zostało coś z obiadu? Trochę zgłodnieliśmy z Alanem. – Zaczął szperać po lodówce. Cisza nadal się ciągnęła. Kiedy spojrzał w tamtą stronę, zorientował się, że wszyscy się w niego wpatrują. Zmarszczył brwi. – O co Wam chodzi? Zachowujecie się dziwnie.
- Mercury… możemy chwilę porozmawiać?
Czarnowłosy czuł się nieswojo. Mimo to podszedł do stołu i czekał. W oczach jego matki pojawiły się łzy. Co złego się stało?
Za mówienie postanowił zabrać się Saturn.
- Chcemy porozmawiać o wypadku. Wiemy, że jest ci po nim ciężko…
Mercury zmarszczył brwi.
- Nie no, nie było tak źle. Jasne otwarte złamanie to nic przyjemnego, ale przecież się zagoiło. Czemu chcecie nagle o tym rozmawiać?
- Nie chodzi o złamanie. Chodzi o Alana. – Twarz Saturna była nieporuszona, a przez to wydawała się upiorna.
- Co jest z Alanem. Coś wam w nim nie pasuje?
- Nie, Mercury. – Teraz mówił ojciec. Zamilkł na chwilę, jakby szukając odpowiednich słów. – Lekarz mówił, że to może być wynik stresu po ciężkim przeżyciu. Czasem umysł płata figle i…
- No właśnie widzę. Tak bardzo przeraziło was moje złamanie, że zaczynacie świrować? Możecie mi wreszcie powiedzieć, o co wam chodzi? – Rzadko to się zdarzało, ale Mercowi właśnie skończyła się cierpliwość. Założył ręce na klatce piersiowej i wpatrywał się w nich gniewnie.
- Alan nie żyje skarbie. To nie twoja, wina, to był wypadek – wypaliła jego matka płaczliwym głosem.
Mercury’ego zamurowało. Nie do końca wiedział jak powinien zareagować. Przyglądał się każdemu z nich po kolei, szukając jakiegokolwiek sygnału, pomocy. Czegokolwiek.
- To ma być jakiś żart? – Spytał wciąż poirytowanym głosem. – Alan siedzi u mnie w pokoju i czeka na jedzenie, bo jest głodny. W życiu nie był bardziej żywy.
- Nie Merc. Alan nie żyje. Potrącił was pijany kierowca. Tobie się upiekło, ale on nie miał tyle szczęścia. Musisz się w końcu z tym pogodzić.
Chłopak czuł się naprawdę zagubieny. Oni byli cholernie poważni. Pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Dobra. Możemy po prostu tam pójść. Tak będzie chyba najprościej. Ja nie wierzę w to co się dzieje, pojebało mi rodzinę. – Energicznie ruszył w kierunku, z którego przyszedł. Jego rodzina spojrzała po sobie. – No, na co czekacie? Boicie się, że zobaczycie ducha?
W końcu poszli za nim. Razem weszli do pokoju. Alan leżał tam gdzie wcześniej, w dokładnie tej samej pozycji. Uniósł jedną brew w górę.
- Nie przyniosłeś jedzenia?
Mercury zignorował ten tekst i wskazał na blondyna rękoma.
- Proszę. Oto wasz martwy Alan. Nie jest tak źle, co?
Spojrzeli najpierw we wskazaną stronę, a potem znów na Mercury’ego.
- Tam nikogo nie ma, skarbie – powiedziała znów matka. Merc poczuł się naprawdę zagubiony. Alan nie wydawał się być w lepszym nastroju.
- O co tu chodzi?
- Moja rodzina twierdzi, że zginąłeś w wypadku, a teraz rzekomo cię nie widzą. To jest jakiś wspólny żart? Bo jeśli tak, to już dawno przestał być śmieszny.
Matka Merca zaczęła płakać na głos. Ojciec starał się ją pocieszać. Saturn stał nieporuszony. Alan podszedł do czarnowłosego i położył rękę na jego ramieniu.
- Merc, wiem że jest ci cholernie ciężko, ale zaczynasz mnie trochę przerażać – stwierdził poważnym tonem.
- To nie ja, to oni! – Odpowiedział, wskazując oskarżycielsko w kierunku własnej rodziny, popadającej w jakiś rodzaj obłędu.
Alan westchnął delikatnie.
- Merc, tam nikogo nie ma. Twoja rodzina zginęła w wypadku tydzień temu – powiedział poważnym tonem.
Mercury cofnął się, spoglądając na Alana z mieszaniną wściekłości, strachu i niezrozumienia. Poczuł ścianę za plecami.
- Czy was wszystkich pojebało? O co wam chodzi z tym wypadkiem? Ja miałem wypadek, złamałem rękę, ale…
- Nie tylko ty.
- Była tam twoja rodzina.
- Był tam Alan.
- Przypomnij sobie.
- To nie twoja wina.
- Nie słuchaj ich.
- On nie jest prawdziwy.
- Oni nie żyją Merc.
- Musisz się z tym pogodzić.
- Wiem, że ci ciężko.
- Razem jakoś z tego wyjdziemy.
- Chodź z nami Merc.
- Chodź tu.
Głosy nagle zaczęły się zlewać w jeden niewyraźny bełkot. Mercury złapał się za głowę, a potem zasłonił uszy. Nie chciał tego słuchać, a jednocześnie nie mógł tego powstrzymać. Koszmar trwał w najlepsze.

*

Mercury obudził się z głośnym westchnieniem i podniósł do pozycji siedzącej. Jego serce biło jak szalone, do tego był okropnie spocony. Znajdował się w swoim pokoju, ogarniała go ciemność. Wciąż miał przed oczami obrazy, które tak go wystraszyły, ale powoli docierała do niego już świadomość, że to tylko głupi sen. Nie było żadnego wypadku, nikt nie umarł. Sięgnął po komórkę. 3:47. Piękna godzina.
Black westchnął głośno i przeczesał dłonią włosy.
- To był tylko koszmar.
Ledwo jednak zdążył wypowiedzieć te słowa, kiedy telefon zaczął wibrować w jego dłoni. Spojrzał na wyświetlacz. Nieznany numer. Kto dzwoni o takiej porze? Pewnie jakaś kolejna psychofanka. A może psychofan? W cholerę z nimi wszystkimi.
Już chciał odrzucić, ale tknięty jakimś impulsem, postanowił odebrać.
- Słucham.
- Mercury Black?
- Zgadza się.
- Dzwonię ze złą wiadomością. Miał miejsce wypadek...
Mercury Black
Mercury Black
Administrator Sovereign of the Power
Re: Odmienny Stan Świadomości
Nie Lut 28, 2016 1:40 am
Ty chuju.
TY CHUJU.
KTO UMARŁ?

Jezu jakie to jest zajebiste. Nienawidzę cię i uwielbiam jednocześnie, serio aż mam ochotę ci miłość wyznawać. Czuję się jakbym dorwał jakąś zajebistą mangę, którą porzucono w połowie. Masakra. *rwie włosy* ... dcsdcsdsfs.
Alan Hayden Paige
Alan Hayden Paige
Fresh Blood Lost in the City
Re: Odmienny Stan Świadomości
Nie Lut 28, 2016 1:46 am
Aż nie wiem co powiedzieć. Serio.
Black mi to wysłał.
I nie mogę.
Zajebiste.
A teraz zaniemówię.
Albo nie. Pisz tego więcej.
Chester Ó Heachthinghearn
Chester Ó Heachthinghearn
Fresh Blood Lost in the City
Re: Odmienny Stan Świadomości
Nie Lut 28, 2016 2:16 am
Cholera, ale mnie się serio smutno zrobiło. I dziwnie. NIKT NIE UMARŁ, TO KOLEJNY KOSZMAR W KOSZMARZE, INCEPCJA, NIE, SMUGG? Hehe.. Hehe.. *Głaszcze pluszowego Chestera.*
[MG] Cyrille Montmorency
[MG] Cyrille Montmorency
Fresh Blood Lost in the City
Re: Odmienny Stan Świadomości
Nie Lut 28, 2016 2:38 am
Ja po prostu...no... kliknij.
Børre Palmer
Børre Palmer
Fresh Blood Lost in the City
Re: Odmienny Stan Świadomości
Nie Lut 28, 2016 10:03 am
Jeju, to było tak wyjebane w kosmos. Widzę, widzę Koss.
Koss
Koss
Fresh Blood Lost in the City
Re: Odmienny Stan Świadomości
Wto Sie 23, 2016 10:35 pm


Ostatnio zmieniony przez Koss dnia Czw Sie 25, 2016 8:56 pm, w całości zmieniany 1 raz
Kej, robię coś szalonego! W zasadzie to nie jest szalone, ale potrzebowałem bardzo dużo czasu, żeby się do tego przełamać, więc no.

Kilka(dziesiąt) słów wstępu. Kto mnie zna lepiej ten wie, że lubię sobie w wolnym czasie popisać jakieś opowiadania z różnych klimatów. Zresztą, w tym temacie widać to najlepiej. Kto mnie nie zna... ten się właśnie dowiedział. Tak się składa, że już od paru lat tworzę coś... większego. Boję się to trochę nazywać po imieniu, ale generalnie założenie jest takie, że piszę książkę. No i mam tego już stron... około 80. Kwestia tego, że piszę już od paru lat z dłuuuuuuuuuuuuuugimi przerwami, więc wynik nie jest powalający, ale uważam, że to lepiej. Przez ten okres zdążyłem naprawdę porządnie podszkolić swój warsztat i dzięki temu uważam, że idzie mi to naprawdę dobrze. Jak jest w rzeczywistości, to się okaże.

No więc jak się pewnie domyśliliście, będę tu wrzucał fragmenty tego tworu. Piszę tworu, bo podchodziłem do tego tyle razy, że nosi ono ślady kilkunastu stylów, którymi się posługiwałem. Staram się to teraz przerobić na jeden, ale no... różnie bywa. Czego oczekuję od Was, jako czytelników (jeśli komukolwiek będzie się to chciało czytać, hehe). Przede wszystkim wytykania wszelakich błędów. I nie tylko literówek, ale głównie tego, że gdzieś o czymś zapomniałem, o czymś wspomniałem, coś tu jest tak, a tam inaczej. Dlaczego? Ponieważ długie odstępy pomiędzy pisaniem sprawiły, że gdy znów do tego przysiadałem, częstokroć zapominałem, o czym pisałem wcześniej, a nie chciało mi się tego sprawdzać albo miałem nową wizję. Ciekawy jestem również Waszego zdania na temat fabuły, postaci, świata i tak dalej. Stylu. Bo generalnie różne podejścia, to różne rozumienie postaci, które sam wykreowałem. Może być więc tak, że jeden bohater zachowuje się tak w konkretnej sytuacji, a potem robi coś zupełnie na odwrót, bo miałem na niego nowy pomysł. Poza tym mam wrażenie, że czasem przesadzam z pewnymi efektami, które chcę wywołać u czytającego i zamiast robić wrażenie poważnych, to stają się parodią tego, co chciałem osiągnąć. Zwracajcie na to uwagę i wytykajcie. Wszystko!

Mam mocne postanowienie, że teraz będę pisać regularnie, może nawet codziennie. Z jaką częstotliwością będę to wrzucał? Cóż, przed wrzuceniem, muszę fragmenty przejrzeć i uładzić, a to strasznie czasochłonna i chujowa robota, więc nie mam pojęcia ile mi na to zajedzie. Ale też chciałbym wrzucać mniej więcej regularnie. Może co tydzień, może częściej. Jak nie będzie jakiegoś odzewu, to pewnie rzadziej, a jak zauważę, że zainteresowania nie ma w ogóle albo zupełnie znikło po pewnym czasie to... przestanę wrzucać, bo w sumie po co.

No. To chyba tyle tytułem wstępu. Na pierwszy ogień idzie prolog, który jest jedyną częścią tej historii, która pozostała taka sama, niezależnie od wersji i pomysłów jakie miałem. Poprawiałem go już z milion razy i nadal mam wrażenie, że jest kiepski. Welp. Nie wrzucam całego, bo końcówki nie chciało mi się poprawiać, więc resztę dorzucę na dniach. No i jestem ciekawy jaki będzie odbjur.

Bez odbjoru. Miłej lektury!

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Prolog
(Fragment 1)


W małej wiosce Slyville padał rzęsisty deszcz. Nie zdarzało się to tutaj zbyt często. Zazwyczaj było upalnie gorąco, dlatego też gęsto padający, orzeźwiający deszcz stanowił bardzo miłą odmianę. Jednak sprawiał on również, że większość mieszkańców nie mogła pełnić swych codziennych obowiązków. Dzień przerwy nie był złą rzeczą, lecz niewiele dało się przez ten czas zrobić. Niektórzy postanowili spędzić ten okres w domowym zaciszu z rodziną, inni zaś stwierdzili, iż najlepiej będzie się wybrać do karczmy i tam wraz z grupą przyjaciół lub też samotnie oblać dzień laby kuflem dobrego piwa.
Nie martwiło to Rubensa, właściciela jedynej karczmy w tej wiosce, który dzięki opadom deszczu mógł się cieszyć większą ilością klientów niż zwykle. Oprócz stałych bywalców przybywali również inni, którzy z powodu pogody nie mieli nic ciekawszego do roboty. Gości nie pojawiło się aż tak wielu, jednak fakt, iż bar Rubensa nie był zbyt wielkim pomieszczeniem powodował powstanie uciążliwego, a jednocześnie pożądanego tłoku. Nie było to jednak miejsce przystosowane do przyjmowania większej ilości ludzi, ponieważ w małej wiosce ułożonej na uboczu zazwyczaj nie można liczyć na tłumy.
Bar „Koziorożec” był wielkości normalnego domu. Podłoga, sufit oraz ściany pokryte były błyszczącym, lakierowanym drewnem. W pomieszczeniu znajdowały się gęsto rozstawione stoły wraz z krzesłami. Teoretycznie ustawione były po cztery siedzenia do każdego stołu, jednak goście niewiele sobie z tego robili i często się zdarzało, że przy jednym stoliku było siedem krzeseł, natomiast obok znajdowało się tylko jedno. Rubensowi to nie przeszkadzało, dopóki ktoś nie chciał zniszczyć jego własności.
Właściciel baru stał za ladą, która była położona naprzeciw wejścia. Za nim znajdowała się półka z przeróżnymi alkoholami, obok zaś stały beczki wypełnione piwami. Rubens nie posiadał zbyt wielu rodzajów alkoholu, ponieważ mieszkańcy wioski nie byli specjalnymi koneserami i nie zachodziła potrzeba nabywania wyszukanych smaków. Zawsze jednak szczycił się tym, iż piwo które sprzedawał nie było w żaden sposób rozcieńczane. Często spotykał podobny proceder w innych wioskach, ale uważał go za haniebny i raczej szkodzący właścicielowi. Dobry klient, to zadowolony i wdzięczny klient, który chociażby z samej sympatii czasem sypnie paroma monetami więcej.
Właściciel karczmy kątem oka zauważył krzątaninę w jednym z rogów pomieszczenia. Jacyś dwaj mężczyźni zaczęli się szamotać i wywrócili krzesła, na których jeszcze przed chwilą siedzieli. Ludzie zajmujący miejsca wokół nich wstali i cofnęli się, by obserwować bójkę. Sądząc po ruchach jakie wykonywali walczący, Rubens stwierdził, że są mocno podchmieleni. Pod jego gęstymi wąsami pojawił się grymas niezadowolenia. Odłożył nie do końca wyczyszczony kufel, odwrócił się w lewo i spojrzał w drugi kąt karczmy, gdzie w cieniu majaczyła ogromna sylwetka. Jednak Rubens bynajmniej się jej nie wystraszył.
- Wirk, załatw to. - Rzucił w stronę ogromnego cienia i wykonał ruch głową, wskazując na miejsce bijatyki.
Z kąta wyłonił się ogromny mężczyzna, który bardziej przypominał zwierzę, niż człowieka. Mierzył ponad dwa metry i był tak barczysty, że miał spore problemy, aby normalnie przejść przez drzwi do karczmy. Ogromne ręce zwisały po jego bokach sięgając nóg. Były średnicy całkiem grubego pniaka.
Wirk, osobisty ochroniarz Rubensa, ruszył w stronę miejsca walki. Z trudem przeciskał się między gęsto rozstawionymi stołami, jednak w końcu dotarł do pijanych wojowników. Ogromnymi łapami chwycił obydwu mężczyzn i uniósł ich w górę, tak że ich nogi przestały dotykać ziemi i zaczęły komicznie dyndać w powietrzu. Zmierzył każdego z pijaków małymi, szeroko osadzonymi oczkami, po czym potrząsnął delikwentami. Mężczyźni dopiero w tej chwili pojęli, co się właściwie stało.
- Szef nie lubi bicia - warknął i ruszył do wyjścia, wciąż trzymając obu szkodników w rękach, po czym bezpardonowo wyrzucił ich na deszcz. Gdy już to uczynił, odwrócił się do Rubensa, sprezentował mu niezbyt inteligentny uśmiech, a następnie z powrotem udał się do swojego kąta. Wśród panującej ciszy dało się słyszeć głośne przekleństwa mężczyzn wyrzuconych z karczmy, a chwilę potem wszyscy znów zajęli się swoimi sprawami.
Zadowolony Rubens powrócił do czyszczenia kufla, a jego mięsiste wargi tym razem ułożyły się w malutki uśmieszek, który i tak skrył się pod gęstymi wąsami. Po raz kolejny zaczął rozmyślać o tym jakie miał wielkie szczęście spotykając Wirka na swojej drodze. Prawdę mówiąc odnalazł go jedynie dzięki ogromnemu szczęściu. Stało się to w innej mieścinie, w której Rubens miał do załatwienia interesy związane ze swoją karczmą. Na jednej z uliczek zobaczył ogromne stworzenie, które – ku jego wielkiemu zaskoczeniu – płakało. Rubens, pomimo iż zazwyczaj chowa się za maską gburowatości i chłodnej obojętności, w głębi swojego serca jest dobrym człowiekiem i widok ogromnego, płaczącego mężczyzny - jakkolwiek komicznie by to nie wyglądał - lekko go poruszył. Postanowił się spytać nieznajomego o powód jego smutków. W zamian otrzymał bardzo długą i dosyć zaskakująca historię, choć opowiadaną z wyraźnymi problemami przez łkanie oraz braki w słownictwie. Okazało się, że Wirk jako malec został zabrany do niewoli przez jednego z bezwzględnych szlachciców. Prawdopodobnie był sierotą z Północy, która niedawno została podbita. Tak przynajmniej przypuszczał Rubens, bowiem sam porwany nie mówił, gdzie się urodził. Nie wiadomo jak, jednak ów arystokrata wyhodował z normalnego wtedy Wirka ogromna bestię, jaką jest teraz. Za każdym razem, kiedy Wirk próbował sobie przypomnieć cokolwiek z tego okresu, wpadał w nieopanowany atak szału i paniki. Szlachcic stwierdził jednak, iż taki mutant do niczego mu się nie przyda, a na dodatek go obrzydza, więc porzucił go. Zdeformowany Wirk nie mógł liczyć na normalne życie i nie miał co ze sobą począć. Płakał, bo właśnie został pogoniony przez wieśniaków, chociaż chciał tylko pomóc jednemu z nich nieść drewno. Poruszony tą historią Rubens chciał jakoś pomóc olbrzymowi i wpadł na pomysł. Zawsze miał głowę do trafnych rozwiązań i umiał wykorzystać sytuację na swoją korzyść. W zamian za ochronę swoją, jak i karczmy, zaproponował wielkiej istocie coś w rodzaju domu. Olbrzym przystał na to z wielką chęcią i od tego czasu został osobistym ochroniarzem Rubensa. Po pewnym czasie właściciel baru zaczął odczuwać jakiegoś rodzaju więź z nowym kompanem. Traktował go prawie jak rodzinę, chociaż to nie do końca trafne określenie. Byli raczej jak wierny pies i jego właściciel, którzy nie mogli sobie wyobrazić życia bez siebie. Może to dlatego, że Rubens nigdy nie założył własnej rodziny? Tak czy inaczej, od tego czasu cała wioska Slyville poznała Wirka i większość wolała nie podpadać właścicielowi baru w strachu przed jego ogromnym strażnikiem.
Rubens właśnie lał piwo do kufla, który przed chwilą czyścił, aby podać go jednemu z gości, gdy do baru weszło trzech mężczyzn. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie wygląd owych gości. Wydawać by się mogło, że nie jedli niczego od kilku dni. Ich skóra była dziwnie pomarszczona i wyglądała, jakby ściągnięto ją z jakiegoś człowieka i obleczono nią kości innego, tylko że zbyt chudego, aby mogła pasować. Pod oczami znajdowały się ogromne sińce, które mogły sugerować, iż przybysze nie przespali paru ostatnich nocy. Głowy mieli pokryte cienkimi jak nici pająka włoskami, całkiem posiwiałymi i układającymi się w kiepskie imitacje fryzury. Ruchy, które wykonywali, były flegmatyczne i nieporadne. Krótko mówiąc, wyglądali jakby umarli, jednak ich ciało uparcie nie chciało tego zaakceptować i nadal się poruszało. Była tylko jedna rzecz, która powodowała, że mężczyźni nie tylko sprawiali wrażenie żywych, ale jeszcze mocniej przerażali swoim wyglądem - oczy, w których kłębił się strach tak ogromny, że trudno go było opisać.
Każdy z przybyszów wyglądał niemal identycznie, różniły ich tylko ubrania, które mogły stanowić dowód tego, że kiedyś te jednocześnie przerażone i przerażające istoty były ludźmi, takimi samymi jak każdy przebywający w barze człowiek.
Mężczyźni, chociaż poruszali się niezgrabnie i powolnie, dotarli do baru i zajęli trzy miejsca koło siebie. W całym pomieszczeniu zapadła niesamowita cisza, która aż kłuła w uszy. Zaciekawieni klienci spoglądali ukradkiem na przybyłych, by po chwili wbić wzrok w kufel przed sobą. Nawet Wirk wychylił ogromny łeb z cienia i przyglądał się nowym gościom. Następnie rzucił Rubensowi pytające spojrzenie, jednak ten uspokoił go ruchem ręki i zwrócił się do przybyszów. Postanowił przerwać milczenie, chociaż stanowiło to większe wyzwanie, niż się spodziewał.
- Nie wyglądacie zbyt zdrowo panowie. Coście się z niewoli urwali, czy jak? – Spytał, stając przed nimi i opierając masywne ręce na ladzie.
Mężczyźni patrzyli w blat i zachowywali się, jakby go nie usłyszeli. Po chwili jednak jeden z nich podniósł wzrok na Rubensa i wbił w niego przerażone spojrzenie. Po plecach właściciela baru przeszły ciarki.
- Uciekajcie póki możecie – wymruczał niezbyt wyraźnie, mimo to wszyscy go usłyszeli.
Zapadła długa cisza, wypełniona niepewnością, obawą i konsternacją.
- Oh, pewnie, już się pakuję i zmykam – rzucił Rubens i zaśmiał się nerwowo, chociaż wcale nie było mu wesoło. – Panowie albo gadacie co jest grane albo was wypierdalam, bo mi straszycie klientów. – Rubens chciałby mieć tyle pewności siebie, ile sugerowały jego śmiałe słowa.
Kilka osób na sali parsknęło, inni zignorowali kiepski żart oraz pogróżkę barmana i wciąż z lekkim niepokojem wpatrywali się w przybyszów. Ci siedzieli nieruchomo i wgapiali się w blat stołu, jakby było w nim coś zapisane. W końcu jeden z nich, ten w środku, podniósł głowę i spojrzał na Rubensa. Wpatrywał się w niego, jakby próbował sobie coś przypomnieć. Chwilę to trwało, po chwili jednak odezwał się szorstkim i trzeszczącym głosem, który przypominał wysuszoną, ścieraną trawę.
- Zwą mnie Edgar. A to są moi kompani, Bail oraz Zim - powiedział, wskazując ruchem głowy najpierw na tego, który się wcześniej odezwał, a potem na towarzysza po drugiej stronie. – Przybywamy tutaj z Ravellonu, małej wioski podobnej do tej, znajdującej się niedaleko stąd.
Przerwał na chwilę, jakby zbierał myśli. O dziwo, z każdym wypowiedzianym słowem  mówiący stawał coraz normalniejszy. Cera nabierała zdrowy odcień, panika znikała z jego spojrzenia, nawet skóra wydawała się ujędrniać. Jedynym mankamentem był fakt, iż Edgar był strasznie rozkojarzony, tak jakby nie potrafił skupić się na jednej myśli, a ta cały czas mu umykała.
- Jestem… byłem stróżem przy naszym cmentarzu – kontynuował. – Bail był kowalem, a Zim był… Zim był…
Przerwał i znów się zamyślił, marszcząc przy tym brwi, próbując sobie przypomnieć zawód kompana.
- Ogrodnikiem – podpowiedział sam zainteresowany.
- Właśnie. Tak, więc przybywamy tutaj z  Ravellonu, małej wioski podobnej do tej…
- Dobra, dobra, to już wiemy, przejdź do rzeczy – mruknął zniecierpliwiony Rubens.
Zaskoczony mężczyzna spojrzał na niego i mrugnął kilka razy, tak jakby nie umiał pojąć znaczenia słów, które przed chwilą usłyszał. Zaraz jednak zebrał się w sobie i kontynuował historię.
- Dzień był podobny do tego dzisiaj. Padał deszcz, ludzie nie mieli co robić, więc większość czasu spędzali karczmie „Złota Struna”. Byłem tam również ja, wraz z Zimem i… - Edgar spojrzał na kompana obok z zastanowieniem.
- Bailem – podsunął jeden z gości siedzących z tyłu.
- Tak, tak, Bail był kowalem. No więc byliśmy tam razem, przy jednym stoliku i piliśmy piwo, opowiadając różne historię. Pamiętam, że Bail opowiadał o jakimś ciężkim zamówieniu, a Zim… Zim opowiadał o coraz częstszych problemach z wypróżnianiem, bo medyk ostatnio powiedział mu…
- Do rzeczy – warknął ponownie zirytowany Rubens, ponieważ był pewien, iż nie chce znać szczegółów historii Zima.
Mężczyzna zreflektował się.
- No więc, wszystko toczyło się normalnym rytmem, dopóki nie pojawił się… On! - Tu zamilkł, nadając swojej opowieści dramatyzmu i najwyraźniej nie miał zamiaru wytłumaczyć kim ów On był, tak jakby stanowiło to pewną oczywistość, tak jak fakt, że niebo jest niebieskie. Po chwili kontynuował. – Na początku pojawiło się dziwne uczucie… wydaje mi się, że to był... strach? Tak, każdego ukuł mały, niespodziewany strach. Takie coś jakbyś… Jakbyś zapomniał zacerować portki przed ważnym spotkaniem. Jednak wszyscy go zignorowali, jak również fakt, iż strach z każdą chwilą się rósł. Wiecie, jak alkohol działa na ludzi. Tak więc ignorowaliśmy to dziwne zjawisko, aż On nie wszedł do karczmy.
Edgar kolejny raz podczas tej krótkiej opowieści popadł z zamyślenie i trwał w nim przez dłuższy czas, zanim postanowił ponownie się odezwać. Tym razem nikt go jednak nie popędzał. Chociaż historia wydawała się bzdurna, wszyscy słuchali jej z zapartym tchem.
- Pamiętam, że ta karczma miał taką śmieszną nazwę…
Tym razem Rubens nie wytrzymał i z impetem uderzył ogromną dłonią w blat tak, że wszyscy w barze nagle się wzdrygnęli i spojrzeli na barmana, z trzema tajemniczymi przybyszami na czele.
- Słuchaj mnie stary dziadzie, albo się skupisz i opowiesz tę cholerną historię do końca albo przekonacie się, dlaczego miejscowi wolą ze mną nie zadzierać. – Wycedził przez zaciśnięte zęby i kątem oka spojrzał na Wirka. Olbrzym pochwycił to spojrzenie i przygotował się, by w każdej chwili „wyprosić” niechcianych gości.
Rubens miał serdecznie dość tej opowieści. Jeśli dalej będzie się ona toczyć tym torem, tajemniczy przybysze wystraszą mu wszystkich gości. Wieśniacy byli bardzo przesądni, niczym małe dzieci i byle bajka opowiedziana przez nieznanych obłąkańców mogła ich przekonać, iż przebywanie dzisiejszego dnia w barze nie jest najbezpieczniejszym rozwiązaniem. Z drugiej jednak strony, cała sytuacja była dla Rubensa dosyć intrygująca. Co prawda lekko przerażał go wygląd nieznajomych, lecz pojawiła się również ta przeklęta ciekawość, nakazująca mu dowiedzieć się co spowodowało, że ci mężczyźni wyglądali tak, jak wyglądali. Nie umiał bowiem znaleźć na to żadnego racjonalnego wyjaśnienia.
Tym razem Edgar zamilkł na dłużej, a jego ciało znów powróciło do poprzedniego, niezbyt przyjemnego dla oka stanu, tak jakby samo wspomnienie tajemniczego Jego powodowało tę zmianę.
- Kiedy wszedł, wszystko ustało, tak jakby zatrzymał się czas. – Za kontynuację opowieści zabrał się Zim, który uniósł głowę do góry. – Ludzie po prostu stali i patrzyli na Niego z przerażeniem.  On wyglądał jak… jakby był, ale jednocześnie go nie było. Miał ze trzy albo cztery metry wysokości. Nosił na sobie czarny płaszcz z białymi wzorami, które wyglądały, jakby się cały czas poruszały. Jakby na Jego płaszczu wciąż latały kruki. Białe kruki. – Ostatnie zdanie mocno zaakcentował, tak jakby kolor kruków miał w tej historii kluczowe znaczenie.
- Nie odezwał się, jednak wszyscy go słyszeliśmy w naszych głowach. – Za opowieść  ponownie zabrał się Edgar. – A może się odezwał? Miał zasłoniętą twarz kapturem… Nie, nie odezwał się. Tak, widziałem jego usta, nie poruszyły się, a mimo to wszyscy go słyszeli. W każdym razie pytał o jakieś… góry…
Rubens zmarszczył brwi. Wszyscy trzej mężczyźni zamilkli, więc wyglądało na to, że opowieść była zakończona. Zaskoczył go fakt, iż przybysze co chwilę zmieniali swój wygląd. Czasami sprawiali wrażenie żywych trupów, by po chwili nabrać kolorów i wyglądać jak normalni klienci, a następnie znów zbrzydnąć i zestarzeć się. Wszystko wydawało się tak bardzo irracjonalne, że barman najchętniej by się uszczypnął i obudził we własnym łóżku. Normalnie, po usłyszeniu takiej historii wybuchnąłby gromkim śmiechem, by następnie nakazać Wirkowi pozbyć się tych opętańców. Jednak ta trójka sprawiała tak piorunująco realistyczne wrażenie, że trudno było stwierdzić, czy faktycznie to przeżyli, czy też jakiś strasznie niefortunny zbieg okoliczności sprawił, iż wyglądają i zachowują się jak podstarzali dziadkowie, którym starość zaćmiła umysł.
Jego rozmyślania przerwało nietypowe ukłucie w żołądku. Coś małego i nieprzyjemnego poruszyło go. Miał wrażenie jakby jutro miało stać się coś ważnego i właśnie dopadał go malutki, nieprzyjemny…
- …strach! - rzucił nagle jeden z gości w barze.
Bail jako ostatni poderwał głowę do góry i wbił w Rubensa przerażone spojrzenie.
- Jesteśmy zgubieni!

***
Koss
Koss
Fresh Blood Lost in the City
Re: Odmienny Stan Świadomości
Czw Sie 25, 2016 8:54 pm
(Prolog. Fragment drugi)


Minęła dłuższa chwila, nim drzwi do baru uchyliły się i do środka wszedł człowiek. Człowiek, trzeba przyznać, nie byle jaki i znacznie odróżniający się od reszty ludzi obecnych w barze. Sprawiał wręcz piorunujące wrażenie. Wszystkie oczy były skierowane w jego stronę, tak jakby istota, która stała teraz w pomieszczeniu opowiadała jakiś kawał, bądź też miała za chwilę wykonać sztuczkę. Różnica polegała na tym, iż wszystkie twarze nie były wykrzywione z powodu radości lub ciekawości, tylko panicznego strachu. Postać wolnym krokiem skierowała się w stronę baru. Ciężkie buty leniwie uderzały o podłogę, niczym żołnierz wybijający rytm na wojennym bębnie.
Opisanie tej istoty może sprawić pewien problem, ponieważ wersji jest wiele. Co do jednego zgadzają się wszyscy, którzy ją widzieli. Jest ogromna, właściwie to tak wielka, że nie ma prawa w ogóle zmieścić się w pomieszczeniach o takim niskim suficie. Na pierwszy rzut oka, wygląda jak mężczyzna. Bardzo dobrze zbudowany, jego barki objętością przypominała pień solidnego dębu. Twarzy nie było widać, ponieważ przysłaniał ją kaptur. Dał się zauważyć jedynie podbródek pokryty czarnym zarostem. Kolejną rzeczą, która była dosyć charakterystyczna to strój.  Ta istota, a może człowiek  miał na sobie płaszcz, który od każdego innego, normalnego płaszcza różnił się tym, iż był czarno-biały, z czego biel stanowiły przedziwne symbole, rysujące się na odzieniu. Niektórzy mówią, iż te wzory cały czas się poruszały i przypominał stado ptaków, które wzlatywało w górę, by następnie pikować w dół i dopaść rozpaczliwie uciekającą ofiarę. Wzory te pokrywały prawie cały płaszcz, poza częścią przy stopach oraz kapturze. Kaptur naznaczony był białym okiem bez źrenicy, które, jak twierdzą nieliczni świadkowie, co jakiś czas mruga, jakby rozglądając się za kolejną ofiarą. Więcej informacji na jego temat trudno było zdobyć, gdyż płaszcz zakrywał praktycznie całe ciało przybysza.
Tajemniczy mężczyzna wolno stąpał w stronę lady. Ludzie zaczęli się cofać. Ci, którzy stali pod ścianami również, tak jakby mogli jakimś cudem przeniknąć przez drewno i wydostać się z tego miejsca, które w tej chwili wydawało się najmniej odpowiednim, aby w nim przebywać. Chociaż była taka możliwość, nikt nie uciekł w stronę drzwi, strach zbyt bardzo ich obezwładnił, by podejmowali próbę wykonania innego ruchu niż coraz usilniejszego wciskania się w ściany.
Bail, Zim oraz Edgar wyglądali, jakby mieli się zaraz rozpaść na kawałki, jak to bywa ze zwłokami w okresie rozkładu. Bo tak właśnie wyglądali, jak zwłoki. Cała trójka nie wiedzieć czemu leżała teraz na podłodze, z twarzami wbitymi w podłogę, nie mogąc lub nie chcąc patrzeć na to, co się do nich zbliżało.
Nieznajomy podszedł do lady, na której oparł dłonie okute w ciężkie rękawice, stanowiące prawdopodobnie element zbroi. Malowały się na nich identyczne wzory jak na płaszczu. Dzięki temu można było snuć podejrzenia, iż pod wierzchnim odzieniem mężczyzny znajduje się właśnie zbroja, której wzory pokrywają się z tymi na płaszczu.
Jednak Rubens nie wysnuł żadnych podejrzeń, ponieważ był zbyt przerażony, żeby w ogóle podjąć się trudnego zadania, jakim było myślenie. Po prostu wgapiał się w czarny cień pod kapturem, tak, jakby mogło mu to w jakikolwiek sposób pomóc.
-W…W…W…W…Wiiiiirk! – Zakwilił przerażony barman.
Olbrzym jednak nie miał najmniejszego zamiaru ruszać się ze swojego kąta. Był nie mniej przerażony niż właściciel baru i pomimo, iż zawsze gdy tylko mógł, biegł na pomoc swemu przyjacielowi, tym razem taki pomysł nawet nie przyszedł mu do głowy. Wciskał się w kąt pomieszczenia i modlił, aby tajemnicza istota nie zwróciła na niego uwagi.
Przerażony Rubens wciąż wpatrywał się w przybysza. Chętnie by uciekł jak najdalej stąd, jednak miał wrażenie, iż jego nogi wrosły w podłogę. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że wokół niego zaczynają krążyć różne szepty, niczym melodia, która powstała znikąd i tam też zmierzała. Jak wiatr, który przyniósł czyjeś rozmowy z innej części świata. Nie rozumiał, co mówią te ciche głosy, jakby pochodziły z innych języków lub nie były przeznaczone dla jego uszu. W pewnym momencie jednak jeden z szeptów stał się wyraźniejszy niż pozostałe, tak że Rubens był w stanie zrozumieć powolnie wymawiane i powtarzane w kółko słowa. Szept coraz intensywniej syczał, nachalnie atakując jego uszy.
- Gdzie są góry Trinneveld?
Minęło całkiem sporo czasu, zanim barman zrozumiał, iż jest to pytanie skierowane do niego i nieznajomy mężczyzna oczekuje jakiejś odpowiedzi. Oniemiał z przerażenia. Potrafił jedynie pokręcić głową, aby dać znak, iż nie ma pojęcia, gdzie się owe góry znajdują. Wtedy też poczuł coś przedziwnego i z jeszcze większym przerażeniem stwierdził, iż jego odpowiedzieć  najwyraźniej nie zadowoliła przybysza. Co gorsza, miał on zamiar wyciągnąć konsekwencje.
Ręka nieznajomego podniosła się do góry i Rubens był przekonany, iż mężczyzna ma zamiar zadać mu cios, który sprawi, że barman siłą rozpędu przebije ścianę, po czym rozpłaszczy się na czymś za nią, niczym worek połamanych kości i resztek czegoś, co kiedyś sprawowało w jego organizmie funkcje życiowe. Stało się jednak coś o wiele gorszego. Czy to możliwe, że Rubens modlił się, aby jednak otrzymać cios? Taki, który sprawi, że cały ten strach zniknie? Że nie będzie musiał już dłużej stać przed tą przerażającą istotą, myśląc o tym, jaka kara spotka go za niewiedzę? Tak, chyba się oto modlił, chociaż nigdy nie był szczególnie wierzący. Może to dlatego wymodlił jedynie mocz, który stworzył malowniczą plamę na jego spodniach. Ale to niczego nie zmieniło.
Nieznajomy chwycił krawędź kaptura i powoli ściągał go z głowy. Zaczął ukazywać Rubensowi swoją twarz w całej okazałości. Miał twarde rysy, zarost wokół ust i krótko ścięte, czarne włosy. Jednak to nie było nic niezwykłego. Niezwykłe były oczy, w które teraz Rubens wpatrywał się z jeszcze większym przerażeniem, chociaż wydawało się to wręcz niemożliwe.
Potem świat zlał się w ciemność i barman nie za bardzo wiedział co się z nim dzieje. Wszystko wokół niego stało się czarne, poza ziemią pod nogami stanowiącą całkowity kontrast reszty pomieszczenia, w którym się znajdował. Czy to jeszcze było pomieszczenie? Gdzie podziała się jego karczma? Kto zalał ją czernią? Gdzie wszyscy goście? Gdzie tajemnicza istota?
Po krótkim momencie, minucie, godzinie, może tygodniu zorientował się, iż on również jest całkowicie biały. Tak jakby nowy, tajemniczy świat odebrał mu wszystkie kolory.
Panowała tutaj zupełna cisza. Cisza symbolizująca pustkę, do której trafił. Rubens zaczął się niepewnie rozglądać i wtedy w oddali zauważył pewien ruch. Była to biała, poruszająca się plamka, która z każdą chwilą rosła. Po kolejnym, nieznośnie długim momencie białych plamek było więcej, aż w końcu zaczynały one nabierać kształtu. Rubens stwierdził, że wyglądają niczym ptaki poruszające się na płaszczu nieznajomego. Wtedy przypomniał sobie, co owe ptaki tam robiły i przerażony odwrócił się, aby uciec. Miał jednak wrażenie, że pomimo poruszania nogami nie przesuwa się nawet o milimetr, a stworzenia były z każdą chwilą coraz bliżej niego, niczym w koszmarach, które czasami nawiedzały go w dzieciństwie. Rubens męczył się i sapał, pot obficie ściekał po jego twarzy, jednak nie dawało to żadnego rezultatu.
Ptaki zaatakowały. Barman usłyszał szmer. Odwrócił się i zobaczył kruka, który pikował w jego kierunku. Instynktownie zasłonił się rękami i po momencie poczuł dziwne mrowienie w prawym ramieniu. Z zaskoczeniem stwierdził, iż ptak przeleciał przez niego, tak jakby był on tylko iluzją. Patrząc na swoje ramię zorientował się jednak, iż w miejscu, przez które przeleciało stworzenie, jego ciało się rozmazało i zniekształciło, niczym rysunek, na który spadła kropla wody. Krzyknął, chociaż nie czuł bólu. Z jego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Potem zaatakował kolejny ptak, robiąc to samo z jego lewym ramieniem. I kolejny… i kolejny… i kolejny…

***

Ludzie z niedowierzaniem patrzyli na Rubensa. Barman wyglądał, jakby w ciągu kilku sekund przeżył całe swoje życie i całkowicie się postarzał. Jego skóra zaczęła się marszczyć, włosy siwiały i wypadały, a wzrok stał się mętny i nieprzytomny. Właściciel karczmy wyglądał jak trójka gości, która przybyła tutaj wcześniej.
Wymęczony barman padł na podłogę i cicho jęknął. Nieznajomy nałożył kaptur na głowę, odwrócił się i powolnym krokiem opuścił pomieszczenie.
Ludzie trwali w bezruchu i przerażeniu jeszcze przez dobrą godzinę po jego wyjściu.
Sponsored content
Powrót do góry
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach